W Powstaniu:

Obwód V Mokotów, w oddziałach bojowych w Zgrupowaniu „Baszta"" w batalionie „Olza" sierpień-wrzesień

MOJE POWSTANIE

Z uwagi na fakt, że byłam studentką medycyny tajnego Uniwersytetu Warszawskiego, zostałam zaprzysiężona w AK jako sanitariuszka patrolowa; dołączono do mnie dwie inne studentki i w razie powstania miałyśmy przydział przy ulicy Grochowskiej. Niestety, wyczekiwana Godzina W zastała mnie w zupełnie innej dzielnicy – na Mokotowie, u znajomych, gdzie właśnie skończyłam lekcje, których udzielałam ich córce. Duży dom na rogu Puławskiej i Reytana. Właściciele zajmowali całe pierwsze piętro. Okna wychodziły na Puławską i na podwórze. Na strychu – jak się później okazało – miała swoje małe mieszkanko Maria Malinowska, tak jak ja studentka medycyny, ale nie w grupie internistycznej, lecz chirurgicznej.

Patrzyłam przez okno, co się dzieje na zewnątrz. Niemcy mieli przestrzał przez całą Puławską. W pewnym momencie zobaczyłam przebiegającego ulicą młodego człowieka. Niestety, trafił go jakiś pocisk i chłopiec upadł. Szczęśliwie przeczołgał się jednak do muru „naszego” domu. Po chwili z drugiego okna zobaczyłam na naszym podwórzu dwóch żołnierzy. Starszy, z zakrwawioną głową, był podtrzymywany przez młodszego. Zbiegłam na dół – przecież trzeba udzielić mu pomocy. Niemal równocześnie ze mną pojawiła się tam wspomniana, jeszcze wówczas nieznana mi Maria Malinowska. Powiedziała, że jest lekarzem, więc ustąpiłam jej miejsca. Na środku dużej piwnicy służącej za schron leżał na łóżku chłopiec, którego widziałam na ulicy. Otaczały go koleżanki, z którymi – jak się okazało – pracował w pobliskim sklepie Wedla. Nie był postrzelony, tylko obsypany drobnymi odłamkami szrapnela – nie wymagał specjalnej pomocy. Ta była niezbędna powstańcowi rannemu w głowę – zastępcy dowódcy Kompanii O3 pułku Baszta ppor. Bemowi (Wojciechowi Przybyszewskiemu), który dowodził plutonem atakującym wyznaczone pozycje niemieckie. Zajęłyśmy się nim razem z Urszulą (Marysią Malinowską). Z pomocą kaprala-podchorążego Józwy (Józefa Krawczyka), który przyprowadził swojego dowódcę, zaprowadziliśmy rannego na strych, do mieszkania koleżanki. Niestety za pół godziny przyniesiono do nas także Józwę, rannego postrzałem w plecy.

Szczęśliwie Urszula nie zdążyła przenieść ze swojego mieszkania sprzętu „małej chirurgii”, który był przeznaczony dla jakiegoś punktu sanitarnego. Mogłyśmy – co prawda nie na stole operacyjnym, ale na podłodze – ułożyć Bema na sterylnej serwecie pod głową i mając odpowiednie narzędzia wyjąć drzazgi kości z przebitych kości ciemieniowych (długość 6 cm, szerokość 1,5 cm) wciskające się do wnętrza czaszki. Po nałożeniu opatrunku ułożyłyśmy go na kanapie i zaraz zajęłyśmy się Józwą. Stan obu rannych był bardzo ciężki. Bem miał wysoką gorączkę, był półprzytomny, piszczał charakterystycznym piskiem chorego z uszkodzeniem mózgu. Józwa kulił się, nie mógł się wyprostować, musiał siedzieć. Dusił się, kaszlał i pluł krwią. Taki był ich stan, kiedy w nocy zjawili się ich koledzy – lekarz batalionowy pułku Baszta Krystian Zawadzki – Leszek i przyjaciel Bema – Zbigniew Bednarski – Jurkowski. Po zbadaniu rannych Leszek orzekł, że stan ich jest beznadziejny, że z całą pewnością umrą jeszcze tej nocy. Z uwagi na fakt, iż pułk Baszta przesuwa się bardziej na południe, może aż do lasów Kabackich, a tu zaraz wejdą Niemcy, którzy gdy zobaczą sanitariuszki z rannymi czy martwymi „bandytami” (tak nas nazywano do czasu ogłoszenia przez aliantów, że jesteśmy kombatantami) na pewno nas zabiją – zaproponowali, byśmy zostawiły umierających i przyłączyły się do pułku. Nie musiałyśmy się namyślać ani porozumiewać. Było oczywiste, że nie możemy zostawić rannych. Przecież oni żyli.

Niemcy na dobre weszli dopiero po dwóch dniach. Na ulicach panowała cisza, nawet strzałów nie było słychać, a nasi ranni oprzytomnieli, okazali nawet względnie dobry apetyt. Józwa już lżej postękiwał, a Bem zupełnie przestał piszczeć. Trzeciego dnia widziałyśmy przez okno ruch na ulicy i wyprowadzanie ludzi, głównie mężczyzn, z domu naprzeciwko. Koło południa usłyszałyśmy stukot niemieckich butów i straszne gardłowe krzyki w naszym domu – Niemcy wyprowadzali z niego wszystkich mieszkańców, łącznie z dziećmi. Do nas jednak nie weszli. Ktoś zajrzał na strych, ale naszego mieszkania nie zauważył.

Po kilku godzinach poczułyśmy swąd i gorąco – to za karę, że stąd zaczęto akcję, Niemcy podpalili dom. Gdy wyjrzałyśmy, wolne od ognia były tylko schody. Bałyśmy się, że nie damy rady znieść naszych rannych, ale musiałyśmy spróbować. Poszłyśmy do schronu – tam gdzie zostawiłyśmy lekko kontuzjowanego chłopca – po nosze. Chłopiec nadal leżał na łóżku. Zabity. Wróciłyśmy na górę, gdzie okazało się, że nosze nie są potrzebne. Ranni wstali, umyli się, ubrali w to, co mieli (a mieli mało, bo obie zakrwawione marynarki zostały wyrzucone) i orzekli, że sami potrafią chodzić. I faktycznie wyszliśmy, wynosząc nieco potrzebnych rzeczy z zapasów Marysi. Udało się schować chłopców w piwnicy sąsiedniego domu (przez poprzebijane ściany piwnic można było przechodzić z domu do domu). Już po tych kilku dniach znajomości wydawało nam się, że znamy się od lat. Tak się jakoś złożyło, że ja bardziej zajmowałam się Bemem, a Marysia Józwą. 6 sierpnia Marysia urządziła w większej piwnicy „przyjęcie”. Na nasze pytania o okazję, odpowiedziała, że to zaręczyny Ewy i Bema. Zaskoczenie było duże, ale nie broniliśmy się i chyba słusznie, skoro pięćdziesiąt lat przeżyliśmy jako zgodne małżeństwo. Rano prowadziłam chłopców do piwnicy pod naszym płonącym domem, zastawiałam jakimiś pakami, by ich nie było widać i zamykałam na kłódkę. Marysia starała się o prowiant, który tylko z początku bywał urozmaicony, w ostatnich pięciu dniach mieliśmy tylko płatki owsiane na wodzie, już nawet bez cukru.

8 sierpnia Niemcy wypuścili z Szucha zabrane z tego domu kobiety. Do piwnicy, gdzie „mieszkali” nasi chłopcy, zaczęła się dobijać jej właścicielka, pewnie myśląc, że coś tam znajdzie. Trzeba było się przenieść. Na trzecim piętrze w oficynie mieszkała młoda dziewczyna imieniem Werka (nazwiska nie znałam), która mówiła, że chce zostać lekarzem. Zaprosiła nas do siebie na noc. Straszna to była noc, rozświetlana lampionami kolorowych pocisków bombardujących centrum Warszawy, co obserwowaliśmy przerażeni z balkonu.

Wreszcie, po kilku dniach przerwy, mogłam zmienić Bemowi opatrunek. Narzekał, że go bardzo swędzi, na co odpowiadałam, że to dobrze, bo oznacza, iż rana się goi. Po zdjęciu opatrunku w pierwszej chwili wzdrygnęłam się: poczułam zapach zgniłego ciała i zobaczyłam około dziesięciu pełzających robaków – to mucha plujka zabezpieczyła ranę przed zakażeniem bakteryjnym składając jajeczka, z których wylęgły się ropożerne robaczki. Po obmyciu okazało się, że rana jest czyściutka, choć śladów gojenia jeszcze nie było widać.

Następnego dnia zrobiło się bardzo niespokojnie. Niemcy biegali po wszystkich klatkach schodowych, więc nasze wygodne mieszkanie przestało być bezpieczne. Szukając schronienia pomyślałam, że trzeba wrócić na zgliszcza spalonego domu, tam nikt nie będzie chodził. Poszliśmy więc. Padał lekki deszcz, a pokrywa była wystarczająco ostygła, by na niej stać. Późnym wieczorem, zostawiając tam panów, wróciłyśmy z Marysią do naszej piwnicy, gdzie miałyśmy dwa polowe łóżka. Dotąd w nocy spali na nich chłopcy, a my trzymałyśmy wartę. Teraz obie wygodnie się ułożyłyśmy. Po paru godzinach, nad ranem, gdy jeszcze było szaro, obudziłam się, bo wydawało mi się, że słyszę nawoływanie mojego narzeczonego. Marysia wyśmiała mnie mówiąc, że to zbyt daleko, by było słychać. Ja jednak poszłam i dobrze zrobiłam: Zastałam Józwę spacerującego, ale Bem leżał półprzytomny w wysokiej gorączce. Był to efekt wysokiej temperatury i oparów, bo co prawda powierzchowna warstwa zgliszcz już wystygła, ale pod nią tliło się rumowisko. Razem z Józwą przenieśliśmy jakoś Bema do naszej piwnicy i położyliśmy na zimnym klepisku korytarza. Wydawało się, że całkiem stracił przytomność. Uznałam, że potrzebuje szpitala. Najbliższy był na Chełmskiej. Pobiegłam tam i znalazłam lekarza nadzorującego ewakuację chorych. Zgodził się przyjąć rannego, z tym jednak że przypuszczał, iż zaraz będzie go musiał oddać do niewoli, gdzie pewnie trafi (jeśli dożyje) do szpitala jenieckiego. Nie mogłam na to pozwolić. Bem opowiedział mi, że w kampanii wrześniowej 1939 roku też był ranny w głowę i jakoś przeżył, a umieszczony w obozie jenieckim trzykrotnie próbował ucieczki – dwa razy go złapano i zamknięto w karnych obozach, za trzecim razem uciekł z otoczonego wodą, zdawałoby się nie do pokonania – Coldnitz. Udało mu się. Dotarł do Warszawy, a potem do lasu, gdzie przez prawie rok walczył dowodząc kompanią Batalionu Zaniemeńskiego. Wiosną 1944 roku wrócił do Warszawy, do pułku Baszta. Jakże mogłam oddać go do niewoli? Chyba zresztą nie wytrzymałby podróży.

Wróciłam do nieprzytomnego Bema. Nadal gorączkował. Lekarz z Chełmskiej dał mi tabletki piramidonu. Przyniosłam dzbanek zimnej wody i zaczęłam oblewać nieprzytomnemu głowę. W tym czasie usłyszałam, że ktoś szuka Ewy i Bema. To łączniczka-sanitariuszka Kompanii 03, Narcyza (Zena Gąsinowska) przyszła po nas. Koniecznie trzeba było obudzić Bema. Podałam mu tabletkę, którą jakoś przełknął. Nic więcej nie miałam. W torebce znalazłam jeszcze jakieś dropsy. Na opakowaniu było napisane „orzeźwiające”. Zaczęłam Wojtkowi tłumaczyć, że musi wstać, że idziemy do walki, że dostał takie orzeźwiające lekarstwo, po którym na pewno oprzytomnieje… Otworzył oczy, coś powiedział i z moją pomocą stanął. Musiałam teraz znaleźć łączniczkę, bo gdzieś odeszła (szukała Marysi, która wcześniej podjęła próbę przedostania się do naszych). Oparłam Bema o ścianę korytarza, groźnie przykazałam, żeby czekał na mnie i pod żadnym pozorem nie śmiał się położyć. Udało się. Po wyprowadzeniu na dwór oprzytomniał jeszcze bardziej i z podniesionymi rękami (tego wymagano od mężczyzn, kobiety zaś musiały mieć białe chusteczki) szedł z nami ponad pół godziny, bo Niemcy wypędzali ludzi na zachód, a my kierowaliśmy się na południe. Mieliśmy dużo szczęścia. Dotarliśmy – pełzając przy Rakowieckiej, gdzie były koszary niemieckie – do ulicy Narbutta, przy której czekali na nas chłopcy z kompanii Bema i na strzały do nas odpowiedzieli swoimi do Niemców.

Do miejsca postoju dowódcy Bem doszedł na własnych nogach, ale po gorącym powitaniu stracił znowu przytomność. Chłopcy z kompanii zanieśli go na noszach do Szpitala Elżbietanek, gdzie – po trepanacji czaszki – pozostał. Józwie zaraz zrobiono rentgen, który wykazał, że w klatce piersiowej nie ma kuli. Rana na łopatce podgoiła się dobrze (w momencie postrzału Józwa prowadził ostrzał leżąc na dachu; pocisk z przeciwnego dachu trafił go w łopatkę pod ostrym kątem, wcisnął kość do płuca, co spowodowało duszność i krwioplucie, ale po kilku dniach łopatka się wyprostowała i sytuacja się poprawiła), więc wcale nie poszedł do szpitala, tylko od razu do kompanii. Mnie przypadła rola sanitariuszki bezpośrednio przy Kompanii O3 z tym, że zaangażowana zostałam także do pracy w szpitalu, w którym leżeli nasi chłopcy. Tam pełniłam różne funkcje: salowej, sprzątaczki, pielęgniarki i lekarza, zwłaszcza pod koniec sierpnia, gdy wielkie działo kolejowe, tzw. Gruba Berta, rozbiło szpital.

Do 27 września wydawało się nam, że żyjemy w wolnej Polsce, w wyrwanej Niemcom Warszawie. Hitlerowcy mordowali nasze miasto po kawałku, zostawiając sobie Mokotów prawie na koniec, tuż przed Śródmieściem. W tym czasie można jeszcze było spokojnie leczyć, a nawet starać się o sprawianie przyjemności chorym. W sali, którą miałam pod opieką, oprócz mego narzeczonego i jego przyjaciela (przypadkowo postrzelonego) leżał starszy pan. Był chyba porucznikiem i nazywał się – jeśli się nie mylę – Siemiradzki. Miał obie nogi zmiażdżone, więc lekarze chcieli je amputować, na co jednak ranny absolutnie się nie zgadzał. Jego kończyny leżały bezwładnie w takich jakby rynnach, a robienie opatrunków było bardzo przykre. Gdzieś w połowie sierpnia ze zdziwieniem zauważyłam, że jeden palec zaczął się lekko poruszać. Porucznik i ja bardzo się ucieszyliśmy, zaświtała bowiem nadzieja, że chociaż jedną nogę uda się uratować. Niestety po rozbiciu szpitala zabrano pacjenta do któregoś z naszych szpitalików „pod zlewkiem” , gdzie warunki higieniczne były tak straszne, że nic dziwnego, iż nastąpiło zakażenie, które spowodowało tzw. sepsę – ogólne zakażenie krwi i porucznik stracił nie tylko nogi, ale i życie.

Wspominając o przyjemnościach dla chorych myślałam o tym, że można było, co prawda z pewnym ryzykiem spotkania przypadkowego Niemca, przejść do porzuconych działek ogrodniczych, gdzie marnowały się wspaniałe pomidory, jabłka, cebule, a nawet róże, które pięknie przystrajały smutną salę szpitalną. Szczęście mi nadal towarzyszyło i nigdy nie spotkała mnie żadna przykra przygoda. Najczęściej chodził ze mną młody żołnierz Antoniak (nazwiska nie znałam). Raz się zdarzyło, że nie mógł ze mną pójść, bo musiał stać na warcie przed naszym mieszkaniem. Kiedy wróciłam, już go nie znalazłam – został trafiony przypadkową, zabłąkaną kulą. Pracy jako sanitariuszka miałam najwięcej w ostatnich trzech dniach (24–27 września), kiedy Niemcy zdecydowali się zniszczyć nas i rzeczywiście w ciągu tych kilku dni prawie tego dokonali. Gdy wreszcie nie było żadnej ulicy, przez którą można by bezpiecznie przejść na drugą stronę, zaczęły się rozmowy w sprawie kapitulacji. Część naszego pułku, a nawet naszej kompanii, przeszła kanałami do Śródmieścia. My z Bemem (wówczas już moim mężem) na szczęście nie zdążyliśmy i 27 września oboje, choć osobno, poszliśmy do niewoli. Mąż wraz ze swoimi żołnierzami poszedł pieszo, ja zaś, mając na sobie mundur Bema z gwiazdką na naramienniku, zostałam uznana za oficera i otrzymałam polecenie opiekowania się rannymi wiezionymi na wozach. Po obu stronach naszej kolumny jechali pilnujący nas żandarmi na koniach. Mnie wolno było porozumiewać się z mijanymi ludźmi, którzy podawali nam owoce, pomidory i wodę, a ja roznosiłam to rannym. W pewnym momencie o szarówce podeszło do mnie dwóch panów z AK z informacją, które z domów po drodze są niemieckie, a które polskie i można do nich „skoczyć”. Adresy podałam rannym na wozach, zakładając, że ci w lepszym stanie i ze zdrowymi nogami będą mogli z nich skorzystać. Ja w każdym razie, gdy pilnujący nas Niemcy byli dość daleko, wymknęłam się i trafiłam do bardzo miłych ludzi. Dostałam to, co było najważniejsze – dużą miskę z wodą do umycia się i wyprania bielizny, której nie zmieniałam przez ostatni bardzo gorący tydzień, a następnie coś fantastycznego – łóżko z czystą pościelą. Proponowano mi jakiś posiłek, ale na to już siły nie miałam. Gdy tylko się położyłam, dwaj panowie z AK podeszli do mnie chcąc wziąć moją kennkartę, aby zmienić w niej miejsce zamieszkania. Zapytali mnie o dane osobowe, ale nie zdążyłam podać nawet całego nazwiska. Powiedziałam „Pod”(górska) i zasnęłam.

Następnego dnia – w niedzielę – dostałam śniadanie (dawno takich specjałów, jak chleb z masłem i serem, nie jadłam), podziękowałam, z żalem rozstałam się z moim „mundurem” i legitymacją basztowską, po czym wyszłam z kennkartą bezpieczna, bo już nie miałam w dokumentach warszawskiego miejsca zamieszkania. Okolica była wolna, dzień niedzielny, piękny, słoneczny. Wiedziałam, że nasi poszli do Pruszkowa, gdzie zrobiono dla nich dodatkowy, okratowany obóz na terenie wielkiego obozu dla warszawiaków. Poczułam się bardzo samotna. Tak bardzo, że przyszedł mi do głowy niezwykle mądry pomysł. Postanowiłam pójść do obozu, powiedzieć Niemcom, że uciekłam i poprosić, aby dołączyli mnie do kolegów. Gdy doszłam do miasta, nie wiedziałam, w którą stronę iść. Z daleka zobaczyłam jednak jakąś kobietę, więc podbiegłam do niej, żeby zapytać o drogę do obozu. Pani ta zatrzymała się, spojrzała na mnie badawczo, po czym, nie odpowiadając mi, dość ostro zapytała: – Ewo, czego ty chcesz od obozu? Tam się nie chodzi. – Dopiero wtedy ją poznałam. Była to Janka Borkowska, moja koleżanka z bydgoskiego gimnazjum, która już cztery lata przed maturą, tzn. w 1933 roku, wyjechała z rodzicami do Pruszkowa i od tamtej pory się nie widziałyśmy. A więc znowu miałam szczęście. Koleżanka zbeształa mnie za głupi pomysł, kazała mi napisać krótki list do męża i obiecała go doręczyć, jako że szła właśnie do obozu, gdzie pracowała jako pielęgniarka. W liście podałam jej adres, żeby mąż mógł napisać do mnie z niewoli (bez takiej możliwości kontaktu pewnie długo byśmy się szukali). List do męża dotarł, ale nie bez przeszkód. Do obozu powstańców koleżanka wejść nie mogła. List jednak znalazł się tam owinięty w coś nieprzemakalnego i wrzucony do kotła z kawą czy zupą. Następnego dnia widziałam odjeżdżający pociąg towarowy z naszymi chłopcami machającymi do mnie przez małe okratowane okienko. Męża co prawda nie zobaczyłam, ale wiedziałam, że jest tam z nimi.

***

W dniu 1 sierpnia 1944 roku nie miałam przy sobie ani grosza, ale podczas powstania pieniądze nie były mi potrzebne (wiem, że w podobnej sytuacji finansowej znajdowała się większość naszych chłopców). W ostatnich dniach najbardziej krwawych walk sanitariuszki otrzymały polecenie zbierania dowodów osobistych zabitych i składania ich w dowództwie. Robiłyśmy to z przekonaniem o słuszności tego rozkazu. W ostatnim dniu powstania natknęłam się na zabitą śliczną dziewczynę – jej zwłoki, ubrane w harcerski mundurek, leżały na schodach jakiegoś domu. Sięgnęłam do kieszeni i wyjęłam portfel. Była w nim legitymacja szkolna, a także 6 tysięcy złotych, wówczas bardzo duża suma. Odszukałam naszego dowódcę kompanii – Ludwika, żeby mu to oddać. Legitymację wziął, chociaż powiedział, że już nie ma jej komu dać, ale pieniędzy nie chciał. Gdy w parę godzin później zdałam sobie sprawę, że pójdziemy do niewoli w osobnych grupach mężczyzn i kobiet, podzieliłam pieniądze na dwie części. Połowę – 3 tysiące – dałam mężowi do podziału z Józwą (zresztą obaj orzekli, że będą im one mniej potrzebne niż mnie), a połowę zostawiłam sobie. To było jeszcze jedno z moich „szczęść”. Dwutygodniowe błąkanie się w okolicach Warszawy bez grosza przy duszy byłoby jeszcze trudniejsze. Wyszłam z Mokotowa prawie boso (sandałki, które miałam na nogach 1 sierpnia, zniszczyły się bardzo szybko; chłopcy znaleźli mi jakiej inne, ale z tak zniszczoną podeszwą, że musieli w nie włożyć grubą tekturę, żebym mogła w nich chodzić) . Pogodę mieliśmy cały czas wspaniałą: ciepłą i suchą, ale w pierwszych dniach października zaczęły się deszcze. Któregoś dnia w Milanówku pomagałam razem z koleżanką – sanitariuszką z powstania (Lehmanową) – przy ewakuacji rannych z jakiegoś przejściowego szpitala. Wieczorem miałam wracać EKD do Pruszkowa. Tymczasem ostatnia według rozkładu „ciuchcia” nie przyszła. Koleżanka wybierała się do znajomych, których miała w Milanówku, zabrała mnie ze sobą, bo gdzieś musiałam przenocować. Byłam zziębnięta i przemoczona. Zrobiło się zimno, a ja nie miałam płaszcza. Padało, więc tektura w moich sandałach rozmokła i częściowo znikła. Dom znajomych koleżanki był dużą willą, ale wszystkie możliwe „leża” zostały już zajęte. Miła gospodyni znalazła jednak wyjście. Na środku kuchni rozstawiła składane podróżne łóżko, a do przykrycia dostałam niewielki dywan. Tymczasem w nocy obudziłam się z uczuciem dużego gorąca. Policzyłam sobie tętno. Wyszło 160, wiec na pewno miałam bardzo wysoką gorączkę. Poczułam też silny ból gardła. Z trudem doczekałam rana. Wstałam i poszłam szukać koleżanki. Na kartce papieru, jakby na recepcie, napisałam Omnadin (dziś Panodin) i podpisałam „E. Podgórska – studentka medycyny”. Koleżanka poszła do apteki i zrealizowała tę „receptę”. Na szczęście miała strzykawki, wiec mogła mi zrobić domięśniowy zastrzyk. Pani domu znalazła dla mnie jakiś tapczan i dywan do przykrycia. Zostałam do następnego dnia, kiedy poczułam się na tyle dobrze, że mogłam wstać i podziękować za gościnę. Zanim wróciłam do Pruszkowa, poszłam jeszcze do Grodziska, gdzie – jak się dowiedziałam – można było kupić jakieś buty, których niezbędnie potrzebowałam. Na „bazarze” za 1000 zł udało mi się kupić jedyne, jakie były, bardzo zniszczone, o dwa numery za duże sznurowane trzewiki. Wzięłam je bez wybrzydzania i przechodziłam w nich, choć się stopniowo rozlatywały, całą zimę. Kiedy dotarłam do Pruszkowa, odwiedziłam państwa Borkowskich, żeby podziękować za pomoc i pożegnać się. Opowiedziałam też o mojej chorobie, a wtedy Janka sięgnęła do szafy i dała mi ciepły płaszcz, pokazując że ma dla siebie drugi.

Tego dnia otrzymałam na adres Janki Borkowskiej kartkę od męża, o którym sądziłam, że został wywieziony do, niewoli gdzieś w głąb Rzeszy. Wojtek pisał: „Uciekłem z obozu w Skierniewicach, jestem u rodziny w Kielcach – tu adres – przyjeżdżaj jak najprędzej”. Następnego dnia mogłam jechać bezpośrednio do Kielc. Postanowiłam jednak najpierw pojechać do Krakowa, żeby spróbować dowiedzieć się czegoś o matce i młodszym bracie. Niestety w Krakowie nikt ze znajomych niczego o mojej rodzinie nie wiedział. Wsiadłam więc do pociągu jadącego do Kielc. Zmęczona nie sprawdziłam nawet, która jest godzina. Usiadłam w stosunkowo mało przepełnionym przedziale i dopiero kiedy spojrzałam za okno, zauważyłam, że zrobiło się ciemno. Zaniepokojona spytałam sąsiadów, o której będziemy w Kielcach. Okazało się, że już po godzinie policyjnej. W tej sytuacji uznałam, że lepiej nie ryzykować i postanowiłam wysiąść na najbliższej stacji. Tak znalazłam się w Słomnikach, a niedaleko od tego miasteczka, we wsi Niedźwiedź, mieszkali państwo Stępniewscy, u których byłam cztery lata temu z mamą i Andrzejem. Śmiało powędrowałam więc do miasta /…/Choć droga nie była wcale łatwa. Trzeba było przejść dwa kilometry po błocie, w które po kilku deszczowych dniach zamieniła się tamtejsza żyzna gleba. Z tej lepkiej mazi z największym trudem wyciągałam swoje „nowe” buty. Gdy dotarłam do miasta, z uwagi na ciemną noc i okropne zmęczenie musiałam się gdzieś zatrzymać. Wyprawa do Niedźwiedzia przekraczała już moje siły. Kiedy zastanawiałam się, co począć w tej sytuacji, przypomniałam sobie, że u państwa Stępniewskich bywał młody, bardzo sympatyczny kleryk Jerzy Janczur, który przygrywał nam na skrzypcach do tańca, a mieszkał w Słomnikach. Zapytałam jakiegoś przechodnia, gdzie mieszkają państwo Janczurowie, a kiedy okazało się, że w pobliskim domu, natychmiast się tam udałam. Następnego dnia, 15 października (dzień imienin mojej mamy Jadwigi), była niedziela. Poszłam do kościoła. Przed wejściem do świątyni wpadłam na księdza Jurka. Poznał mnie, złapał w ramiona i z wielkiej radości zaczął wręcz tańczyć powtarzając: – Jak ja się cieszę, że pani jest, że pani żyje, jak się ucieszy mama i Jędrek. – Posmutniałam i powiedziałam, że niestety nie wiem, gdzie oni są i czy żyją. – Jak to? – zdziwił się ksiądz. – Przecież są w Niedźwiedziu u państwa Stępniewskich. – Poszłam nad Szreniawę, wzdłuż której biegła ścieżka do Niedźwiedzia. Dzień był piękny, niebo błękitne, bezchmurne. Szłam jak mogłam najszybciej, a zdawało mi się, że całe niebo spada mi na głowę i utrudnia marsz. Wreszcie dotarłam. Zrobiłam w ten sposób prezent imieninowy mojej mamie; lepszego nie mogła sobie wymarzyć.

Po kilku szczęśliwych godzinach opuściłam gościnny dom i dotarłam do stacji kolejowej Słomniki na tyle wcześnie, by przed godziną policyjną znaleźć się w Kielcach. Uważałam jednak, że dla dwojga uciekinierów z niewoli bezpieczniej będzie na wsi. Poza tym nie wyobrażałam sobie wówczas życia bez matki. Po trzech dniach znaleźliśmy się w Niedźwiedziu. Już całkiem spora nasza rodzinna gromadka siedziała „na karku” państwa Stępniewskich.

Cały czas piszę o Wojtku jako o moim mężu. Tymczasem nasza sytuacja wcale nie była taka jasna. W połowie września, w czasie powstania, postanowiliśmy się pobrać. Wojtek w myśl przepisów wojskowych zgłosił się do naszego dowódcy, płk. Daniela (Stanisław. Kamiński), do raportu prosząc o pozwolenie zaślubin. Właśnie w tym czasie Daniel dowiedział się, że w którejś kompanii odbył się taki polowy ślub, po czym młodzi zdążyli się już pokłócić czy rozejść – dokładnie nie wiem, w każdym razie źle to wyszło. Daniel po takim doświadczeniu orzekł, że na więcej ślubów nie pozwoli. Wojtek wrócił bardzo zmartwiony, ale ja nie zamierzałam się poddawać. Poszliśmy razem. Wytłumaczyłam pułkownikowi, że jestem dość dorosła, bym mogła rządzić sobą, a moje wykształcenie gwarantuje właściwy poziom życia przyszłej rodziny (bo te rzeczy były w wojsku brane pod uwagę). W rezultacie otrzymaliśmy zezwolenie, ale niestety o tydzień za późno. W piątek wieczorem przyszedł do nas ks. Zieja – nasz kapelan – z dwoma świadkami: Ludwikiem i Jurkowskim. Odbyła się ta część ślubu, którą zwykle załatwiało się w kruchcie kościoła, czyli kontrakt cywilny. Sakrament miał się odbyć w niedzielne południe przy ołtarzu polowym. Przy moim łóżku czekały już pięknie wyczyszczone, błyszczące „oficerki”, jeden z chłopców z kompanii szykował dla nas prawdziwe „złote” obrączki z pocisku (jedna była już gotowa, druga zaś w robocie). Niestety właśnie w tę niedzielę wczesnym rankiem Niemcy przypuścili ostateczny szturm na Mokotów. Tak więc do ślubu kościelnego nie doszło, ale byliśmy po cywilnym, kiedy znaleźliśmy się w Niedźwiedziu i poszliśmy do tamtejszego proboszcza. Ksiądz początkowo przyjął nas dość nieufnie, ale kiedy dowiedział się, że my z Powstania Warszawskiego, z rozrzewnieniem zaczął opowiadać o czasach, kiedy był kapelanem w Legionach Piłsudskiego, po czym pomógł w załatwieniu formalności ślubnych. A ślub okazał się zupełnie niezwyczajny. Chcieliśmy, by był jak najskromniejszy, żeby odbył się w powszedni dzień rano, bez niepotrzebnych świadków, a zobaczyliśmy przy ołtarzu trzech księży. Okazało się, że proboszcz dobrał sobie do towarzystwa dwóch braci Janczurów – znanego mi księdza Jerzego i jego starszego brata, który właśnie wyjeżdżał do jakiejś większej parafii. W efekcie otrzymaliśmy tzw. ślub rzymski, z całą mszą i podobno z wieloma błogosławieństwami, które miały utrwalić nasze wspólne życie. (Może faktycznie miało to wpływ na dalsze nasze losy. Przeżyliśmy wspólnie w spokoju pięćdziesiąt lat, udało się nam wychować czworo własnych, zdrowych dzieci i mogliśmy pomóc w wychowaniu trzem dziewczynkom potrzebującym tej pomocy).

Fragment wspomnień „Moja medycyna”

Życiorys

 

Ewa z Podgórskich Czerwionko-Przybyszewska urodziła się 15 IX 1918 w Krakowie w rodzinie Wincentego i Jadwigi Podgórskich. Wczesne dzieciństwo spędziła w Borunach, na Kresach Wschodnich, gdzie jej ojciec – inżynier i matematyk – po odzyskaniu przez Polskę niepodległości organizował seminarium nauczycielskie. Do szkoły uczęszczała w Bydgoszczy i tam w 1937 ukończyła żeńskie Gimnazjum Humanistyczne. W latach 1937–1939 – studiowała rolnictwo i medycynę na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Pierwsze lata okupacji hitlerowskiej spędziła w Bydgoszczy zajmując się tajnym nauczaniem.

W maju 1942 przedostała się przez „zieloną granicę” do Warszawy, gdzie kontynuowała studia medyczne w tzw. Szkole Zaorskiego, a następnie na tajnym Uniwersytecie Warszawskim. W czasie studiów nawiązała kontakt z konspiracją. Początkowo zajmowała się wytwarzaniem fałszywych dowodów (ausweissów, kennkart), później, kiedy rozpoczęła pracę w klinice internistycznej, została zaprzysiężona w WSK jako patrolowa patrolu sanitarnego (ps. „Ewa”).

W Powstaniu Warszawskim była sanitariuszką Kompanii 03 pułku „Baszta”. Opiekowała się rannymi, m.in. ciężko rannym oficerem, ppor. artylerii Wojciechem Czerwionko-Przybyszewskim, który później został jej mężem. Po kapitulacji powstania uciekła z transportu do Pruszkowa, po czym do końca wojny mieszkała w Niedźwiedziu koło Słomnik pod Krakowem. Spotkała się z mężem, któremu również udało się uciec. Współpracowała z miejscowym lekarzem jako pomoc medyczna i pielęgniarska, zdobywając przy tym praktykę lekarską.

W 1945 przeprowadziła się z mężem do Krakowa, gdzie oboje podjęli studia na Uniwersytecie Jagiellońskim. Naukę łączyła z wolontariatem w klinice oraz pracą w charakterze pielęgniarki. W tym też okresie na świat przyszło dwóch jej synów (w następnych latach rodzina powiększyła się o kolejnego syna i córkę).

Ze względów bytowych w 1947 wraz z rodziną przeniosła się na Ziemie Odzyskane, do Gryfowa Śląskiego, skąd dojeżdżała do Krakowa na ostatnie egzaminy i odbiór dyplomu, co nastąpiło w 1949 r.

W Gryfowie była przez dwa lata jedynym lekarzem. Pracowała w szpitalu jako internista i położnik, obsługiwała przychodnię i wizyty domowe i – co dawało jej największą satysfakcję – starała się o zmniejszenie śmiertelności dzieci w żłobku.

Chcąc specjalizować się w pediatrii, przeniosła się w 1949 do województwa olsztyńskiego, początkowo do Giżycka, gdzie w 1950 zorganizowała pierwszy w miejscowym szpitalu oddział dziecięcy oraz noworodkowy i zakaźny. W 1952 przeniosła się do Mrągowa, gdzie nie było pediatry. Tu też zorganizowała oddział dziecięcy, otworzyła poradnię i rozpoczęła akcję szczepień BCG. Uzyskała II stopień specjalizacji z pediatrii.

W następnych latach, gdy minęła już „odwilż” 1956 r. i niekorzystnie zmieniła się atmosfera polityczna, rodzina kilkakrotnie zmieniała miejsce zamieszkania. Dr Przybyszewska pełniła funkcje ordynatora oddziałów dziecięcych w szpitalach Wałbrzycha, Świebodzina Wielkopolskiego, Nowej Soli i Włocławka (lata 1957–1978). Wszędzie prowadziła, jak i poprzednio, intensywne szkolenia lekarzy, uczyła pielęgniarki pracujące w oddziałach, wykładała higienę i pediatrię w szkołach pielęgniarskich. Sama starała się też aktualizować swoją wiedzę do końca życia. Jej działalność zawodowa i społeczna była doceniana przez władze miast, w których pracowała, przez związki i stowarzyszenia lekarskie. Została odznaczona. m.in. odznaką „Zasłużonemu – Polskie Towarzystwo Lekarskie”, „Zasłużony dla miasta Włocławka”, Srebrną Odznaką Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, odznaką „Przyjaciel Dziecka”.

Po przejściu na emeryturę powróciła do Warszawy. Nadal prowadziła działalność społeczną, uczestniczyła w konferencjach, zebraniach i zjazdach pediatrycznych, nadal pomagała małym pacjentom.

Zmarła w Warszawie 27 lutego 1999 r.

 

Po Powstaniu Warszawskim przyznano dr Ewie Czerwionko- -Przybyszewskiej odznaczenia: Krzyż Srebrny Orderu Virtuti Militari V kl., Srebrny Krzyż Zasługi z Mieczami, Warszawski Krzyż Powstańczy, Medal za Warszawę, Medal Zwycięstwa i Wolności, Odznakę Grunwaldzką.

Opr. córka – Barbara Przybyszewska-Jarmińska

Źródło

Pamiętnik Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego – Powstanie Warszawskie i medycyna, wydanie II, Warszawa 2003 r.