W Powstaniu:
Obwód I Śródmieście Starówka placówki lecznicze: punkt ratowniczo-sanitarny szpitalik, siedziba ul. Kilińskiego 1/3/5
***
Okupacja niemiecka trwała już prawie 5 lat. Polacy, zmęczeni, znękani do ostatnich granic terroryzmem okupanta, zamierzali wystąpić zbrojnie przeciw niemu w Warszawie. Ten dzień się zbliżał.
Pod koniec lipca 1944 roku na ulicach spotykało się młodych ludzi w oficerkach, z paczuszkami w ręku. Gdzieś śpieszyli. Cala Warszawa była w nastroju oczekiwania na jakieś wielkie wydarzenie. Dominowały cisza, powaga, spokój, ale w tym spokoju wyczuwało się podniecenie, które za chwilę może się przemienić w burzę.
Umiejętność niesienia pomocy rannym była w czasie okupacji hitlerowskiej bardzo cenna. Szkolono więc sanitariuszki na tajnych kursach sanitarnych. Ćwiczenia odbywały się w mieszkaniach prywatnych, w małych grupkach po kilka dziewcząt, właściwie bez pomocy naukowych. Wiadomości przekazywane były jedynie ustnie przez instruktorów.
Któregoś z ostatnich dni lipca szłam do Krysty (Piasecka), instruktorki sanitarnej, z którą byłam w bezpośrednim kontakcie, po wiadomości i zlecenia. Spotkałam ją na Nowym Świecie.
– Jak dobrze, że cię spotykam!– powiedziała Krysta.
– Właśnie idę do ciebie. Co się stało?
– Potrzeba mi kilku energicznych dziewcząt – mówi cicho Krysta. – Lada dzień spodziewana jest akcja zbrojna, więc sanitety muszą być w pogotowiu. Już się porozumiałam z Oleńką (Sulikowską) i u niej będziecie dyżurować. Już tam jest jedna, ty będziesz druga i przyślę wam jeszcze dwie lub trzy dziewczyny.
Po chwili rozeszłyśmy się, każda w swoją stronę i za swoimi sprawami, których może nie było wiele, ale za to niemałej wagi.
Zaraz tego dnia udałam się do Oleńki (mieszkała na ul. Okólnik). Zastałam ją w domu, w zwykłym jej stroju, to znaczy w bluzce i grubej spódnicy przepasanej szerokim, skórzanym paskiem, z którym się chyba nie rozstawała. Ustaliłyśmy, że już tej nocy u niej się prześpię.
Szlam do domu (mieszkałam na ul. Drewnianej) i całą drogę myślałam, jak powiedzieć ojcu o tych sprawach, czyli o konspiracji.
W domu o tym nie wiedziano, wiedziała jedynie moja siostra, Maria. Teraz jednak musiałam powiedzieć o wszystkim, bo zamierzałam spędzić noc poza domem. W domu należało zawsze opowiedzieć się, dokąd się wychodzi.
A więc powiedziałam. Oczywiście nie obeszło się bez uwag ojca, ale nawet nie w tak ostrym stopniu, jakiego się spodziewałam.
Dyżury pełniłam przez dwie noce poprzedzające dzień 1 sierpnia. W ów pamiętny dzień jak zwykle poszłam do pracy (pracowałam w sklepie galanteryjnym). Około godziny dwunastej przyszła do sklepu (tam miałam punkt kontaktowy) Danka (Sękowska) z wiadomością, że mam się stawić na odprawę na ul. Lwowską.
Dzień ten był ponury, deszczowy, zanim dotarłam pod wskazany adres, porządnie zmokłam. Gdy przybyłam na miejsce, były już prawie wszystkie dziewczęta z sanitetów, a więc: Oleńka (Sulikowska), Ola (Jabłońska), Danka (Sękowska), Rita (Goetzen), Janka (Augustyńska). Na odprawie dowiedziałyśmy się o powstaniu przygotowywanym na dzień dzisiejszy, tj. 1 sierpnia.
Ponieważ Oleńka S. i ja mieszkałyśmy niedaleko siebie, skoczyłam jeszcze do domu, by się pożegnać ze wszystkimi i zabrać najpotrzebniejsze rzeczy.
Wychodząc już z domu spotkałam Edka, kolegę, który mieszkał w tym samym domu. Nie przypuszczałam wówczas, że będzie to nasze ostatnie spotkanie. Edek zginął w czasie powstania, jak się potem dowiedziałam, i nikt nie potrafił powiedzieć, gdzie walczył i gdzie zginął.
Nie było czasu na długie rozmowy, musiałam się śpieszyć, bo na godzinę 17 musiałyśmy być na ul. Senatorskiej. Gdy przyszłam do domu Oli, ona już była gotowa, dorożka, która miała nas tam odwieźć, już czekała (miałyśmy kilka toreb sanitarnych).
A więc ostatnie pożegnanie i już nas nie ma. Po drodze wstąpiłyśmy do szpitala dziecięcego na ul. Kopernika po nosze. Załadowałyśmy nosze na dorożkę i w drogę. Jechałyśmy Krakowskim Przedmieściem, ulicą Królewską, Placem Bankowym do ul. Senatorskiej. Po drodze mijały nas samochody ciężarowe załadowane niemieckimi żołnierzami, ale nie zwracali na nas uwagi, choć noszy i toreb sanitarnych nie dało się ukryć. Zapewne Niemcy zdawali sobie sprawę z tego, co się dzieje w Warszawie, ale byli zbyt zajęci zbliżającym się frontem, by zwracać na to uwagę.
Dojechałyśmy szczęśliwie na miejsce, gdzie kwaterowała kompania Harcerska przy batalionie Gustaw, do której zostałyśmy przydzielone.
Kwatera mieściła się w dawnej bursie, W salach stały rzędy ławek, na których, w najrozmaitszych pozach, siedzieli w tej chwili młodzi chłopcy w wieku od czternastu do dwudziestu kilku lat. Dyżurowali tu od dwóch dni. Starsi, w większości po ukończonej w konspiracji podchorążówce, tworzyli trzy plutony, młodsi stanowili oddział łączników.
Wkrótce nastąpiła chwila uroczysta, przynajmniej ja to odczułam jako coś wzniosłego – wręczenie opasek biało-czerwonych z orłem między literami WP. Od tej chwili byliśmy prawdziwymi żołnierzami.
My, dziewczęta z sanitetów, zgrupowałyśmy się w jednym miejscu. Było nas sześć: Oleńka – patrolowa, Ola, Rita, Danka, Janka i ja, Stefa. Po zameldowaniu się u kapitana Gustawa (Ludwik Gawrych), nie miałyśmy na razie zajęcia. Zapoznałyśmy się z kilkoma najbliżej stojącymi kolegami i prowadziłyśmy koleżeńskie rozmowy. Ale jak się okazało, nie było zbyt wiele czasu na pogawędki, gdyż już o godzinie 17 jeden pluton musiał wyruszyć na akcję – na tę godzinę było wyznaczone rozpoczęcie powstania. Padły pierwsze strzały powstańców.
Pozostałam w budynku wraz z innymi kolegami, niespokojna i podenerwowana tym, co dzieje się na ulicy. Dochodziły nas z początku pojedyncze strzały i wybuchy granatów (tzw. filipinek), a potem już całe serie z karabinów maszynowych od strony Placu Bankowego.
W tym pierwszym dniu walki, 1 sierpnia 1944 roku, dwaj koledzy zostali ranni. Odniosłyśmy jednego z nich z Olą do znajdującego się w pobliżu Szpitala Maltańskiego. Przechodząc przez bramę, zobaczyłam leżącego Niemca – widać koledzy celnie strzelają.
Gdy wracałyśmy ze szpitala, był już późny wieczór, ciemno i deszcz lał jak z cebra. W kwaterze naszej ruch, wszyscy gotują się do wymarszu. Zmieniamy kwaterę, przenosimy się na ulicę Ogrodową.
Ustawiamy się dwójkami długim wężem w ciszy, ale pośpiesznie. Pada gęsty deszcz. Wyruszamy. Idziemy wolnym krokiem w stronę Placu Bankowego. Przechodząc przez plac widzę w perspektywie ulicy Żabiej ogromną łunę pożaru. To płonęło Wielopole, gdzie mieściły się stragany handlowe. Dla mnie był to straszny widok, bo zawsze bałam się ognia. Nie przypuszczałam, że na Starym Mieście będę oglądała straszniejsze sceny i bardziej przerażające widoki.
Marsz był powolny, gdyż należało zachować ciszę. Pod stopami głośno chrzęściły zbite szyby wypadłe z okien podczas walki. Szkło, deptane dziesiątkami stóp, mimo ostrożnych stąpnięć utrudniało marsz i mąciło ciszę, wydając odgłos jakby mielonego przez maszynkę.
Ta niedaleka droga z ul. Senatorskiej na ul. Ogrodową trwała dość długo. Wreszcie jednak dotarliśmy do jakiegoś domu, z którego przez piwnice i wybite przejścia w murach dostaliśmy się na Ogrodową.
Na ul. Ogrodowej mieściła się szkoła sióstr zakonnych i w tej właśnie szkole kwaterowaliśmy kilka dni. Spaliśmy na podłodze lub na ławkach szkolnych i stołach, mając pod głową własny łokieć. Nie było nic, co łagodziłoby choć trochę twardość drewna. Ale młodość tego nie odczuwała, znosiła bez szemrania niewygody. Warunki higieniczne też nie były najlepsze. Były umywalki w jednym pomieszczeniu z ubikacjami, ale na kilkadziesiąt osób stanowczo za mało. Stało się w kolejce do umycia rąk.
Następnego dnia po naszym przybyciu, a więc 2 sierpnia panował względny spokój. Niemcy nie atakowali naszej kwatery, walki toczyły się w okolicy ul. Chłodnej i Waliców.
Gdy nie szłyśmy na barykady z kolegami, szyłyśmy im odznaki biało-czerwone i przytwierdzałyśmy je do czapek, beretów, hełmów. Nie wiem, skąd wzięły się wstążki białe i czerwone, ale było ich tak dużo, że wystarczyło na obszycie całej naszej kompanii.
Chłopcy znaleźli w magazynach niemieckich szarogranatowe marynarki, w które przebrała się cała kompania. Oczywiście nie było oznak oficerskich, a więc haftowałyśmy gwiazdki na patkach marynarek. Własnoręcznie wyhaftowałam trzy gwiazdki dla kapitana Gustawa. Podchorążakom plotłyśmy łańcuszki biało-czerwone i przyszywałyśmy wokół patki.
Na Ogrodowej przybyła do nas jeszcze jedna sanitariuszka, Basia (Miszewska), koleżanka Oleńki. Każda para rąk była przydatna. Nasze życie koncentrowało się w sali gimnastycznej, gdzie stało pianino, na którym grywał Janusz Grajek (Wiesiołowski) umilając nam chwile. Wszyscy wspólnie śpiewaliśmy piosenki, przeważnie harcerskie.
Następnego dnia po przybyciu na Ogrodową wyszłyśmy na ulicę z noszami po rannego. Ogrodowa i pobliskie ulice były w rękach powstańców. Tuż za bramą naszej kwatery ogarnęło mnie dziwne uczucie. Na ulicy spokój, prawie nikogo nie ma, gdzieniegdzie ukazuje się sylwetka powstańca. Z domów zwieszają się nasze narodowe flagi biało-czerwone. Nie mogłam uwierzyć, że to jest wolna ulica, że tu nie ma wroga. Coś ściskało mi serce, ni to radość, ni to obawa, jakiś radosny niepokój.
3 sierpnia szef kompanii Witold (Sadkowski) zwrócił się do dziewcząt z zapytaniem, która z nas umie pisać na maszynie. Zgłosiłam się. Chodziło o wypisywanie legitymacji dla żołnierzy. Wojtek, z ręką w gipsie, sporządzał listę ręcznie, ja wypisywałam legitymacje na maszynie. Legitymacje były koloru rudopomarańczowego, zawierały tylko imię i nazwisko, pseudonim i podpis faksymilką mjr. Roga /(Stanisław Błaszczak). Na poczekaniu wymyślaliśmy sobie pseudonimy, co nie było łatwe (w konspiracji używaliśmy numerów). Mnie też brak było pomysłu, więc obrałam pseudonim Stefa. Zresztą wielu kolegów tak zrobiło, tworząc pseudonim od imienia, bo znaliśmy się już od trzech dni i zwracaliśmy się do siebie po imieniu.
Z Ogrodowej było blisko do Hali Mirowskiej, gdzie były niemieckie składy żywnościowe. Grupkami chodziliśmy po konserwy, które miały tworzyć zapasy dla całej kompanii. Naznosiliśmy sporo puszek z mięsem, gulaszem itp. Musieliśmy przecież coś jeść.
Pobyt na ul. Ogrodowej był krótki. Już 6 sierpnia rano wyruszyliśmy w dalszą drogę – przeszliśmy na Starówkę. Była nas już wtedy duża grupa (chyba ponad sto osób). Przemarsz był dość pomyślny, bez większych wydarzeń, na szczęście. Na razie zatrzymaliśmy się na ul. Długiej przy rogu ul. Kilińskiego. Zabrano się zaraz do budowania barykad, których należało zbudować wiele, prawie na każdym skrzyżowaniu ulic. Pracowałam i ja. Wyrywano płyty chodnikowe, kamienie, wyciągano z podwórza jakieś wózki, co kto znalazł odpowiedniego przynosił na barykadę, by ją umocnić, zostawiając jedynie wąskie przejście tuż przy budynkach.
Po pracy przy barykadzie weszłyśmy z koleżankami do jednego z mieszkań, gdzie była łazienka, aby się umyć. Nie zważając, że zimna woda, weszłam do wanny. Była to cudowna kąpiel po tygodniu skąpego mycia i niestety, ostatnia, bo wkrótce już miało nam zabraknąć wody nie tylko do mycia, ale i do picia i gotowania.
Tegoż jeszcze dnia przenieśliśmy się na ul. Kilińskiego 3, gdzie kwaterowaliśmy do ostatnich dni pobytu na Starym Mieście. Pierwsze dni pobytu na nowym miejscu upływały we względnym spokoju. Niemcy jeszcze nie wprowadzili do akcji bombowców. Czasem świsnęły jakieś pociski lub z daleka, z miejsc walki na barykadach, dochodziły rzadkie odgłosy karabinów ręcznych, maszynowych i granatów.
Nasi chłopcy z kompanii Harcerskiej i kompanie, które tam z nami kwaterowały, a więc Anna, Aniela i Gertruda, broniły barykad na Podwalu przy Pl. Zamkowym, na Senatorskiej i innych miejscach na Starym Mieście. Mieli tam bardzo trudne zadanie i ciężką walkę od razu od pierwszych dni powstania.
Na Kilińskiego do naszego batalionu przybyła p. Celina (Korc), z którą byłam w kontakcie w konspiracji. Była naszą zwierzchniczką, w kompanii zajmowała się aprowizacją i kuchnią. Dzięki jej energii kompania miała zawsze na czas obiad i inne posiłki. Przez kilka pierwszych dni, kiedy nie miałyśmy jeszcze rannych w kompanii ani zorganizowanego szpitala, wszystkie pomagałyśmy w pracach gospodarczych, np. kroić chleb, szykować porcje, rozdzielać zupę dla żołnierzy. Z upływem dni miałyśmy my, sanitariuszki, pod opieką tylko rannych.
6 sierpnia przybyła do nas grupa harcerek z Ewą (Orlikowską), później Kozaczek (Halina Śliwińska) i druga grupa harcerek. Teraz było dużo sanitariuszek. Byłyśmy ulokowane w niewielkim pokoiku. Na podłodze były rozesłane ciasno materace, spałyśmy po dwie na jednym.
Sprawa chodzenia na barykady z plutonem była wiecznie kością niezgody. Wszystkie chciały chodzić co dzień i zawsze, a przecież z jednym plutonem szły tylko trzy sanitariuszki. Piętnastoletnie najmłodsze harcerki były wyłączone z chodzenia na barykady.
Ale los pogodził dziewczęta. Przybywało rannych i wkrótce zorganizowano szpital przy naszym batalionie i część sanitariuszek musiała zostać na miejscu, by opiekować się rannymi.
W nocy 10 sierpnia wydawało się, że będziemy spać spokojnie, bo była cisza, nie dochodziły żadne odgłosy walk. Ułożyłyśmy się więc do snu i po chwili zmorzył nas młodzieńczy sen. Potem straszny huk zerwał nas na równe nogi. Pocisk artyleryjski uderzył w ścianę drugiego piętra (myśmy spały na pierwszym). Odłamkami tego pocisku został ciężko ranny w obie nogi Janusz Grajek. Po udzieleniu pierwszej pomocy trzeba było go przenieść do szpitala, ponieważ miał strzaskane kości i wymagał natychmiastowej operacji. Porucznik Kostka (Wojciech Pszczółkowski) i szef kompanii Witold (Sadkowski) przenieśli go na noszach na ul. Długą, gdzie w dawnym Ministerstwie Sprawiedliwości znajdował się duży szpital. Ja poszłam z nimi, aby opiekować się naszym ciężko rannym kolegą. W szpitalu było dużo rannych i trzeba było poczekać jakiś czas. Janusz nie chciał pozostać sam, ciągle pytał, czy zostanę przy nim. Pewnie czuł się zagubiony i osamotniony wśród obcych.
Podczas operacji czekałam w innym pomieszczeniu, bardzo się denerwowałam o jej wynik. Długo to trwało, nim przyszła pielęgniarka i powiedziała, że już po operacji. Pobiegłam szybko. Gdy podeszłam do stołu, na którym leżał, Janusz chwycił mnie mocno za rękę i nie chciał puścić. Myślał pewnie, że koledzy go opuścili. Musiałam jednak odejść, by porozmawiać z lekarzem. Dowiedziałam się, że trzeba go przenieść do szpitala na ul. Bonifraterską, bo sytuacja jest bardzo poważna, a tu nie mają środków do wykonania bardziej skomplikowanych operacji. Dał mi karteczkę do tamtejszego lekarza oraz czterech chłopców do przeniesienia rannego. Transport nie był wcale łatwy. Trzeba było przekradać się pod domami, przeciskać przez wąskie przejścia lub wspinać pod górę po gruzach, ale szczęśliwie dotarliśmy na miejsce. Tam szpital również był pełen rannych i Janusz musiał długo czekać na swoją kolejkę.
Jeszcze przed operacją Janusza przyszła Ola, przyniosła nam śniadanie i zastąpiła mnie w dalszej opiece nad Januszem. Byłam niewyspana i porządnie zmęczona.
Dnia 11 sierpnia siedziałyśmy z Danką na podwórzu naszej kwatery, gdy przyszła sanitariuszka od dr. Morwy (Tadeusz Pogórski) z prośbą o kilka sanitariuszek do szpitala zorganizowanego w klasztorze sióstr Sakramentek na Nowym Mieście. Zgłosiłyśmy się na ochotnika – Danka i ja. W porozumieniu z kpt. Gustawem i po jego przyzwoleniu, poszłyśmy tam.
Dr Morwa przydzielił nam pracę, do której niezwłocznie przystąpiłyśmy. Było tam już kilka sanitariuszek dr. Morwy: Maryla (Maria Gracz), Biba (Anna Burakiewicz), Krysia (Krystyna Mieczkowska).
Nie upłynęło wiele czasu od naszego przybycia do klasztoru, gdy pocisk artyleryjski uderzył w budynek. W salach, gdzie leżeli ranni, wszystko się zakotłowało, a tumany pyłu unosiły się w powietrzu, powstał tumult i zamieszanie. Chorzy w miarę możliwości zwlekali się z łóżek, kręcili się w popłochu po korytarzu nie wiedząc, gdzie się podziać. Lecz po chwili wszystko zaczęło wracać do normy, pył powoli osiadał, wracała widoczność.
Po naradzie z siostrami zakonnymi lekarze postanowili przenieść chorych i salę operacyjną do podziemi kościoła. Ulokowano tu, możliwie jak najwygodniej, wszystkich rannych. Leżeli na materacach zniesionych z góry, niektórzy mieli poduszki lub koce. Było ciemno, gdzieniegdzie paliły się świeczki. Piwnica stopniowo zapełniała się ludźmi. Siostry zakonne siedziały w skupieniu, cicho się modląc.
W takich trudnych warunkach dr Morwa nadal dokonywał koniecznych operacji i zabiegów. Był już późny wieczór, kiedy przystąpił do amputacji stopy. Chory był uśpiony, ale szalenie się rzucał na prowizorycznym stole operacyjnym, z trudnością mogłyśmy go przytrzymać (nie był przywiązany do stołu, bo i jak?). Mnie wypadło trzymać tę zdrową nogę, chory wciąż usiłował mi ją wyrwać, musiałam całą siłą przytrzymywać. Byłam pierwszy raz przy tak przykrej operacji. Prawdopodobnie inne dziewczęta też nie były otrzaskane z takimi sytuacjami. Od czasu do czasu spoglądałam na nie i widziałam w tym słabym świetle świec, jak Krysia, trzymająca tę amputowaną stopę, zrobiła się blada jak płótno, jakby za chwilę miała upaść. Jednak dzielnie dotrwała do końca operacji.
Podczas zabiegu słychać było detonacje, wybuchy. Nikt nie zwracał na to uwagi. W pewnej chwili wpadł ktoś z krzykiem, że kościół się pali. Widać zapalająca bomba trafiła w kopułę kościoła. W piwnicach znów nastąpił popłoch, ludzie siedzący do tej pory nieruchomo, poderwali się z miejsc przepychając się ku wyjściu. Zrobił się tłok wśród nieustającego lamentu ludzi.
Operacja, na szczęście, miała się ku końcowi. Ostatnie szwy, bandaże i koniec.
Ktoś zarządził ewakuację do budynku naprzeciw kościoła. Więc znów nastąpiło przenoszenie chorych, pakowanie leków i sprzętu medycznego. Chorych było kilku, sprzętu sporo, a nas mało do noszenia. Pomagał, kto tylko mógł, ale i tak trzeba było kilkakrotnie wracać po chorych czy sprzęt medyczny i leki. Wychodziło się z podziemia wąskimi, stromymi schodami do wnętrza kościoła, nad którym wysoko wznosiła się kopuła. Płonęła w tej chwili jak olbrzymia pochodnia trzaskająca iskrami i płomieniem na wszystkie strony. Spojrzałam w górę i zachwyciłam się. Kopuła wyglądała w tej chwili jak płonąca koronka. Ale to piękno w każdej chwili groziło runięciem na nasze głowy.
Jeszcze w ciągu dnia do Sakramentek przyszła Ola z kolegami, którzy przynieśli na noszach Janusza ze szpitala Jana Bożego na ul. Bonifraterskiej. Szpital tamten został zburzony. Tak więc Janusz znów trafił w niebezpieczne miejsce. Ale czy było wtedy gdzieś spokojnie?
W czasie przenoszenia Janusza z Bonifraterskiej do Sakramentek zostali ranni dwaj koledzy: Janusz Winnicki (Sas) w okolice kręgosłupa i Stefan Gloeh (Haan) w mięśnie uda. Było więc już trzech rannych w naszej kompanii, nie licząc kpt. Gustawa, który został ranny w rękę już na Woli.
Z domu położonego naprzeciw palącego się kościoła znów ewakuowano rannych i paki z lekami i środkami opatrunkowymi i innym sprzętem na ul. Kilińskiego 3. Przenosiłyśmy to wszystko w kocach, trzymając za rogi koca. Z pomocą przyszły harcerki z Ewą, które zawiadomiono, że potrzebna pomoc. Była późna, ciemna noc. Plac oświetlał blask płonącego kościoła. Na ul. Freta było już zupełnie ciemno. Mijając ulicę Długą w perspektywie widać było ogromną łunę pożaru i to samo od strony Placu Zamkowego – całe niebo było czerwone. Piekło.
Po spaleniu się szpitala u sióstr Sakramentek został założony szpitalik przy naszym batalionie na ul. Kilińskiego 3.
Dr Morwa urządził salę zabiegową w piwnicy. Wspólnym wysiłkiem oczyszczono ją z grubsza i doprowadzono do jakiego takiego porządku. Warunki higieniczne byty tam okropne, ale lekarz dzielnie sobie radził i ratował rannych, mimo ograniczonych środków opatrunkowych i leczniczych.
Dzień 13 sierpnia. Był to dzień pogodny, ciepły i słoneczny. Życie toczyło się normalnym powstańczym trybem. Każdy odpoczywał na swój sposób. Ola, Rita, Michał, Wojtek i ja siedzieliśmy w pokoju na pierwszym piętrze, gdzie leżeli na noszach obaj Janusze i Stefan. Przycupnęłam na podłodze wraz z innymi kolegami pogadując z rannymi.
Było późne popołudnie, może godzina 5–6, kiedy dobiegły do nas z ulicy wesołe, entuzjastyczne okrzyki. Ktoś wpadł z nowiną, że nasi zdobyli czołg i prowadzą go przez barykady. Zdrowi chłopcy podskoczyli do okien, chcieli na własne oczy i jak najszybciej zobaczyć zdobycz. Gdy czołg zatrzymał się w pobliżu naszej kwatery na ul. Kilińskiego 3, masa ludzi otoczyła go wiwatując i ciesząc się z tak niecodziennej zdobyczy. Co ciekawsi powłazili na czołg, aby z bliska przyjrzeć mu się. Ktoś wszedł do wewnątrz. Tego, co się stało po krótkiej chwili, nikt nie przewidział.
Potworny, ogłuszający huk, poprzedzony piekielną błyskawicą rozdarł powietrze. Mury budynku zatrzęsły się, posypał się tynk i cegły ze ścian, leciały z brzękiem szyby z okien. Potem w naszym pomieszczeniu nastąpiła kompletna ciemność spowodowana pyłem wzniesionym ze ścian. Wirujący w powietrzu kurz kłębił się i uniemożliwiał oddychanie. Dusił.
Staliśmy oniemiali z wrażenia. Co to było? Niestety czołg był zaminowany. Trzeba czekać, aż pył trochę opadnie, żeby zobaczyć wyrządzone szkody. Po dłuższej chwili ta szara zasłona opadła. Oczom naszym ukazał się obraz strasznej ruiny. Kawały muru, powyrywane drzwi, wszystko to przykrywało podłogę. Spod jednych drzwi, które przy upadku oparły się o ścianę, wystawała głowa Oli. Na szczęście nic się jej nie stało. Z sąsiedniego pokoju wyszła Rita z pokrwawioną twarzą – pokaleczyły ją odłamki szyb. Cichym głosem mówiła, że dwóch kolegiów wypadło na ulicę z okna. Michał (Światopełk-Mirski) zginął, Wojtek ciężko potłuczony.
Po chwili zdałam sobie sprawę z tego, że dwie pary noszy są puste. Ci dwaj lżej ranni zniknęli, pewnie uciekli w popłochu.
Prawie nikt nie ocalał z tego wiwatującego tłumu. Zginęło wówczas wiele osób, a dziesiątki było rannych. Trudno ocenić, ile osób zginęło. Rannych przenoszono do szpitala na Długą lub Podwale. Wkrótce przygotowano u nas na Kilińskiego kilka pokoi z siennikami i materacami i rannych z naszej kompanii przeniesiono do naszej kwatery. Między nimi były cztery sanitariuszki harcerki: Janka, Basia, Halinka i jej siostra Irka. Część rannych ulokowano w pokojach na parterze, część w piwnicy.
Od 15 sierpnia walki na Starym Mieście stawały się z dnia na dzień trudniejsze. Niemcy bombardowali z samolotów pozycje walczących żołnierzy, jak również kwatery powstańców, szpitale itp. Bombardowano nas przez 12 godzin codziennie, od 6 rano do 6 wieczorem, albo od 7 rano do 7 wieczorem. Prawie bez przerwy latały nad nami samoloty. Nie było w ciągu dnia chwili wytchnienia. Jedynie wieczorem i w nocy było trochę spokojniej i następowało chwilowe odprężenie.
Lecz i te rzadkie chwile spokoju skończyły się, bo Niemcy wprowadzili do walki działa, nazywane przez nas „szafami” ze względu na ich charakterystyczny zgrzyt. W dzień bombardowanie z samolotów, i w dzień, i w nocy „szafy”. I tak niezmiennie do końca dni sierpnia, do czasu wycofania się wojsk powstańczych ze Starego Miasta.
Stan ilościowy żołnierzy w naszym batalionie zmniejszał się z dnia na dzień. Przybywało również rannych.
Przebiegając pewnego dnia przez podwórze z jednej sieni do drugiej, zobaczyłam nad sobą bardzo nisko przelatujący bombowiec. I prawie w tej samej chwili usłyszałam szelest łamiących się gałęzi drzew rosnących na podwórzu. Po nich sunęła bomba.
W momencie gdy dopadłam sieni, nastąpił wybuch. Podmuch był tak wielki, że prawie zrzucił mnie ze schodów. Nie miałam odwagi wyjrzeć – w tym właśnie rogu podwórza, gdzie upadła bomba, znajdowały się pokoje z rannymi.
Gdy po chwili spojrzałam ze strachem w tę stronę, gdzie spadła bomba, z ulgą stwierdziłam, że nasz budynek nie został uszkodzony. Oczywiście reszta istniejących szyb wyleciała, a zwały ziemi zasłoniły parterowe okna. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Bomba padła pod przylegający tyłem do podwórza dom, wyrwała kawał muru sięgając piwnic. Zdaje się, że w tych piwnicach były tylko jakieś składy – chyba żywność.
Po tym zdarzeniu ktoś wydal polecenie, aby Janusza-Grajka, który leżał w tym częściowo zasypanym pokoju, przenieść do innego, tam gdzie leżały cztery dziewczęta. Chyba przypuszczano, że to najbezpieczniejszy pokój. Znajdował się on w wewnętrznym narożniku czteropiętrowej kamienicy. Niestety okazał się dla Janusza i dziewcząt tragiczny. 26 sierpnia zginęli wszyscy pod gruzami.
Pewnego dnia zaniosłam z kolegami obiad dla załogi na barykadach. Zostałam już na całą służbę, a więc na prawie 12 godzin. Po przybyciu dowiedziałam się, że niedawno był ciężki ostrzał naszej barykady i jeden z kolegów został przysypany gruzem. Wkrótce odkopano go i okazało się, że nic mu się złego nie stało. Był to Krzysztof (Mirski). Gdy zobaczyłam, że jest brudny, zasypany pyłem, pobiegłam do najbliższego mieszkania na parterze i poprosiłam o miednicę z wodą (jeszcze wówczas była gdzieniegdzie woda). Właścicielka mieszkania spojrzała na mnie niechętnym wzrokiem i powiedziała: – Jestem chora na różę, zakaźną chorobę. Odpowiedziałam, że nie boimy się zarażenia, bo byłam pewna, że to tylko wybieg, wzięłam miednicę z wodą i na dodatek jakiś czysty ręcznik wiszący w pobliżu. Krzysztof mógł się zatem umyć.
W nocy chłopcy spodziewali się natarcia. W takich chwilach odsyłali nas na tyły. Wycofałyśmy się. Obyło się bez ataku, może to ja miałam takie szczęście, bo ile razy byłam na barykadzie, na Senatorskiej czy Podwalu, to był spokój. A pracy na kwaterach coraz więcej. Przestałam więc przebywać z plutonem, a zajęłam się rannymi na kwaterze. Bombardowanie kwater i okolicznych domów wciąż dostarczało rannych.
16 czy 17 sierpnia wybierałyśmy się z Olą do jej mieszkania na Świętojańską po radio czy coś innego, nie pamiętam. Dzień był pogodny i raczej spokojny, więc myślałyśmy, że między jednym a drugim nalotem zdołamy się tam przedostać. Wyelegantowane, z przepustkami w kieszeni, wychodzimy. Już w naszej bramie zatrzymał nas „alarm lotniczy” (koledzy obserwowali i dawali znać o zbliżających się samolotach). Weszłyśmy więc do bocznej sionki, by przeczekać nalot.
Nagle straszny huk – ściana, o którą byłam oparta, usunęła mi się spod pleców. Drzwi wejściowe upadły pod stopy. Ciemno od pyłu, nic nie widać, co się dzieje.
Bomba upadła pod samym murem domu, zawaliła piwnice. I chyba wtedy zasypało nam aptekę, tzn. leki, jakie posiadaliśmy. Gdy tuman kurzu trochę opadł, wyskoczyłam z sieni. W bramie ktoś chwycił mnie za rękę i dokądś prowadził, prawie nic nie widziałam na oczy. To Tadeusz (Górczyński) trzymał mnie i prowadził do pomieszczenia za pokojem rannych dziewcząt, gdzie zazwyczaj odpoczywałyśmy. Przygotował wodę i przyniósł koszulę (nosiłyśmy męskie koszule) do przebrania, bo tak byłam zasypana pyłem.
Upadające drzwi przytłukły Oli nogę, więc już nigdzie nie poszłyśmy.
Żeby uratować nogi Janusza, trzeba było go, w miarę możliwości, jakoś lepiej odżywiać. Ale jak tu dostarczyć choremu witamin, skoro wojsko miało jednostajne wyżywienie: suszone płatki ziemniaczane i kaszę – zdobycz z magazynów niemieckich, a żadnych odżywek w naszej aptece nie było. Przede wszystkim gotowałam mu mleko (oczywiście było tylko w proszku) smażyłam jakieś placuszki z mąki. Artykuły spożywcze dostawałam od por. Korwina (Jerzy Łopuszański). Koledzy chodzili do pobliskich ogródków i przynosili jarzyny, które tarłam na tarce i sok dawałam, Januszowi do picia.
Jednym z rannych był mały Jurek z Plutonu Łączników, czternastoletni chłopiec. Był zraniony odłamkiem w nogę, ale chodził. Mieszkał gdzieś na Starym Mieście. Przynoszono mu czasem z domu coś do jedzenia. Jurek wiedział, że Janusz potrzebuje lepszego odżywienia, więc wszystkim dzielił się z nim.
Z tego powodu miałam bliższy kontakt z Jurkiem. Na ogół był zwyczaj zwracania się do siebie po imieniu lub „kolego”. Chciałam, by Jurek zwracał się do mnie po imieniu. Ponieważ byłam kilka lat starsza od niego, nie chciał mi mówić ty, trochę go to krępowało. Wymyślił więc, że będzie do mnie mówił „ciotka”, bo to jakoś bardziej rodzinnie. Oczywiście zgodziłam się. Wkrótce i inni zwracali się do mnie w ten sposób. Tak więc zostałam „ciotką”.
Cały sierpień był pogodny i ciepły. Nie było nam więc chłodno, a w nocy wystarczały do okrycia niemieckie zdobyczne „małpy” (ocieplane kurtki). Utrzymanie Starówki w rękach powstańców było coraz trudniejsze, szeregi naszych kompanii z dnia na dzień zmniejszały się. Ginęli koledzy, z którymi coraz bardziej zżywaliśmy się.
Warunki bytowe były coraz gorsze. Chleba od dawna nie było.
Na śniadanie i obiad była zupa ze wspomnianymi już płatkami suszonych ziemniaków lub z kaszą. Cukru tylko mieliśmy pod dostatkiem. Nosiłam w kieszeniach kostki cukru, które często zastępowały mi posiłki, gdy się zdarzało, że zasypanie kuchni pozbawiło nas zupy. Czasami była i przydziałowa zdobyczna czekolada. W zasadzie głodu u nas nie było.
Dnia 25 sierpnia w pokoju narożnym, gdzie leżały ranne sanitariuszki i Janusz Grajek, zebrało się trochę powstańczej młodzieży. Harcmistrz Tolo (Witold Sawicki) urządził ognisko-gawędę. Siedział pośrodku, główna osoba i gawędziarz. Jego twarz kryła się w cieniu hełmu, chyba trochę przydużego, „panterka” w którą był ubrany, jak zresztą większość obecnych, luźno okrywała jego szczupłą postać. Otoczony przez młodzież wydawał się równie młody jak oni, choć był dwa razy starszy. Były śpiewy, opowiadania, rozmowy. Było to bardzo miłe popołudnie. Takie spotkania na chwilę chociaż dawały poczucie bezpieczeństwa, zapomnienia o obecnej sytuacji.
Po skończonej gawędzie rozeszliśmy się. Przysiadłam w korytarzu na chwilę, przysiadł się do mnie Janek Mazur (Jan Lilpop), który niedługo miał wyjść z plutonem na barykadę. Zwierzał mi się, że nie bardzo ma chęć iść tam, że ma złe przeczucie. Był zdenerwowany, nieswój. Pocieszałam go, żeby nie brał sobie do serca przeczuć, ale i ja uległam jego nastrojowi i też się zaniepokoiłam. Po niedługim czasie wyszedł wraz z plutonem zmienić kolegów na barykadzie. Co się działo wówczas na pozycji, nie wiem. U nas natomiast, jak zwykle wieczorem i w nocy, trwało obrzucanie kwater „szafami”. Niektóre trafiały w wyższe piętra naszego budynku i pobliskie domy, inne ze zgrzytem przelatywały dalej. Rano znów zaczęły latać nad nami samoloty nieprzyjacielskie, ostrzeliwując z karabinów lub zrzucając bomby.
Po południu 26 sierpnia, trudno mi określić godzinę, zeszłam do piwnicy, by przygotować mleko dla Janusza. Już miałam wracać na górę, gdy ogłuszył mnie potężny huk i jednocześnie zapadła ciemność, pył drapał w nozdrzach. Po omacku wyszłam na korytarz piwniczny. Ktoś chwycił mnie za rękę i drżącym głosem mówił, że jesteśmy zasypani i pewnie nie ma wyjścia. Po głosie poznałam, że to Stefan. Doświadczona już niejedną taką sytuacją, mówię: – Stójmy w miejscu, poczekajmy, aż pył opadnie. – Po dłuższej chwili zaczęły się wyłaniać kontury otworu wybitego w murze piwnicy dla przejścia. Pomału dotarliśmy do schodów i wyszliśmy.
Naszym oczom ukazał się straszny widok. Spiętrzone gruzy zamiast stojącego dotąd budynku.
Bomba zrzucona z samolotu zawaliła część naszego czteropiętrowego budynku, aż do piwnic. Dużo ludzi zostało zasypanych w piwnicach. Zburzony został również pokój, w którym znajdowały się dziewczęta i Janusz. Zginęli wszyscy. Jedną z dziewcząt, która znajdowała się bliżej wyjścia, odkopano i zdołano po wielkich mozołach wyciągnąć. Przez jakiś czas dochodziły jęki spod gruzów. Próbowano dokopać się do zasypanych, ale było niemożliwe odrzucić cztery piętra gruzu. Zginęły wtedy sanitariuszki: Basia (Wajszczukówna), Janka (Przemieniecka), Halinka Sroczka (Halina Soroczyńska), Teresa (Aleksandra Kossowska), Hala Gąsiorowska i Janusz Grajek (Wiesiołowski) oraz część II plutonu.
Właśnie tam pod gruzami została moja panterka ze wszystkimi moimi dowodami i legitymacją powstańczą.
Pod wieczór tegoż dnia przyniesiono na noszach Janka Mazura, który zginął w akcji na barykadzie.
Coraz ciężej było patrzeć na to, co się wokoło dzieje.
Przewaga wroga była coraz bardziej oczywista. Nie można było nadal utrzymać zajętych stanowisk. Na pomoc znikąd nie można było liczyć. Aby ocalić resztki wojsk powstańczych i ludności cywilnej, dowództwo Starówki postanowiło wycofać je do Śródmieścia.
30 sierpnia wszystkie bataliony zgrupowane na Starówce miały usiłować przebić się trasą Długa, Hipoteczna, Ogród Saski do Śródmieścia.
Wyszliśmy wszyscy z naszej kompanii i wzięliśmy również wszystkich rannych z noszami – nikt nie został, jedynie oddziały ubezpieczające odwrót.
Nie wiem, ile tysięcy mogło wtedy iść, ale wiem, że była to wielka masa ludzi. Cała ulica Długa była wprost ubita wychodzącymi. Przyłączyli się również cywile. Ten tłum przesuwał się zaledwie centymetr po centymetrze. Gdy przechodziliśmy przez Plac Krasińskich, była już ciemna noc. Nad naszym głowami przelatywały rozżarzone pociski rozrywając się gdzieś poza nami, a nierzadko tuż blisko, raniąc wielu odłamkami. Po kilku godzinach takiego ni to marszu, ni to postoju, otrzymaliśmy wiadomość, że o przedarciu się do Śródmieścia nie ma mowy. Należy wracać do swoich dotychczasowych kwater. Tak więc i my wszyscy powróciliśmy na Kilińskiego.
Następnie postanowiono przejść kanałami ściekowymi, z których dotychczas korzystali łącznicy. Po sprawdzeniu, że można bezpiecznie przejść kanałami do Śródmieścia, wyruszyli przede wszystkim lżej ranni i słabi, wśród nich Ola i Danka.
Ja, wraz z dużą grupą żołnierzy, wyszłam z naszej kwatery 31 sierpnia. Gdy doszliśmy do włazu na Placu Krasińskich, czekało już tam wielu powstańców.
Wchodzenie do włazu odbywało się dość sprawnie, lecz mimo to na swoją kolejkę trzeba było czekać kilka godzin. Wreszcie wchodzimy do kanału. Ciemno. Z początku kanał był bardzo wysoki, potem trochę niższy, lecz na tyle wysoki, że ja, mająca 168 cm wzrostu, szłam z lekko schyloną głową. Ściany kanału były oślizłe, z obrzydzeniem ich się dotykało. Brodziliśmy w wodzie sięgającej łydek – właściwie trudno to było nazwać wodą, był to jakiś cuchnący szlam oblepiający nogi.
Po długim marszu w kompletnej ciszy i ciemnościach, dotarliśmy do celu. Wychodziliśmy włazem znajdującym się na Nowym Świecie przy ul. Wareckiej. Tam jacyś żołnierze pomagali nam się wydostać i kazali szybko pobiec w ulicę Warecką.
Chwilowo zatrzymaliśmy się w jakimś pomieszczeniu na Wareckiej. Balbinie (sanitariuszka Morwy) i mnie por. Kostka polecił wyszukać kwatery dla naszych żołnierzy i porozumieć się z Harnasiem (kpt. Marian Krawczyk). Zameldowałyśmy się więc u Harnasia. Podczas rozmowy w jego kwaterze akurat ogłoszono alarm lotniczy. Kpt. Harnaś polecił nam natychmiast udać się z nim razem do schronu do piwnicy. Myśmy się wykręcały od tego, ze śmiechem tłumacząc, że na Starówce przyzwyczaiłyśmy się do nalotów i że nie lubimy kryć się w piwnicy. Ale to nic nie pomogło, musiałyśmy zejść z nim razem do schronu.
Po nalocie wróciliśmy na górę i uzgodniliśmy kwatery dla kompanii Gustawa, które miały się znajdować przy ul. Świętokrzyskiej róg ul. Czackiego. Otrzymałyśmy również przepustki na pobyt w domu. Ja dostałam przepustkę na dwa dni.
Po zameldowaniu się w naszej kompanii udałam się do domu.
W domu zastałam wszystkich zdrowych i całych. Powitania, wypytywania zajęły sporo czasu.
W budynku, w którym mieszkałam, znajdował się szpital powstańczy. Dowiedziałam się, że wśród rannych znajduje się Dada (Tadeusz Iłłakowicz), podchorąży, dowódca III plutonu, Janusz Wołodyjowski i Marian Sedlaczek (nie pamiętam pseudonimu).
Po dwu dniach pobytu w domu wróciłam do kompanii. Idąc na naszą kwaterę na ul. Świętokrzyską, wstąpiłam po drodze po Oleńkę na Okólnik. Znalazłam ją w piwnicy otoczoną gromadką ludzi. Powiedziała mi, że już nie pójdzie dziś. Nie wróciła do kompanii. Poszłam sama.
Na Świętokrzyskiej, a właściwie Czackiego, zastałam kolegów odpoczywających, odsypiających nieprzespane noce na Starówce. Kwatera dla sanitetów znajdowała się na parterze w czystym, ładnie urządzonym mieszkaniu. Raj w porównaniu z pomieszczeniami na Starówce.
3 września nastąpił silny ostrzał i bombardowanie.
Zostałam ciężko ranna w głowę.
Stefania Preder
Życiorys
Urodziła się 11 lipca 1923 r. w Warszawie, jako córka Walentego i Anny z Lachowskich. Ojciec był rzemieślnikiem, opanował różne specjalności. Stefania miała dwie siostry, Eleonorę i Marię. Matka zmarła, gdy Stefa miała zaledwie dziesięć lat. Ojciec, załamany utratą żony i koniecznością opieki nad trzema małoletnimi córkami, ożenił się ponownie po półtora roku.
Stefa ukończyła szkołę powszechną przy ulicy Drewnianej, przy której mieszkała z rodziną, po czym podjęła naukę w prywatnym gimnazjum kupieckim Marii Danielskiej, mieszczącym się przy ul. Kilińskiego 3. Szkoła ta, którą ukończyła już w okresie okupacji, dwukrotnie zmieniała właściciela i nazwę, aż wreszcie stała się prywatną szkołą handlową dr. Józefa Dzierżyńskiego. Działały przy niej również komplety tajnego nauczania języka polskiego i historii, na które Stefa uczęszczała.
W marcu 1944 wstąpiła do tajnej Narodowej Organizacji Wojskowej (NOW), od 1942 scalonej z Armią Krajową. Przeszła szkolenie sanitarne, jednocześnie pełniąc funkcje łączniczki, przenosząc rozkazy i informacje, a także paczki żywnościowe dla więźniów i ich rodzin. Miała numer ewidencyjny 484, służący zarazem jako pseudonim.
1 sierpnia 1944 została włączona do kompanii Harcerskiej batalionu „Gustaw” AK, przyjmując pseudonim „Stefa”.
Uczestniczyła w walkach toczonych przez batalion na Woli, następnie na Starym Mieście. Los sprawił, że wróciła wtedy do budynku swojej szkoły, przy ul. Kilińskiego 3, gdzie mieściły się kwatery „Gustawa”.
Początkowo brała udział w działaniach patroli sanitarnych niosących pomoc rannym na pierwszej linii walki. Od 10 sierpnia na apel dr. Tadeusza Pogórskiego „Morwy”, który organizował szpital polowy batalionu, a zarazem zgrupowania „Róg”, w klasztorze sióstr Sakramentek na Nowym Mieście, przeszła do pracy szpitalnej. Już w dwa dni później, 12 sierpnia, zbombardowany kościół i klasztor zaczęły się palić i Stefa pomagała w ewakuacji rannych na Kilińskiego. Do końca miesiąca pracowała w szpitalu batalionu, po czym w nocy z 30 na 31 wraz z sanitariatem i rannymi przeszła kanałami do Śródmieścia.
3 września została ciężko ranna w głowę podczas bombardowania kwater batalionu „Harnaś” przy ul. Mazowieckiej 4. Rana spowodowała porażenie nóg i prawej ręki. W szpitalu Czerwonego Krzyża przeszła operację głowy, a już 4 września Niemcy ponownie zbombardowali szpital. Stefę z płonącego budynku uratowały jej siostry. Nazajutrz Niemcy zajęli szpital, ocalałych rannych ewakuowano do Milanówka, potem w listopadzie do Krakowa.
W maju 1945 rodzina przewiozła Stefę do Warszawy i w lipcu poddano ją ponownej operacji głowy. Stwierdzono ubytki kości czaszki i duże zniszczenia tkanki mózgowej. Kilkakrotne operacje nóg i ręki, wielokrotne pobyty w sanatorium niewiele pomogły, nie było nadziei na przywrócenie zdolności chodzenia. Poruszać się mogła tylko przy pomocy wózka, później fotela inwalidzkiego. Swobodnie władała tylko jedną ręką, druga pozostała w znacznej mierze bezwładna. Mimo to nie załamała się – pogodna, życzliwa wszystkim, w miarę możności chętnie utrzymywała kontakt z koleżankami i kolegami z konspiracji i powstania. W 1948 r. dostała maszynę do pisania, co pozwalało jej trochę pracować i dorabiać przepisywaniem do skromnej renty inwalidzkiej. Serdeczną opieką otaczała ją siostra Maria.
Wrażliwa, ofiarna i odważna w czasach walki, Stefa wykazała męstwo i wytrwałość w cierpieniu w długich latach ciężkiej próby, jakiej poddało ją życie.
Oprócz wspomnień napisała kilka opowiadań z czasów walki powstańczej osnutych na tle autobiograficznym.
W 1970 r. została odznaczona Krzyżem Kawalerskim Odrodzenia Polski, a w 1982 r. Warszawskim Krzyżem Powstańczym.
Zmarła 8 września 1998 r. Pochowana w Warszawie na Cmentarzu Bródnowskim.
Na podstawie życiorysu napisanego przez Stefanię Preder
opracowała Ewa Orlikowska-Krasnowolska.
Bibliografia:
R. Bielecki „Gustaw” – „Harnaś”. Dwa powstańcze bataliony Warszawa 1989, PIW
R. Bielecki Długa 7 w Powstaniu Warszawskim, Warszawa. 1994, Naczelna Dyrekcja Archiwów Państwowych, Archiwum Główne Akt Dawnych.
E. Orlikowska i A. Szatkowska Sanitety, maszynopis z 1944 r.
Sanitariuszki batalionów AK Gustaw i Harnaś w szpitalach powstańczych. Wybór wspomnień sierpień-wrzesień 1944, praca zbiorowa, opracowanie całości Teresa Łubek-Luboradzka, Krystyna Mieczkowska, noty biograficzne poległych Ewa Krasnowolska.
Źródło
Źródło: Pamiętnik Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego – Powstanie Warszawskie i medycyna, wydanie II, Warszawa 2003 r.