W Powstaniu:

2 kompania „Supraśl” Batalionu im. W. Łukasińskiego

Relacja 

Od wzlotów i upadków życia konspiracyjnego i powstańczego minęło długich czterdzieści jeden lat. Życie osobiste, trud wychowywania synów i troski, które   są udziałem milionów ludzi – osłabiły pamięć – we wspomnieniach swych nie będę więc posługiwała się ścisłymi datami, gdyż ich nieprawdziwość zniekształca historię, która i tak w wielu wypadkach, z biegiem lat, nie zawsze jest zgodna z rzeczywistością.

 Moj udział w konspiracji rozpoczął się w warunkach dość oryginalnych. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia 1939 r., przyszedł do domu na obiad mój mąż, Aleksander Kalinowski, ps. „Sęp”, w towarzystwie dwóch młodych ludzi, jakoby kuzynów, mówiąc, że muszą pobyć u nas jakiś czas, dokąd nie znajdą sobie mieszkania. Niewesoło było u nas wtedy pod względem finansowym, bez entuzjazmu więc przyjęłam to oświadczenie męża, tym bardziej że mieszkaliśmy w dwóch malutkich pokojach razem z trojgiem dzieci (synowie lat 9, 7 i trzeci maleńki zaledwie 5-cioletni). Od paru miesięcy żyliśmy w specyficznej atmosferze wojennej – nie zastanawiałam się więc długo – i jakoś poradziliśmy sobie. Okres pobytu chłopców u nas był krotki, trwał zaledwie do 31 grudnia, zdążyłam się jednak zorientować, że byli do ludzie „spaleni”, a moje mieszkanie przy ul. Bugaj13, było dla nich chwilowym azylem.

W parę dni znowu przyprowadzono mi dwie osoby pochodzenia żydowskiego, małżeństwo. Nowe środowisko, w który m przymusowo znaleźli się, w diametralny sposób zapewne odbiegało od stylu życia, z którego zostali wyrwani, nie odpowiadało im wyżywienie (pani jadała w rękawiczkach) – i po paru dniach poszli z mieszkania i już nie wrócili.

Z kolei zaczęli przychodzić nieznani mi łącznicy, przynosząc prasę podziemną, tzw. bibułę, z poleceniem dostarczenia pod wskazane adresy. Bez lęku, a nawet z radością i dumą wykonywałam te polecenia.

Następnym etapem mojej działalności konspiracyjnej, było pełnienie „czujki” przed bramą mego domu, z dzieckiem na ręce – podczas gdy w mieszkaniu odbywało się szkolenie wojskowe z udziałem 5-10 ludzi. Pracę łączniczki ułatwiały mi bardzo moje dzieci, które zawsze ze sobą zabierałam.

Praca nasza rozrastała się z miesiąca na miesiąc. Nie było tygodnia, aby 10 do 12 osób nie składało przysięgi. Nie tylko mężczyźni, ale i kobiety, których bezzasadnie się bałam – jak niesłusznie – przekonałam się w dalszej współpracy z tymi wspaniałymi dziewczętami. Bałam się ich wytrzymałości psychicznej, dyskrecji, zrozumienia powagi przyjmowanych zadań. Miałam czego się bać – narażaliśmy z mężem nie tylko swoje życie, ale i trzech naszych synków.

W lecie 1940 r. dowiedziałam się, że jesteśmy członkami organizacji podziemnej (POZ). Na początku 1941 r. zaproponowałam naszemu dowódcy zorganizowanie sanitariatu. dowódcą naszym był inż. Jerzy Kędzierski, ps. „Kalinowski”. Szefem był mój były mąż  Aleksander Kalinowski, ps. „Sęp”, w stopniu st. sierżanta.

Propozycja moja została przez dowódcę zaakceptowana. I tak zaczęła się dla mnie nowa i bardzo niebezpieczna praca. Trzeba było organizować szkolenie, wyszukiwać zaufanych ludzi – przeważnie kobiety, a tu Niemcy pod bokiem, gdyż nasz dom usytuowany był tuż przy Kamiennych Schodkach, w pobliżu  Zamku Królewskiego, w który m stacjonowali i urzędowali Niemcy. Naprzeciwko rozległy teren zawsze pełen różne go rodzaju mętów, a za nim Wisła.

Mimo wszystkich trudności udało mi się zmobilizować trzy łączniczki: Helenę Kachniarz-Biereżną, ps. „Słowik”, Halinę Florczak, ps. „Florka”, żonę „Granata” podoficera gospodarczego naszej jednostki i Marię Malarecką, ps. „Ciotka Marta”. Przysięgę złożyły w naszym mieszkaniu wobec kapelanów batalionowych „Kruka”, „Tomasza” i ks. Cybulskiego. Trzeba było rozpocząć szkolenie, chociaż sama nie wiele umiałam. Kiedyś, przed wojną ukończyłam kurs sanitarny przy PCK, starałam się więc rzetelnie przekazać chociaż te podstawowe wiadomości.

W 1942 r. zostaliśmy wcieleni do Batalionu AK im. Waleriana Łukasińskiego, a nasza kompania otrzymała nazwę „Supraśl”. dowódcami kompanii zostali nadal Jerzy Kędzierski, ps. „Kalinowski” oraz st. sierż. Aleksander Kalinowski, ps. „Sęp”. Coraz więcej przybywało ludzi do prac konspiracyjnych. Ze strony dowódcy „Kalinowskiego” przybyło paru oficerów. Szef kompanii „Sęp” mobilizował żołnierzy – a było ich wielu (niektóre  nazwiska podaję w spisie – te, które znałam).

Ja zostałam skierowana na szkolenie instruktorskie. Dziś już nie pamiętam nazwisk ludzi u których odbywało się szkolenie, prowadzone zawsze pod nadzorem dr. „Romana” (które go nazwiska niestety nie pamiętam). Na zajęcia praktyczne chodziłam do Szpitala Ujazdowskiego. Przyswajaną wiedzę starałam się jak najwierniej przekazywać mym koleżankom – w moim mieszkaniu – dwa razy w tygodniu w grupach trzyosobowych. Stale jednak powiększała się liczba zaufanych kursantek, tak, że trzeba było podzielić szkolone dziewczęta na patrole. W zdobyciu funduszy na ten cel, bardzo pomocna była mi „Ciotka Marta” – wielka, ofiarna patriotka, matka dwóch synów mocno zaangażowanych w działalność konspiracyjną PPS, żona kolejarza. „Ciotka Marta” często wyjeżdżała na tzw. handel, co dawało jej możność przewożenia prasy konspiracyjnej, kontaktów z zamożnymi ludźmi, jednocześnie dobrymi Polakami.

Zrodził się pomysł urządzenia loterii fantowej. Akcja udała się i powtórzona została kilkakrotnie, a z funduszy zdobytych w ten sposób zakupiono środki opatrunkowe i torby sanitarne. O zorganizowaniu tego przykompanijnego sanitariatu, dowiedział się dowódca naszego batalionu, Olgierd Ostkiewicz-Rudnicki, ps. „Sienkiewicz”. Pamiętam doskonale jego sylwetkę, niezbyt wysoki, szczupły, nie rozstawał się ze swoją niebieską „maciejówką”, w które  j – jak podejrzewam – chyba też spał. Przybył do naszego mieszkania na ul. Bugaj i z całą sympatią zaaprobował nasz sanitariat, stwierdzając przy tym, że należał oby przy każdej kompanii zorganizować takie „babskie wojsko”, które w rezultacie stało się niezbędne w walkach powstańczych.

Zdarzały się też przejawy zazdrości wśród koleżanek, dość często słyszałam

uwagi – w rodzaju:

 - Zobaczymy co ta wariatka zrobi z dziećmi, jak trzeba będzie naprawdę wyruszyć przeciw Niemcom…

0 ile wiem, byłam w owym czasie jedyną tego rodzaju „wariatką” – inne – to

panny, bezdzietne mężatki lub ze starszymi dziećmi.

I oto wybiła godzina „W”. Do Powstania przybyłam na wyznaczony punkt, zostawiając dzieci pod opieką życzliwej sąsiadki – i przez cały okres walk powstańczych nie rozłączałam się ze swymi koleżankami , których losy różnie się potoczyły. Pod koniec 1943 r. było nas już 20. Trzeba było podzielić je na patrole, wyznaczyć patrolowe, które   z kolei szkoliły swoje noszowe.

I tak: bardzo dzielna i ofiarna Janina Romańska, ps. „Ewa”, została patrolową i brała udział w walkach na Starówce;

- Helena Kachniarz-Biereżna oprócz patrolowej, była równocześnie łączniczką. Miała wiele trudności do zwalczania (mąż jej był Ukraińcem), musiała więc bardzo uważać. Brała udział w Powstaniu wraz ze swoim patrolem;

- Stanisława Urbańska-Gorska, najmłodsza wśród sanitariuszek patrolowa,

cały czas walczyła w Powstaniu na Starówce;

- Maria Majewska-Urbańska, ps. „Kaczka”, patrolowa, nie zdołała przedrzeć się na wyznaczone m.p. – walczyła jednak na Żoliborzu.

W pracach moich w domu zastępowała mnie Anna Artemska, ps. „Leliwa”. Nawiązywała łączność przy przekazywaniu rozkazów, kiedy ja nie mogłam, będąc związana dziećmi. Koleżanka Artemska przechowywała uciekiniera z niewoli niemieckiej i z tego powodu nie brała udziału w Powstaniu – w konsekwencji jednak przewieziona została do Oświęcimia, a następnie do Ravensbruck.

Wszystkie te koleżanki, które wymieniłam, jak i te, których pamięć nie

utrwaliła, były częścią „mnie”. Żadna nie zawiodła…

Pamiętam dzień, w który m przeprowadzono rewizję w moim mieszkaniu i w kilku innych. Do dziś nie wiem, nie znam przyczyny. Wpadł oficer niemiecki, wrzeszcząc wniebogłosy:

- Gdzie jest broń?!!! – wymachiwał mi przed nosem rewolwerem, porozrzucał pościel w łóżku, spenetrował wszystkie kąty, zobaczył małe dzieci -coś jeszcze wrzasnął i… poszedł.

A ja miałam wtedy w mieszkaniu materiał obciążający. W materacyku, w łóżeczku dziecinnym, były gotowe opaski biało-czerwone z literami AK. Były gazetki jeszcze nierozniesione, kilka podręczników do nauki jak obchodzić się z bronią i do szkolenia sanitarnego. Moje „aniołki stróże” – najmłodsze żołnierzyki konspiracji – obroniły mnie przed wpadką. Do dnia dzisiejszego zastanawiam się – czy było to bohaterstwo, czy bezmyślność.

Jesienią 1943 r. w akcji z hitlerowcami brał udział nasz żołnierz ps. „Czarny” (nazwiska nie znam), młody, dwudziestoletni, bardzo przystojny chłopak. Ja nie wiedziałam nic o tej akcji – i oto w porze przedobiadowej, słyszę bardzo mocne stukanie do drzwi. Przeraziłam się bardzo, ale szybko otworzyłam drzwi. Przede mną stał przeraźliwie blady „Czarny”, z jego bezładnego bełkotu usłyszałam tylko: „prędko, prędko… niech pani zabierze dzieci…” i zemdlał.

Byłam sama w mieszkaniu z trojgiem dzieci, przed który mi nie można było ukryć sytuacji. Dość szybko jednak opanowałam się. Najstarszego synka posłałam po córkę sąsiadki, o której wiedziałam, że jest w szeregach konspiracji AL. Ona to – Zofia Bieńkowska – pomogła mi przede wszystkim ratować rannego (miał przestrzelone płuco). Okropnie krwawił. Zrobiłyśmy mu opatrunek uciskowy w celu zatamowania krwi, przebrałyśmy w czystą bieliznę, a gdy doprowadzony został do możliwego stanu, odprowadziłyśmy go do wyznaczonego przez niego punktu, który  był przez niego zamaskowanym składem broni. Nie chciał zdekonspirować bardzo ważnego punktu. Po drodze chłopak mdlał… Bieńkowska, młoda dziewczyna, prowadziła go pod rękę – ja natomiast pilotowałam. Ponieważ widziałam, że „Czarny” z minuty na minutę traci siły, postanowiłam zaprowadzić go na ul. Mostową 6, gdzie mieszkał felczer Kukliński. Znałam go, ale nie wiedziałam nic o jego zapatrywaniach, mimo wszystko zaryzykowałam wejść do niego i prosić o pomoc. Na razie odmawiał, tłumacząc się, że za taką pomoc grozi mu kara śmierci, lecz gdy mu odpowiedziałam, że taka sama kara grozi mu też z innej strony – zgodził się. Chłopak otrzymał zastrzyk, który znów postawił go na nogi. Szliśmy dalej pod gorę do ul. Freta. Tu znów zaczął słabnąć… ale i tu miałam znajomych, dobrych Polaków w sklepie przy rogu ulic Mostowej i Freta, którego właścicielem był pan Wiśniewski. Chwilę odpoczęliśmy, podaliśmy mu wodę i dalej odprowadzony został do rogu ulic Świętojerskiej i Freta – do bezpiecznego lokalu. Wiem, że został wyleczony, przebywał w Zakopanem i brał udział w Powstaniu. Zostawił u mnie rewolwer kaliber „9” z pełnym magazynkiem. I tu dopiero miałam kłopot w zatarciu śladów, że schować – to wiedziałam – ale gdzie? Miałam taki mały schowek na strychu. Po cichutku wybrałam się tam, i gdy byłam już blisko celu zobaczyłam wielkiego, z długim ogonem szczura – no i dzielna konspiratorka „Kalia” -”Fela” w nogi… Wróciłam do mieszkania i dalej myślę… Wybiła godz. 17.00, zaczęły się schodzić sanitariuszki na szkolenie, które i tak w tym dniu – nie pamiętam już z jakiej przyczyny – nie odbyło się. Korzystając jednak z obecności dziewcząt, wybrałam tę, która wydała mi się najodważniejszą, i nic nie mówiąc o mojej rejteradzie, wytłumaczyłam, gdzie ma schować tę, tak cenną broń. Udało się – do niej szczur nie miał jakoś odwagi wystąpić. Rewolwer leżał parę miesięcy i został przekazany później został odpowiedniej komórce.

W skrytce tej, w różnych okresach, przechowywana była i inna broń – dokąd nie przygotowano nowej skrytki. dowódca naszej kompanii z tytułu swego zawodu (był inż. architektem) miał wielu działaczy w konspiracji o tej specjalności i im to właśnie polecał wyszukiwanie odpowiednich miejsc i budowanie maskujących skrytek. W pracach tych duży udział miał też mój były mąż – jako mistrz robot remontowych. Kontakty jego były równie bardzo przydatne. Posiadał własny zakład remontowo-budowlany. Nie wszystkie jednak skrytki były wykorzystywane z uwagi na brak broni.

Po raz trzeci bezpośredni udział brałam w historii związanej z udaną akcją zastrzelenia Brigadefuhrera SS Franza Kutschera w lutym 1944 r. – dokładnie 1 lutego. 3 lutego dostaliśmy nakaz, aby na 4 lutego wszyscy mieszkańcy nadbrzeża Wisły opuścili swe mieszkania do godz. 10.00 rano. Ponieważ nikomu nie została podana do wiadomości przyczyna tych wysiedleń – powstała zupełnie zrozumiała, ogromna panika wśród ludności. Toteż kto mógł – i jak mógł – ratował swój dobytek. Naprzeciwko mego domu stał duży czerwony blok byłych wojskowych przy ul. Bugaj 14. Lokatorzy tego bloku zabierali na platformy nawet meble.

Ja nie opuściłam swego mieszkania. Za wiele miałam materiału obciążającego, aby go zostawić. W mieszkaniu bowiem, przechowywałam nawet wartościowe rzeczy, dane mi w depozyt, które miały być wydane, lub w przypadku pieniędzy wypłacone – za uwalnianie więźniów z Pawiaka i Alei Szucha – osławionego złą sławą gestapo. Zostałam więc sama, na przestrzeni kilku kilometrów nad Wisłą na tzw. Wybrzeżu Gdańskim i Kościuszkowskim. Po drugiej stronie mostu Kierbedzia została jeszcze sama staruszka, bardzo ciężko chora.

O godz. 10.00 nastąpiła zupełna cisza, przerywana tylko ciężkimi krokami patrolujących żandarmów i szczekaniem psów. Wszystkie drzwi mieszkań nakazano zostawić otwarte. Niemcy chodzili od mieszkania do mieszkania, od bramy do bramy i sprawdzali, czy ktoś nie pozostał. Zabierali dozorcę, wręczając mu klucze po zamknięciu sprawdzonych bram. Na moją klatkę wpadł oficer z psem. Musiał być albo podpity, albo w dobrym humorze, gdyż wesoło pogwizdywał i drażnił się z psem. Moje mieszkanie także było otwarte… całą klatkę schodową oblałam przeróżnymi lekami o drażniących zapachach, jakie tylko miałam w apteczce, dzieci pokładłam do łóżek, na stole parę baniek. Miałam dużo kłopotu przy stawianiu baniek zdrowym chłopcom, ale w możliwie przystępny sposób wytłumaczyłam dlaczego trzeba:

- Jak wam postawię banieczki – to Niemcy nas nie zabiorą…

Niemcy panicznie bali się chorób zakaźnych, a nasze mieszkanie nie należał o do komfortowych – podwórko o kocich łbach, stale otwarta ubikacja, zlew i woda na korytarzu. To wszystko nie było zachęcające do oglądania. Obiegł więc oficer klatkę schodową pobieżnie, zabrał dozorczynię, zamknął bramę i poszedł. Uspokoiłam się trochę, ale w dalszym ciągu nie wiedziałam co to wszystko ma znaczyć i kiedy się skończy. Dopiero w tej ciszy usłyszałam pierwsze dzwonki telefonu (należeliśmy do wyjątków, które miały jeszcze telefon), to moi dowódcy uspokajali mnie, żebym była spokojna, że niebawem wszystko wróci do normy. Te tajemnicze telefony, jeszcze bardziej mnie denerwowały, nie byłam zdecydowana co robić. Ciekawość mówiła „odbierz”, a strach „siedź cicho”. Zdecydowałam się jednak. W jednej z krótkich, błyskawicznych rozmów, doniesiono mi, że będzie egzekucja vis-a-vis mego domu, żebym starała się cokolwiek zobaczyć. Poszłam na strych, ostrożnie wyglądam okienkiem… Plac cichy i pusty, ale za to samym Wybrzeżem całe kolumny wojska. W pierwszej chwili naiwnie pomyślałam, że może już sobie idą na Zachód? Naraz znów telefon: to mój dowódca „Kalinowski” pociesza, że to tylko pogrzeb Kutschery. Wieźli go Wybrzeżem na Dworzec Gdański. Chwile grozy minęły, wzięłam się za robotę – bo tej nigdy mi nie brakowało -i tak mijały godziny, aż do godz. 17.00. Powoli zaczęli schodzić się lokatorzy domów. Moi współlokatorzy zastanawiali się „co z tą Kalinowską?

- Siedziała sama jednak i nic jej się nie stało?” – na pytania te otrzymali odpowiedź dopiero 31 lipca 1944 r. W dniu tym na kwaterę w moim mieszkaniu pierwszy stawił się dowódca „Kalinowski” o godz. 15.00, a za nim zaczęli schodzić się inni oficerowie, dowódcy plutonów, zastępcy, żołnierze, patrole sanitarne.

Przygotowania do Powstania trwały długo. Ostatni meldunek odebrałam od dowódcy batalionu „Sienkiewicza” 28 lipca 1944 r. Wręczając mi go powiedział:

- Wysyłam was na mięso armatnie! Nie posiadamy broni…

I tak było rzeczywiście, ale jakoś nikt się nie załamał. Wszyscy byli pełni nadziei, pełni wiary, zmęczeni długotrwałą niewolą, gotowi do walki o jak najrychlejsze wyzwolenie spod jarzma wroga.

Ale byli też – niestety – i tacy, którzy we własnych wygodnych mieszkaniach, lub przy kawiarnianych stolikach, z pełnymi brzuchami, zawzięcie dyskutowali, układając plany na przyszłość, typując się wzajemnie i obsadzając stanowiska przyszłych rządców naszym Krajem, począwszy od burmistrza, poprzez ministra, aż do prezydenta włącznie. Znałam (niestety) takich. Uważali, że za 1 kg cukru, ofiarowany wspaniałomyślnym gestem najbardziej potrzebującym, należą  im się te stanowiska. A niech tam inni biją się i krew za nich przelewają. Ci ludzie nie wrócili do Warszawy. Taka Warszawa – bez wody i świata, w gruzach – nie była dla nich odpowiednim miastem. I chociaż mieszkania ich nie były zniszczone, czekali, aż my gołymi rękami odbudujemy nasze miasto. A byli też i tacy, którzy ofiarowywali połowę Podola lub Ukrainy (obywatele ziemscy) za cenę oddania wywalczonego stanowiska w konspiracji, a bywało, że i w czasie Powstania – zwłaszcza na jego początku – osobie, która była im bliższa od własnej żony i dzieci.

Niestety – ja byłam twardym człowiekiem – mnie nie udało się przekupić. I może dlatego właśnie przetrwaliśmy tak długi okres konspiracji bez żadnych wsyp. Taką „transakcję” usiłował przeprowadzić ze mną człowiek, którego nazwiska nie znam, natomiast wiem, że miał ps. „Topor”, a tej faworytki „Hanka”. Nie przebywają w Warszawie. Nie dziwiłabym się też żonie, która w poczuciu własnej i dzieci swych krzywdy, chwyciłaby się ostatniej deski ratunku: oskarżenia. Były to czasy, w których wszystkiego można było się spodziewać. Byłam podana do raportu za odmowę wykonania rozkazu – mimo to nie przegrałam sprawy. dowódcy – batalionu i kompanii – nie ukarali mnie, a nawet po głębszej analizie przyznali słuszność mojej decyzji. Takie i inne zjawiska miały miejsce w czasach szczególnie niebezpiecznych. Dużo wpadek zawdzięczano właśnie takim, czy innym intrygantom.

Takie to już jest życie… wszystkiego trzeba było spróbować, wszystkiemu dobrze przyglądać się, analizować, aby nie wpaść przez lekkomyślność lub pochopne zaufanie.

Przystąpiłam do akcji powstańczej – jak do wielkiej, świętej sprawy. Dzieci swe powierzyłam sąsiadce o nazwisku Berliner. Odchodząc powiedziałam jej:

- Wszystkie odznaczenia, na jakie zasłużę i otrzymam, pani będą się należały. -

Gdyby nie pani, nie mogłabym tam iść…

Nie wiem co się z nią stało.

Zaraz po godz. 15.00, wraz z bardzo dzielną sanitariuszką, poszłyśmy po swój przydział środków opatrunkowych i innych, niezbędnych do wyposażenia torby sanitarnej na ul. Kopernika – adres i hasło otrzymałam od dowódcy kompanii.

Około godz. 16.00 wracałyśmy z „Marylą”, obładowane paczkami owiniętymi w gałgany obok Uniwersytetu Warszawskiego, tuż obok warty niemieckiej. Transport leków przebiegł bez zakłóceń. Na miejscu wszystkie leki i środki opatrunkowe rozdzielone zostały między sanitariuszki. Chłopcy szykowali broń i amunicję, zabezpieczali butelki samozapalające. Ja nagotowałam gar kartofli, podałam do nich ogórki – to co miałam aktualnie w spiżarni. Pożywiliśmy się trochę i dalej czekaliśmy na rozkazy, które miały doręczyć łączniczki „Słowik” i „Ewa”. Około godz. 21.00 było już dość ciemno. dowódca zaproponował, aby zgłosił się ktoś na ochotnika by pójść po granaty, które znajdowały się w skrytce w szopie w gruzach Zamku Królewskiego. Natychmiast zgłosił się mój mąż „Sęp”. Przydzielono mu też dwie sanitariuszki: „Marylę” i chyba „Baśkę”. Powracali już szczęśliwie z granatami, gdy chłopcy obsadzeni przy barykadzie na ul. Jezuickiej, zaczęli błagać o parę sztuk, gdyż do obrony mieli tylko butelki. „Sęp” musiał im dać, w przeciwnym razie mogłoby stać się coś złego. Młodość i zapał do walki są nieobliczalne. Na kwaterę przynieśli 15 lub 13 sztuk. Radość była wielka, ale też powstał i problem – komu je dać?

W czasie, gdy „Sęp” poszedł po granaty – pozostali budowali barykadę tuż przy Kamiennych Schodkach. Z zakładu pogrzebowego Łopackiego, znajdującego się w sąsiedniej kamienicy, wyciągnięto wozy pogrzebowe, trumny i wszystko co mogło posłużyć jako budulec dla barykady.

O godz. 2.00 nad ranem cała kompania pod dowództwem „Kalinowskiego” i szefa kompanii „Sępa” wyruszyła w ogólnym składzie – około 72 osoby. Sanitariatem dowodziła komendantka Henryka Kalinowska, ps. „Fela”. Dowódca kompanii zaintonował cichutko „Hej kto Polak na bagnety…” usta wszystkich żołnierzy i sanitariuszek poruszały się bezgłośnie, ale serca śpiewały głośno…och! jak głośno! Początkowo szliśmy dwójkami, a następnie dla większego bezpieczeństwa „gęsiego” w gorę, ul. Mostową do ul. Długiej, gdzie zatrzymano nas w bramie wysokiego domu, vis-a-vis Hotelu Polskiego. Tam też doszło do naszej kompanii kilku oficerów i żołnierzy oraz patrol sanitariuszek w pełnym rynsztunku, w pięknych mundurach – składał się on z samych Żydówek .Dołączyła też jeszcze jedna sanitariuszka zaledwie 16-letnia i bardzo ładna dziewczyna Alicja Tomicka-Wilkoszewska, ps. „Tessa”. Po dłuższym oczekiwaniu przydzielono nam kwaterę w Hotelu Polskim.

Codziennie już po wieczornym haśle, biegłam na ul. Bugaj do swych synków,

i wracałam przed świtem.

W stołówce odbywały się poranki i wieczornice prowadzone przez Wiktora Woronowicza, ps. „Wiesław”. Samoloty krążyły nad dachami, a tu… radość, śmiech, piosenka, a nawet taniec… Dwa dni minęły spokojnie. Sanitariuszki nudziły się, a jedna odezwała się nawet do mnie:

- Co to za wojna – jak nie ma rannych…

I tego jeszcze popołudnia przyszedł meldunek, że na ul. Złotej róg ul. Marszałkowskiej płonie dom. Potrzebne są sanitariuszki. Na ochotnika zgłosiły się wszystkie, ale należało wysłać tylko dwa patrole. Poszły Żydówki i patrol Stanisławy Urbańskiej – Gorskiej, ps. „Baśka”. Powróciły niedługo, pożar został ugaszony, a rannych było zaledwie kilka osób cywilnych. I znów; „co to za wojna…”

Trzeciego dnia kazano nam stawić się do zaewidencjonowania. Wszystkie w pełnym rynsztunku z noszami stawiłyśmy się w pałacyku, gdzie mieściło się RGO, po przeciwnej stronie ul. Długiej. Bez przerwy krążące samoloty nieprzyjaciela, zauważyły nas i zrzuciły parę bomb. Trochę strach obleciał dziewczęta, kazano nam zawrócić na kwaterę – i już nie zdążono wydać nam legitymacji.

Każdy dzień przynosił teraz coraz tragiczniejsze meldunki o ludności cywilnej i wojsku. Rozpoczął się odwrót z Woli. Nie było czasu na papierki. Zebrałam wszystkie patrole i jako komendantka zameldowałam się w RGO. Już na schodach spotkałam dowódcę batalionu „Sienkiewicza” i zameldowałam swoją gotowość. W tym momencie na klatkę schodową wbiegł żołnierz i stając przed dowódcą na baczność, zaczął błagać o przydział, chociaż jednego ręcznego karabinu maszynowego, niezbędnego do zlikwidowania gniazda Ukraińców w ogrodzie Krasińskich. dowódca nerwowo odpowiedział mu:

- Nie mam broni…, z gołej d… strzelaj!

Od tej chwili już nigdy nie zobaczyłam naszego dowódcy. Zginął na stanowisku kwatermistrza, na ul. Miodowej 24, zasypany gruzem po nalocie bombowym.

W stołówce w Hotelu Polskim zebrało się około 300 osób na obiad. Nie pamiętam dokładnej daty, było to chyba jednak 6 lub 7 sierpnia. W pewnym momencie rozległ się krzyk:

- Granat!!!

Powstała panika, uciekali na boki, na klatkę schodową, gdzie kto mógł… i wtedy szef kompanii „Sęp” nie namyślając się, poderwał granat z zamiarem odrzucenia. Nastąpiła chwila wahania, wszędzie pełno ludzi, okna zakratowane, z boku gruzy jeszcze tlące się po ugaszeniu ognia – to jednak będzie najlepsze miejsce – i w sekundę później  granat rozerwał się, raniąc ciężko „Sępa”. Miał na sobie piękny mundur oficerski (do dziś nie wiem skąd go zdobył). Natychmiast cztery sanitariuszki: „Ewa”, „Maryla”, „Baśka” i „Słowik” zaniosły go na noszach do szpitala, lekarz dyżurny zakomunikował, że nasz „Sęp” zmarł po operacji. Nie uwierzyłam. Postarałam się o przepustkę i przeszłyśmy przez wszystkie oddziały. Znalazłyśmy „Sępa” całego w bandażach, ręce w łupkach – ale żywego. Krążąc po oddziałach, utrwalał się w naszych oczach przerażający obraz… wszędzie pełno rannych, a przecież to początek Powstania. Nastrój wśród tych kalek mimo wszystko dobry. Nie załamują się – nawet śmierć kolegów przyjmują, jako coś zupełnie naturalnego. Jeden drugiego podtrzymuje, stoją pod ścianami, rozmawiają z koleżankami, śmieją się – są w stanie jakiejś euforii, pewni zwycięstwa. Na ogół są to ludzie młodzi od 14 do 30 lat, nie słychać jęków, tylko gdzie niegdzie starsi i cywile jęczą lub pokrzykują. Na środku sali zauważyłam młodego, może 20-letniego żołnierza w pozycji półsiedzącej. Z okolic płuc przez prowizoryczny opatrunek wąskim strumieniem sączyła się krew… był bardzo blady. Zapewne czekał na operację. Zorientowałam się jednak, że jemu już chyba nikt i nic nie pomoże. Zapytałam, jak się nazywa? – zrozumiał i uczynił wysiłek, aby unieść głowę… usta bezgłośnie się poruszyły, spojrzał na mnie i tak jakoś niezwykle promiennie uśmiechnął się. Uklękłam obok niego i ten uśmiech zamarł na jego twarzy. Padający przez okno promień słońca padł na jego pochyloną o złocistych kędziorach głowę i oświetlił zastygłą już twarz… Ikar dwudziestego wieku… bezlitosne słońce stopiło mu skrzydła i oddało w objęcia wszechwładnej „Pani Śmierci”… wiele jej ofiar widziałam, ale tamtego bohatera nigdy nie zapomnę. Takimi bezimiennymi bohaterami – zasłana była cała Starówka…

Moj mąż  „Sęp” szybko przychodził do zdrowia. Za odwagę, poświęcenie i męstwo – rozkazem specjalnym został odznaczony Krzyżem Orderu Virtuti Militari. Rozkaz ten ukazał się w Biuletynie 10 sierpnia 1944 r.

 W dniu tym szłam z sanitariuszką „Słowik” do szpitala, gdy nadleciały samoloty i zaczęły pluć na Starówkę bombami. Pali się i wali duża kamienica przy ul. Sapieżyńskiej 5. Dużo rannych, wybiegają powstańcy z karabinami i kierują nas do akcji ratowniczej. Kilkadziesiąt osób rannych, ciemno od kurzu i dymu… ratują żołnierze, zdrowi cywile i tylko my dwie sanitariuszki. Co prawda torby nasze są dobrze zaopatrzone, ale nie na taką ilość rannych. Jakaś kobieta okropnie krzyczy – podbiegam i stwierdzam, że rany jej są lekkie, ale jest kompletnie zaszokowana. Podaję jej krople uspokajające, a ona wyrywa mi butelkę i szybko wypija całą zawartość. Na pewno się nie otruła, ale mocniej pospała, a dla innych nie ma już ani kropli. Nie wszyscy ranni zostali opatrzeni – zabrakło opatrunków. Tego dnia nie doszłyśmy już do szpitala. Był wieczór, pobiegłam znów do dzieci. Przechodziłam przez barykadę przy zbiegu ulic Freta i Długiej, bronionej przez chłopców z naszej kompanii oraz AL-u.

Wydany został rozkaz zajęcia XII Komisariatu Policji. dowódca kompanii wraz z szefem zorganizowali sporo broni od mieszkańców tego domu, byłych funkcjonariuszy policji. Zasiliło to uzbrojenie naszych żołnierzy i poderwało do walki o każdy metr ziemi. Po kilka razy domy przechodziły z rąk do rąk. Sanitariuszki zaczęły się wykruszać. Nie wiem co stało się z sanitariuszką, „Marylą”. Przebiegałyśmy ul. Mostową: ona pierwsza ja natomiast za nią.

W pewnym momencie zauważyłam, że zachwiała się i złapała za gardło. Wciągnęłam ją do bramy przy ul. Freta 5, zrobiłam jej opatrunek i zgodnie z jej prośbą odprowadziłam w pobliże kwatery „Gozdawy”, ponieważ chciała zobaczyć się z kolegami z czasów konspiracyjnych. Od tej chwili już jej nie widziałam – szkoda… była bardzo dzielną dziewczyną.

Wróciłam na swoją kwaterę, ale nie mogłam jakoś spokojnie usiedzieć, poszłam więc do dzieci. Nie upłynęła może godzina, a tu krzyk:

- Czołgi od strony Zamku Królewskiego!!!

W domu same kobiety z dziećmi i paru starszych, chorych mężczyzn. Była ze mną jednak sanitariuszka, dwóch żołnierzy z AK i jakiś żołnierz z AL, który przyszedł nie wiem po co – zresztą w kilkanaście minut po tym został ranny. Nie było już zbyt wiele czasu do namysłu: wiedziałam, że na strychu jest jeszcze parę butelek. Szybko wyciągnęłam i rozdałam – sanitariuszce i po 2 butelki chłopcom. Weszliśmy na strych i gdy czołg nadjechał rzuciliśmy butelki. Nie zapaliły się, ale szybko się wycofał. W tej samej chwili cywilni mężczyźni i kobiety ustawili drabiny i przez dachy wszyscy przeszli na ul. Brzozową – na szczęście nikt nie został ranny. Rozeszli się po piwnicach, gdzie kto mógł. Ja już nie miałam domu, i nie miałam co zrobić z dziećmi. Na razie zatrzymałam się w łaźniach przy ul. Nowojerskiej, w piwnicy u łączniczki „Florki”, która nie brała udziału w Powstaniu. Wkrótce dowiedziałam się, że mój dom przy ul. Bugaj przestał istnieć. Po wycofaniu się jednego czołgu, przyszły dwa następne i z domu została tylko kupa gruzu.

Tak ocaliłam wraz z wymienionymi, swoje dzieci i wszystkich pozostałych mieszkańców. Niestety, nie mogłam przebywać wśród  cywilów. Jeden z żołnierzy po akcji na strychu, szybko dał znać mojemu mężowi, i ten natychmiast wysłał żołnierzy z rozkazem przeprowadzenia mnie wraz z dziećmi do komisariatu. Moi mali synkowie dostali pałki i hełmy…

Na drugi dzień nadleciały bombowce, zniszczyły dom, przywalając gruzami mieszkańców i wielu żołnierzy. Niewielu dało się uratować… bardzo dużo było rannych. Ja z dziećmi i sanitariuszkami niepojętym dla mnie cudem – ocalałyśmy.

I znowu musieliśmy zmienić kwaterę. Tym razem mieściła się ona w więzieniu przy ul. Daniłowiczowskiej. Gmach miał mocne mury, głębokie podziemia. Mieścił się w nim szpital polowy, zapełniony po brzegi rannymi. W niektórych salkach leżał o po dwóch rannych na jednym łóżku. Brak obsługi szpitalnej bardzo dawał się odczuwać. Leżał a tam ranna w szyję sanitariuszka „Skiba” z 1 kompanii szturmowej „Zdana”, z drugą „Sawą” (Maria Skorupka i Stanisława Wieteska). Leżał  tam również bardzo dzielny pchor. Olendzki, ps. „Długi” i wielu innych, których nie sposób wyliczyć.

Pozwolono mi zatrzymać się w magazynie w podziemiach szpitala. Dyżury pełnił tam bardzo wartościowy, oddany sprawie pchor. Staniszewski, ps. „Marceli”. Gdy ja pełniłam swoje żołnierskie obowiązki, dzieci moje pozostawiałam pod jego opieką. Sanitariuszki dostały kwaterę w zimnej, betonowej piwnicy, dawnej celi. Dostałam wysoką gorączkę – postawiono mi bańki, a sanitariuszka „Baśka” przyniosła mi rosół ugotowany na gołębiu. Ja wypiłam rosół, a mięso prosiłam, aby dać dzieciom. Gdy już wszystko było spałaszowane – dowiedziałam się, że ten smakowity rosół przygotował strz. „Jaszo” dla swego dowódcy „Długiego”. Patrolową „Baśkę” obleciało zdrowo, aleja niestety rosołu ani mięsa zwrócić nie mogłam…

Następnego dnia do magazynu przyszedł kpt. „Parabellum” z kompanii „Supraśl”. Gdy zobaczył mnie z dziećmi, kazał natychmiast opuścić magazyn, twierdząc, że to bardzo niebezpieczne miejsce, obiecując dać mi następnego dnia pokój przy ul. Focha. Następnego dnia nie tylko pokoju nie było, ale i całego domu też. Doszło do bardzo ostrego spięcia i znów zainterweniował mój dowódca kompanii. Zostałam więc, ale nie na długo. Następnego dnia hitlerowcy zrzucili dużą ilość bomb. Zawaliły się potężne mury dawnego więzienia. Zginął tuż obok mnie stojący (pełnił służbę ) opiekun moich synków, wartościowy, odważny, pełen wiary i nadziei w zwycięstwo pchor. Tadeusz Staniszewski, ps. „Marceli” – zostawił młodą żonę, która była w ciąży. Wiem, że matka „Marcelego” Władysława Staniszewska, żona Lucyna i córka, która dziś jest już mężatką i ma własną córeczkę – żyją, niewiele jednak chyba wiedzą o bohaterstwie syna, męża, ojca i dziadka. Wydaje mi się, a nawet uważam to za święty obowiązek tych, którzy ocalili swe życie w tej najokropniejszej z dotychczasowych wojen, szukać śladów poległych lub żywych naszych towarzyszy broni i w różnych, dostępnych formach przekazywać następnym pokoleniom historię ich pełnego poświęceń życia, trudów walki, pogardy dla wroga i śmierci na polach chwały całego świata…

My – pokolenie Kolumbów – dobijamy do portu swego istnienia, ale póki żyjemy powinniśmy zaszczepiać postawę głębokiego patriotyzmu i ofiarności potomnym. Przecież to nie tylko więzy narodowe, ale i rodzinne.

Tak zginęły bezimiennie dwie córki sierżanta naszego batalionu. Żona jego zatrudniona została w kuchni batalionowej. Matka wysłała dziewczynki mające 12 i 13 lat z ul. Daniłowiczowskiej, aby dostarczyły kawę dla żołnierzy walczących na reducie Ratusza. Zginęły obydwie na moich oczach rozszarpane granatnikami. Kawa w wiadrze została nietknięta. Doniosły ją nasze sanitariuszki, podczas gdy inne zajęły się ciężko rannymi. Śmierć nie odstraszała nikogo, jeden padał, drugi chwytał jego karabin i szedł dalej. W końcowej fazie sierpnia brakowało już wszystkiego: broni, amunicji, wyżywienia, a co najtragiczniejsze nawet nadziei…

Nasze sanitariuszki nie załamywały się ani przez chwilę. Szły wszędzie, gdzie dotrzeć mogły i udzielały pomocy fizycznej i moralnej. Do takich „dzielnych należał a” „Ciotka Marta” mimo podeszłego wieku i choroby serca. Młode patrolowe: „Ewa”, „Słowik”, „Baśka”, „Maryla” i wiele innych, których już nazwisk, ani pseudonimów nie pamiętam, wytrwały do końca. Jedne poszły do obozów koncentracyjnych: Anna Artemska, ps. „Leliwa”, Helena Kachniarz- Biereżna, ps. „Słowik”, Tańska Stanisława, ps. „Hoża” zmarła w obozie; „Grażyna” -poległa na Czerniakowie, inne przeszły przez Pruszków, a wcześniej jeszcze inne przeszły kanałami do Śródmieścia, aby dalej walczyć.

Po nieudanym natarciu na Halę Mirowską (Żelazna Brama) straty były tak wielkie, że właściwie sanitariuszki niewiele miały do roboty, a i chować zmarłych też nie można było. Brałam udział w pogrzebie naszego żołnierza (Zdzisława Jaworskiego, ps. „Słoń”), który  zginął w Pałacu Blanca. dowódca kazał zbić trumnę i pod straszliwym ostrzałem chowaliśmy go. Ledwie ostatnią łopatę ziemi rzucono, ustawiono sklecony z dwóch deseczek krzyż z nazwiskiem – padł granatnik… Z krzyża zostały drzazgi, a pod krzyżem wielki dół. Wtedy dowódca „Kalinowski” złapał łopatę i kilkoma rzutami zasypał dół ziemią i szybko odskoczył za węgieł resztek domu.

 Do dziś nie mogę pojąć, jakim cudem ocaleliśmy wtedy, tj. ja z rodziną, 50% sanitariuszek i tysiące jeszcze ludności cywilnej, którą  zobaczyłam dopiero wtedy, gdy odbywał się exodus do obozu pruszkowskiego.

Dziś, gdy się już przeszło granicę lat sześćdziesięciu, trudno wygrzebać z zakamarków pamięci wszystkich, którzy zasłużyli na wieczną pamięć. Wszyscy żołnierze konspiracji, partyzanci Powstania Warszawskiego – mają prawo do noszenia zaszczytnego miana „Bohater”. Nie istniała granica wieku nobilitująca do walki. Walczył cały naród – począwszy od małych, często zaledwie kilkuletnich dzieci do sędziwych starców. Umierali tylko inaczej: jedni od kul, bomb, granatników, zasypani żywcem pod ruinami walących się domów, spaleni żywcem lub zamęczeni w lochach więziennych, w gestapo – spaleni w krematoriach obozowych. A wszyscy oni walczyli i umierali z wizją Wolnej i Niezwyciężonej Polski.

W zakończeniu nie mogę pominąć milczeniem udziału w tych wszystkich opisanych przeze mnie przeżyciach – mimowolnych konspiratorach i świadkach – moich trzech synków, którzy w chwili wybuchu Powstania mieli zaledwie: Piotr 9 lat, Andrzej 7 lat i Marian 5 lat – wszyscy noszący nazwisko Kalinowski.

Nazwisko jak tarcza, poszczerbione w bojach, ale niepokonane.

Źródło

http://fundacja-ppp.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=208:reozytorium-ak-ksizki-w-postaci-elektronicznej&catid=38:rak&Itemid=29