W Powstaniu:

Szpital PKO, a następnie w szpitalu przy ul. Marszałkowskiej 51, który został przeniesiony do szpitala przy ul. Jaworzyńskiej.

Zofia Eichel-Wolańska

MOJA PRACA W CZASIE POWSTANIA

Szpital wojskowy — PKO

Wcześnie rano l sierpnia 1944 r. zostałam zawiadomiona przez kolegę, że wybuch Powstania został chwilowo odwołany. O następnym terminie bę­dziemy poinfomowani. Postanowiłam jednak wykorzystać specjalnie za­aranżowany „wolny dzień” od pracy w Ośrodku Zdrowia i odwiedzić synka w Warszawie.

Opuszczając mieszkanie odwróciłam się na progu, żeby spojrzeć na portrety zmarłych rodziców. Może było to przeczucie, że już tu nie wrócę… Coś ścisnęło mnie za gardło i łzy zakręciły się w oczach.

Poszłam szybko przez las z Rembertowa do Grochowa. Bezpieczniej było chodzić pieszo. Na szosie do Warszawy mijałam tabory wozów wypeł­nionych rannymi i chorymi żołnierzami niemieckimi, mizernych i o beznad­ziejnym wyrazie twarzy. Pobici na froncie wschodnim stracili swoją teutońską butę. Bez litości patrzyłam na nich. „To odwet za nas” — pomyślałam.

Na ul. Marszałkowskiej niespodziewanie spotkałam „Lubora”, dyrekto­ra Spółdzielni Rolniczej w Rembertowie. Była już godzina trzecia po połud­niu, więc po załatwieniu kilku spraw dla Ośrodka wstąpiliśmy do małej kawiarni w pobliżu ul. Świętokrzyskiej. Zastaliśmy tam kilka osób. Ku mej radości ujrzałam wśród nich dr. S. Piaseckiego, mego wykładowcę z War­szawskiej Szkoły Pielęgniarstwa. Zamieniliśmy tylko kilka słów, gdyż śpie­szył się na dyżur do Szpitala Wolskiego. Dowiedziałam się później, że został rozstrzelany wraz z innymi lekarzami i pielęgniarkami, gdy Niemcy z po­wrotem odbili Wolę.

Córka właściciela kawiarni Irena dostała wiadomość, że mąż jej, lotnik jest w Anglii. Okazało się, że jest kolegą mego męża, więc czas minął nam na wspomnieniach. Nagle usłyszeliśmy wystrzał. Odruchowo spojrzałam na zegarek. Była godz. 16.30. „Boże, czyżby Powstanie”? — pomyślałam.

Usłyszałam drugi strzał… Ktoś biegł wzdłuż Marszałkowskiej. Był już blisko, gdy zobaczyliśmy postać przez okno kawiarni… Upadł… Widać było krew-.. Chciałam biec z pomocą. Myślałam — może żyje jeszcze… Nie puścili mnie.

„Powstanie” — szepnęłam, a ja nie miałam możności dotrzeć do mego punktu przydziału na Czerniakowie — Szpitala Czerwonego Krzyża. * Wszyscy wybiegli z kawiarni na ul. Świętokrzyską. Zostaliśmy sami z gospodarzem i jego córką. Spytałam go, czy nie wie, gdzie jest najbliższy i szpital. Widocznie orientował się w sytuacji, gdy wskazał mi budynek PKO • mówiąc: „Tam jest szpital na wypadek Powstania”.

Pobiegłam do PKO. W hallu spotkałam młodą kobietę. Wyjaśniłam jej moje położenie dodając, że proszę o przyjęcie mnie do pracy pielęgniarskiej w tym szpitalu. Jako komendantka I Szpitala Wojskowego w PKO dr „Ju­styna” przyjęła mnie z radością, gdyż brak im było wykwalifikowanych pielęgniarek. Była tam też dr „Halina”, szczupła blondynka o mile uśmiechających się spoza okularów oczach oraz chirurg — prof. Zaorski, który | w czasie okupacji prowadził tajną szkołę medyczną. Tego samego wieczoru zgłosiła się druga pielęgniarka dyplomowana, „Irena”. Przyjechała z Pozna­nia na urlop.

Szpital mieścił się w podziemiu. Światło dzienne dochodziło tylko z małych górnych okien, a dostęp świeżego powietrza był minimalny. W momencie zgłoszenia się do komendantki podałam swoje prawdziwe nazwisko i imię uważając, że pseudonim nie jest tu potrzebny, co zostało zaakceptowane i nazywano mnie wprost „siostra Zosia”.

W pierwszym dniu Powstania nie mieliśmy pacjentów. Doktor „Justy­na” skierowała nas do pomocy kolegom, którzy przygotowywali broń. Kazali nam napełniać butelki benzyną, a chłopcy zakładali do nich „knoty”; konstruując „pociski”, używane później do niszczenia czołgów niemieckich, Już następnego dnia zaczęto przynosić rannych. Komendantka ustaliła, że ja wezmę dyżury dzienne, Irena nocne. W praktyce jednak okazało się to niemożliwe, gdyż byłyśmy tylko dwie, więc na zmianę chodziłyśmy spać na 4-5 godzin. Miałyśmy do dyspozycji pokoik u miłych pań, które mieszkały naprzeciwko PKO. Rannych przybywało. Przynoszono młodych chłopców, nieraz w wieku lat 16—17. Odżywianie było więcej niż skromne. Już po kilku dniach zarówno chorzy, jak i personel sanitarny otrzymywali płatki owsiane lekko pokryte marmoladą. Nikt się nie skarżył ani na głód, ani na ból. Ranni interesowali się tylko wynikami walk z wrogiem, zapominali o bólu. „Siostro Zosiu…jakie wiadomości? czy pomoc nadchodzi? Czy Sowieci już blisko?..- czy otrzymujemy zrzuty?…” Pytania te pozostawały bez odpowiedzi. Coraz bardziej odczuwaliśmy brak świeżego powietrza. Gdy jednemu z chłopcu doktor założył na nogę gips, już po kilku godzinach usłyszałam skargę: Siostro Zosiu, jak mnie strasznie noga boli…” Wezwana doktor Halina zdjęła gips. Noga rannego pokryta była beztlenowcami. Po oczyszczeniu rany położyłyśmy lekki opatrunek zamiast gipsu. Prof. Zaorski wydał rozkaz wychodzenia na parter co pół godziny na 5 min. dla zaczerpnięcia świeżego powietrza. Czyniłyśmy to na zmianę. Niestety, ranni nie mogli wyjść na górę.

Dni mijały powoli. Już 13 sierpnia. Podobno są pierwsze zrzuty, usłyszeliśmy. Trochę więc radości wśród rannych. Było to dla nich jak pożywienie, którego nam brak w formie realnej: radość, że ktoś z zewnątrz pamięta o nas. Zabijało to uczucie głodu fizycznego.

Pewnego wieczora przyniesiono do szpitala rannego lekarza. Towarzyszyła mu żona będąca w dziewiątym miesiącu ciąży. Jakimś dziwnym monotonnym głosem powiedziała, że doktor opatrywał rannego, gdy na odgłos wybuchu pocisku ten odwrócił się w stronę drzwi i ułamek pocisku trafił go w brzuch. Usiadła przy łóżku i trzymając go za rękę mówiła ze smutkiem: „To nasze pierwsze dziecko. Byliśmy tacy szczęśliwi…” Ranny spojrzał na żonę, a potem zwrócił się do mnie z prośbą o zastrzyk. Po uzyskaniu zgody lekarza dałam mu morfinę na uśmierzenie bólu. Raz jeszcze spojrzał na żonę i szepnął: „Pocałuj mnie…” Gdy to uczyniła, zamknął oczy mówiąc: „Teraz zasnę…” Nie obudził się więcej. Żona nie zapłakała nawet. Skamieniała w bólu szepnęła tylko: „Muszę znaleźć trumnę dla niego…”

Mimo naszych próśb i ostrzeżeń o grożącym jej niebezpieczeństwie, specjalnie w jej stanie, wyszła na poszukiwanie trumny. Odprowadziłam ją do drzwi wyjściowych szpitala. Gdy wróciłam na salę łóżko było już puste, gotowe dla następnego rannego.

Tego samego wieczoru wyszłam na parter odetchnąć świeżym powie­trzem. W hallu spotkałam kilkunastu chłopców szykujących się do wyjścia w teren. Na pytanie dokąd idą, jeden z nich z uśmiechem odpowiedział: Idziemy zdobyć PASTĘ…” Tylko kilku z nich miało broń. Gdy zwróciłam na to uwagę roześmiali się: „Siostro, broń zdobędziemy na wrogu”.

Kiedy wrócili, nie mieli już tego uśmiechu młodości pełnej zapału… Wielu z nich zginęło. Przynieśli kilku rannych, a młody „Icek”, lekko ranny, Z dumą pokazał mi ranę chwaląc się: — „Siostro, warto było. Daliśmy Szwabom w skórę. Mamy więcej broni”. Icek należał do szczęśliwców Wyciągniętych z getta przez AK-owców. Pozostał już przy nich. Wśród rannych był 17-letni Jurek. Dostał serię kuł w brzuch. Klęczał teraz przy umierającym jego ojciec. Walczył on przy boku syna. Usłyszałam szept

Jurka: „Tata, nie płacz… pomścij”. Załamałam się przy rannych po raz pierwszy.

Obecny przy zmarłym już Jurku ksiądz „Franuś” pociągnął mnie za rękę do drugiej sali. Z szafki z lekarstwami wyjął szklankę, napełnił jakimś płynem i podając mi ją rozkazał: „Zośka, golnij sobie”. Zachłysnęłam się czystą wódką… Pomogło. Opanowana już powróciłam do rannych. Ksiądz „Franuś” wychudzony, o oczach wyrażających pełnię zrozumienia i troski o „tych chłopaków serdecznych”, jak nazywał powstańców, często wpadał l do szpitala przynosząc rannym słowa pociechy i serdeczny uśmiech. W czasie Mszy Św. odprawianej na sali szpitalnej przemawiał prostymi słowami wołając do Matki Najświętszej: „Mamo, to dzieci Twoje… Ratuj je…!”. Słuchaliśmy tego wołania, a łzy toczyły się po naszych twarzach…

Pamiętam, jak pewnej nocy ksiądz przyszedł tak zmęczony, że poprosił m mnie o jakieś miejsce, „gdzie mógłby, choć na chwilę przymknąć oczy…” Za filarem stało jedyne wolne łóżko, na którym położyła się sanitariuszka Marysia. Nie pozwolił jej budzić. Powiedział: „Odsuń ją trochę…”, a gdy to zrobiłam, położył się plecami do niej i zasnął jak dziecko.

Był 15 sierpnia… Nic nie wiedziałam o swojej rodzinie, czy są bezpieczni na Marszałkowskiej, czy mój synek zdrowy? Poprosiłam Komendantkę o pozwolenie pójścia do nich. Dostałam pozwolenie i równocześnie zlecenie odebrania dwóch paczek dla lekarzy od kogoś mieszkającego przy ul. Kruczej 74. Mam zaopiekować się młodziutką sanitariuszką, której rodzice mieszkali w pobliżu Kruczej.

Od dr „Justyny” dostałam hasło tej nocy, a w bramie przy Al. Jerozolimskich pełniący służbę podporucznik X dał nam wskazówki jak mamy przebiec przez ulicę. Barykady wtedy jeszcze tam nie było. Niemcy ostrzeliwali przebiegających przez Al. Jerozolimskie z Banku Gospodarstwa Krajowego (BGK) dokładnie co dwie minuty, więc po salwie należało szybko przebiec na drugą stronę ulicy. Udało się, byłyśmy na drugiej stronie. Sanitariuszce Marysi kazałam być przy tej bramie za dwie godziny (była północ). Sama udałam się na ul. Kruczą, gdzie zostawiłam zlecenie Komendantki i szybko pobiegłam do rodziny na Marszałkowską 51.

Obudziłam teściową, synek spał… Ucałowałam go nie budząc. Po raz pierwszy wspomniałam o możliwości mojej śmierci…, poprosiłam ją o przekazanie mężowi paru zleceń. Teściowa, która była dla mnie kochającą matką głęboko wzruszona szepnęła: „Zosiu, proszę Boga, aby jeśli śmierć tobie grozi, niech mnie zabierze na twoje miejsce. Ty jesteś potrzebna dziecku”

Nie wstydząc się łez ucałowałyśmy się serdecznie i bez żadnych przeszkód udałam się na ul. Kruczą po przygotowane dla mnie paczki. Marysia czekała już przy bramie Al. Jerozolimskich. Przypomniałam, że ma zaczekać na następną salwę strzałów i dopiero po niej szybko przebiec na drugą stronę.

Salwa. Przeżegnałam się i niosąc w obu rękach ciężkie koszyki pobiegłam, nisko pochylona ku ziemi. Nagle usłyszałam strzały. Poczułam silne uderzenie w krzyż. Skoczyłam na chodnik. Byłam już po drugiej stronie j byłam pewna, że słyszałam za sobą biegnącą sanitariuszkę. W bramie stał ten sam dyżurny podporucznik. Powiedziałam mu, że biegła za mną Marysia, na pewno jest ranna… Poprosiłam, żeby wysłał kogoś po nią. Odmówił wyjaśniając, że w południe ktoś był ranny, wysłał pomoc i w tym samym miejscu zginęły trzy osoby.

Szybko podjęłam decyzję, ułamek sekundy. Nie mogę jej zostawić. Ma tylko 18 lat… Gorąca modlitwa: „Boże niech teraz nie strzelają…” Pobiegłam z powrotem… Noc księżycowa. Zobaczyłam ją. Upadając rzuciła ręce wprzód. Co za szczęście… Ujęłam ją za ręce i z trudem dociągnęłam do chodnika. Tu dyżurny pomógł mi wciągnąć ją do bramy. W tej chwili rozległa się następna seria wystrzałów. Podporucznik nie mógł zrozumieć dlaczego była opóźniona, ale ja wiedziałam, że Bóg wysłuchał mojej modlitwy… A może była to właśnie modlitwa matki?

Podporucznik poszedł po pomoc i wkrótce zjawił się sanitariusz z noszami. W punkcie sanitarnym lekarz zmył pokrytą krwią twarz Marysi. Stwierdził, że dostała rykoszetem w skroń. Potrzebna natychmiastowa operacja. Powiedziałam, że zabieram ją do szpitala w PKO i tam profesor Zaorski zajmie się nią. Wtedy doktor zwrócił uwagę na mnie: „zaraz… Koleżanka też jest ranna…” Nie odczuwałam żadnego bólu, więc zaprzeczyłam: „Wiem, że coś mnie uderzyło w krzyż, ale to nic”. Spojrzał na spódniczkę. „Jest w niej dziura otoczona krwią”.

Kula weszła w odległości kilku centymetrów od kręgosłupa i utkwiła w ciele, gdyż nie widać otworu wyjściowego. Zapewniłam doktora, że i mną zajmie się prof. Zaorski. W tej chwili najważniejsza jest Marysia.

Obudzony dr Zaorski szybko przeprowadził operację Marysi. Wyjął niewielki skrawek odłamka. Miała szczęście, rana nie była groźna. Doktor “Halina”, z którą zaprzyjaźniłam się w czasie pracy, troskliwie ułożyła mnie w łóżku u siebie, mówiąc, że po Marysi ja pójdę na salę operacyjną, gdyż dr Zorski chce znaleźć tę kulę. Po jej wyjściu szybko ubrałam się i wysunęłam ze szpitala do mego mieszkania u znajomych.

Kulę dotychczas mam „na pamiątkę”. Otorbiła się tłuszczem. Zobaczyłam ją kilka miesięcy temu, gdy doktor australijski patrząc na X-RAY, zapytał zdziwiony: „What that bullet is doing here?”. Miałam okazję powie­dzieć mu krótko o Armii Krajowej i Powstaniu.

Rano 16 sierpnia normalnie wróciłam do szpitala. Zastałam więcej rannych, kilku przyniesionych kanałami ze Starówki. Między nimi by} porucznik ,Jerzy”, którego znałam z pracy konspiracyjnej. Oficjalnie pra­cował jako konduktor w kolejce podmiejskiej na linii Warszawa-Karczew i Warszawa-Rembertów. Studiował tajnie medycynę razem z Wackiem, któ­ry kilka tygodni był w Ośrodku Zdrowia w Rembertowie. Na Starówce został ranny w momencie przeskakiwania przez gruzy. Rozszarpane krocze. Cierpiał bardzo, ale nie zdradzał się z tym. Opowiadał o walkach i bohater­stwie chłopców z jego oddziału, a o sobie nic. Kiedyś pełen był planów na przyszłość, teraz nie snuł ich więcej, jakby życie jego i młodość pozostały tam… na Starówce.

Niemcy zasypywali miasto pociskami ciężkiej artylerii. Wydawały one silny odgłos przypominający ryk krów, stąd powstańcy dali im nazwę „latające krowy” lub „szafy”. Szkody były coraz większe. Budynki zamie­niały się w gruzy. Niemcy zastosowali nowe, małe pociski, które rozbijając się rozpryskiwały paliwo. Wysłana po coś na ul. Jasną, po raz pierwszy widziałam popalone ciała ludzkie. Twarze wykrzywione bólem, ręce wy­ciągnięte do nieba, jakby wołające o pomstę.

Kilka osób żyjących jeszcze przyniesiono do PKO. Między nimi Irenę, córkę właściciela kawiarenki, która mimo próśb ojca w dniu Powstania wstąpiła w nasze szeregi. Gdy biegła ze zleceniem na ul. Jasną, trafiona została płonącym płynem. Przechodziła trudne do opisania bóle. Spodnie przylgnęły do ciała. Nie można było jej rozebrać. Zmarła po kilku godzinach w ramionach zrozpaczonego ojca. Pochowano ją, jak wielu innych na chod­niku, z którego płyty kamienne zostały użyte na barykadę. Skąd jej ojciec brał kwiaty? Każdego dnia świeże kwiaty leżały na jej mogile odbijając od szarości murów.

Głód był coraz większy, ale zajmując się rannymi i troską o innych, nawet nie myślałyśmy o jedzeniu. Pamiętam, jak raz pobiegłam po coś na pierwsze piętro budynku i w pokoju zastałam mężczyznę jedzącego owsiankę. Widocznie odruchowo wygłodniałym wzrokiem spojrzałam na talerz, gdyż podniósł się, przedstawił jako „Rudy” i powiedział: „Właśnie męczę się nad zjedzeniem tego, gdyż mam za dużo, bardzo proszę pomóc mi” .Przełożył trochę owsianki na inny talerz i pilnował, żebym zjadła. Wrócił na oddział wzmocniona. Kolega zapytany o „Rudego” powiedział: „Jest to nasz poeta”.

W dniu 27 sierpnia „Lubor” przyniósł mi wiadomość o śmierci mojej teściowej. Na drugi dzień po moim pożegnaniu się z nią w nocy 15 sierpnia niosła obiad do biednej rodziny pod numer 53. Zamiast, jak normalnie czyniła przejść piwnicą, zdecydowała otwarcie przesunąć się wzdłuż muru do następnej bramy. „Gołębiarz” siedzący na dachu domu naprzeciwko bramy, strzelił wprost w jej brzuch. Zmarła, jak mi później powiedziała pielęgniarka, wołając mnie i synka. Usłyszałam teraz znów wyraźnie jej słowa: „Jeśli ty masz zginąć, niech Bóg mnie zabierze…”. Zrozumiała w tym momencie, że Bóg przyjął ofiarę konającej matki. Ja zostałam tylko ranna. Ona zajęła moje miejsce. Musiałam wracać do synka, który pozostał bez opieki. Komendantka szpitala dała mi oficjalne zwolnienie z pracy w PKO, z tym że powrócę, gdy zorganizuję opiekę nad dzieckiem. Miejsce moje w służbie dziennej zajęła „Irena”.

W nocy bez trudu przebiegłam AL Jerozolimskie, gdyż barykada była już zbudowana. Podobno pod nadzorem naszych saperów budowali ją nie­mieccy jeńcy. W bramie przy ul. Hożej dyżurujący tam starszy pan ostrzegł mnie przed silnym obstrzałem wzdłuż Hożej i Wspólnej. Radził przeczekać. Widząc na Hożej w połączeniu z ul. Marszałkowską wysoką barykadę, zdecydowałam szybko przedostać się bokiem na Marszałkowską i wzdłuż niej dotrzeć do numeru 51.

Już wysunęłam nogę poza mur barykady, gdy nagle uderzył w nią pocisk. Odrzucona siłą wybuchu do tyłu, wpadłam w wyżłobiony dół. Dyżurny wybiegł z bramy i pomógł mi wstać. Nogi miałam pokryte krwią. To odłamki pocisku dosięgły mnie rozpryskując się. Do tej pory front nóg, a specjalnie prawej, którą wysunęłam naprzód, mam pokryty białymi plamkami. >,A ostrzegałem, żeby nie iść…” — mruczał zmartwiony dyżurny, który troskliwie się mną zaopiekował. Cały czas nerwowo powtarzałam tylko: .Już nigdy nie zobaczę mego dziecka”. Dał mi trochę wody do napicia się i to pewnie swoją porcję, gdyż o wodę było coraz trudniej. Opanowałam się 1 wykorzystując przerwę w strzelaninie przebiegłam do domu.

W mieszkaniu teściowej zastałam kilka osób, które tu się schroniły. Tymczasem siła ataków niemieckich wzmocniona została nieustannym bombardowaniem. Dopiero po dwóch dniach udało mi się zorganizować °Piekę nad synem, więc mając trochę żywności przy sobie przedostałam się częściowo podziemiem, częściowo pod osłoną barykad na drugą stronę Al. Jerozolimskich kierując się do Szpitala PKO. Nie doszłam tam jednak. ^Potkałam jednego z kolegów, który powiedział, że PKO zostało zbombar­dowane. Szpital zlikwidowany. Jest w nim wielu zabitych. Zginęła także zastępująca mnie Irena, gdyż bomba wpadła przez okno na „moją” salę. Komendantka była ranna w nogę. Ocalałych rannych przeniesiono do innych „punktów szpitalnych”.

Powróciłam na Marszałkowską 51 myśląc o dalszej pracy. Walka trwała. Znałam jedynie bezpośrednich sąsiadów teściowej, ale widocznie rozeszła się wiadomość, że jestem pielęgniarką, gdyż zaczęto się zwracać do mnie o pomoc w różnych dolegliwościach. W tej dwupiętrowej kamienicy było około 30 mieszkań zajętych przeważnie przez starszych ludzi. Przeży­cia pierwszego miesiąca Powstania szczególnie odbiły się na kobietach. Troska o bliskich, brak żywności osłabiły ich odporność. Zaczęły chorować. Z pomocą dr. Rudnickiego mieszkającego na drugim piętrze zorganizowaliśmy szpital „domowy” u jednej z lokatorek, która oddała swoje trzypokojowe mieszkanie. Z innych mieszkań opuszczonych przez lokatorów mężczyźni przynieśli kilka łóżek. Mogliśmy zapewnić w sumie kompletną opiekę 20 osobom. Zorganizowaliśmy wspólną kuchnię, do której każda z pań w miarę możliwości starała się coś dołożyć. Ustaliłam dyżury przy gotowaniu skromnych zup. Porcje były rozdzielane jednakowo, przyjmowa­ne z wdzięcznością i miłym uśmiechem.           •

Dzięki przezorności mojej teściowej mieliśmy trochę zapasów żywności — chleb suszony, cukier i trochę mąki, ale w miarę upływu czasu odczuwa­liśmy coraz bardziej brak żywności, gdyż przybyło do nas kilku samotnych mężczyzn.

Najbardziej dotkliwy był jednak brak wody. Jedna studnia, z której pozwolono nam czerpać wodę, znajdowała się blisko pl. Zbawiciela. Każde­go wieczoru o godz. 18.00 jedna osoba na rodzinę szła piwnicami do zbaw­czej studni. Wszyscy cierpliwie stali w kolejce, żeby dostać „swój przy­dział”: pół wiadra wody. Mowy nie było o normalnym myciu się. Byliśmy zadowoleni, gdy mogliśmy przetrzeć ciało wilgotnym ręcznikiem.

Kuchnia nasza działała mimo coraz mniejszych porcji. Nikt jednak nie narzekał. Jednomyślnie otoczyliśmy chorych specjalną opieką dając im często nasze porcje. Wprost wzruszająca była troska o innych. Dzielono się. nawet ostatnim kawałkiem chleba czy łyżką zupy, gdy niespodziewanie przyszedł ktoś z zewnątrz. Gotowanie pożywienia odbywało się w moim || mieszkaniu, więc na mnie spadł obowiązek kontroli coraz mniejszych dawek żywności.

Teraz, gdy czytam mój „pamiętnik”, zastanawia mnie, że przez cały ten okres spędzony z mieszkańcami nie tylko naszego domu, ale sąsiednich nie słyszałam nigdy żadnych skarg. Natomiast bezustannie wyrażano troskę „te nasze dzieci walczące za nas”, o to, że są głodne.

Była połowa września. Niemcy zajmowali systematycznie jedną dzielnicę po drugiej. Noce spędzało się w piwnicach, gdzie lokatorzy wstawili roje łóżka, krzesła itp. Właściwie mieszkali tam. Przeniosłam też tam łóżeczko mego synka. Znajdował się on pod opieką mojej znajomej, gdyż sama pozostawałam z chorymi na parterze. Rzucane przez wroga pociski, zwane przez powstańców „latającymi krowami” lub „szafami”, wstrząsały murami kamienic. Trafione zamieniały się w gruzy i zgliszcza. Doktor Rudnicki troskliwie opiekował się chorymi. W jakiś cudowny sposób zaopatrywał ich nie tylko w lekarstwa, ale czasami nawet… w coś do jedzenia.

    Był 18 września i piękny, słoneczny dzień. Dwoje dzieci bawiło się na podwórku. Nagle usłyszeliśmy nasilający się warkot. Wybiegliśmy na pod­wórko. Popatrzyliśmy w górę. Leciały fortece amerykańskie. Niebo nad Warszawą pokryły olbrzymie samoloty, a za chwilę ujrzeliśmy zrzucane Spadochrony… Usłyszałam krzyk synka: „Tatuś przyleciał… to mój tatuś!”. Spadochrony powoli opadały na ziemię… Ktoś wzruszonym głosem powie­dział: „To spadochroniarze…” Łzy potoczyły się po twarzach, łzy radości… myślano, że nareszcie nadeszła wymodlona pomoc. Ktoś rzeczowo wyjaśnił: „Nie, to nie spadochroniarze. To zrzut broni i amunicji”. Fortece powoli odleciały. Towarzyszył im huk dział przeciwlotniczych. Teren Mokotowa, na który spadały zrzuty, w większości był już w rękach niemieckich. Tylko znikomą część broni udało się powstańcom przeciągnąć na naszą stronę. Przypłaciło to życiem wielu bohaterskich chłopców.

   Zbliżał się koniec września, a z nim koniec naszych nadziei na pomoc z zewnątrz. Wiedzieliśmy już, że 27 września skapitulował Mokotów, a potem Żoliborz.  2 października zamilkły odgłosy walk. Zapanowała jakaś dziwna cisza… Mieszkańcy naszego budynku powychodzili z piwnic, pytając co się stało. Przestano strzelać. Ktoś przybiegł z sąsiedniego domu z wiadomością, że kapitulacja została podpisana. Zdawałoby się, że ludność  cywilna powinna się cieszyć. Oto nastał koniec krycia się w piwnicach i obawy przed pociskami. A jednak nikt się nie uśmiechał. Znowu zobaczyłam łzy. Jak to, wszystko na nic? — myślano. Tyle grobów pozostało wśród ukochanego miasta. Wypowiadano słowa obawy nie o siebie, ale o te „dzieci-żołnierzy”. Zastanawiano się, co ich czeka teraz z rąk zwycięskiego wroga

Dnia 3 października dostaliśmy rozkaz przeniesienia naszego szpitalika do szpitala Czerwonego Krzyża na ul. Jaworzyńską, blisko kościoła Zbawi- cielą. Przysłani sanitariusze pomogli nam przenieść chorych, reszta powoli przeszła z nami do Szpitala. , Doktor Rudnicki i ja zameldowaliśmy się u komendanta — dr. płk Lewandowskiego. Przełożoną była siostra Czerwonego Krzyża pani Kurek. Spotkałam ją tylko raz, gdy przekazywała mi swoje obowiązki. Cały czas spędzała poza szpitalem.

4 października udałam się na Marszałkowską pożegnać przyjaciół. Mi­mo, że znałam ich tak krótko, połączyły nas silne więzy przyjaźni.

Ludność cywilna opuszczała swoje miasto bez nadziei powrotu. Szli w nieznane. Patrzyłam na tłumy mężczyzn i kobiet z dziećmi. Stali w mil­czeniu obarczeni swym skromnym dobytkiem. Niewiele mogli udźwignąć na swoich ramionach. Smutne mieli i zmizerowane twarze, ale głowy pod­niesione dumnie, żeby nie pozwolić pomyśleć wrogowi, że ich zniszczył… Płakaliśmy wtedy bez wstydu, gdy na rozkaz wroga powoli zaczęli posuwać się w stronę Mokotowa… Płakało z nimi i niebo, gdyż zaczął padać drobny deszcz. Szli w takiej ciszy, że nawet pilnujący ich żołnierze niemieccy zamilkli nie wydając żadnych rozkazów. Ludzie opuszczali swoje ukochane miasto nie oglądając się na jego ruiny.

Zaraz po ewakuacji ludności cywilnej dr Lewandowski dostał od władz niemieckich rozkaz usunięcia ze szpitala wszystkich zdrowych i mogących chodzić o własnych siłach. Kazano mu zwracać uwagę szczególnie na młodych. Dostosował się ściśle do rozkazu usuwając nawet dr. Rudnickiego,.{ mimo że był on jedynym lekarzem. Z prawdziwym żalem żegnałam go. Jaki potem spotkał go los, nie wiem. Mam nadzieję, że przetrwał ten ciężki okres i powrócił do swojej rodziny.

W szpitalu spotkałam znanego mi dobrze z pracy konspiracyjnej i za­wodowej Henryka Dubieleckiego, pracownika firmy Olszewskiego. Pełnił funkcję sanitariusza. Udało mi się przekonać płk. Lewandowskiego, że bez pomocy Dubieleckiego nie mogę zajmować się chorymi i że muszę mieć młodego, silnego mężczyznę do poszukiwania materiału opatrunkowego i innych sprzętów dla szpitala.

Dostaliśmy specjalne przepustki upoważniające nas do chodzenia po domach i przywożenia na małym wózku wszystkiego, co uznam za pożyteczne do pracy w szpitalu. Chodziliśmy od domu do domu, przeważnie przy Marszałkowskiej lub pobliskich ulicach. Henryk zbierał ubrania dla chorych i starych ludzi, którzy swoje stracili w innych dzielnicach. Ja gromadziła bandaże, strzykawki itp. Zobaczyliśmy wtedy ogrom zniszczenia i tragedię  mieszkańców tych domów. Pozostawiono rzeczy wartościowe, biżuterię i materiały… Nie pozwalałam na szabrowanie. Henryk rozumiał to, ale drugi sanitariusz nie.

Kilka dni po opustoszeniu Warszawy Niemcy zaczęli podpalać pozosta­łe budynki. Parę razy na widok wózka szpitalnego pozostawionego przez Henryka na podwórku domu wpadali do mieszkań krzycząc: „Raus”! Wi­dzieliśmy potem, jak wjeżdżali na podwórza samochodami i wrzucali do wnętrz domów zapalone łuczywa.

Pracowaliśmy nieustannie. Nie mając żadnej pomocy ze strony przeło­żonej, sama musiałam zajmować się chorymi pozostawiając kuchnię pa­niom, które się do nas zgłosiły. Niemcy dostarczali nam jarzyny tylko na róg Mokotowskiej i Jaworzyńskiej. Tam zrzucali je. Stojący na warcie żołnierz pozwalał nam zabierać nieograniczoną ilość do szpitala.

Byłam tak zapracowana, że nie miałam czasu zająć się synkiem. Pew­nego dnia mały Bohdan przyniósł mi dwa ziemniaki, jedną marchew i cebu­le, mówiąc poważnie: „Mamusiu, a może znajdziesz czas dla swego dzie­cka… bo jestem głodny”. Rozpłakałam się bezradnie. Widząc to jedna z pań wzięła mego synka za rączkę i słyszałam, jak tłumaczyła mu dlaczego „mamusia nie ma czasu”. Widocznie zrozumiał, gdyż po chwili wrócił, ucałował mnie i powiedział: „Już nie będę ci przeszkadzał w pracy. Ta miła pani obiecała gotować dla mnie…”

Nie wiedzieliśmy, jak długo jeszcze pozostaniemy w palącej się War­szawie. Nawet płk Lewandowski pytany o to nie mógł nam powiedzieć. Wreszcie 16 października przyszedł rozkaz przygotowania wszystkich do opuszczenia Warszawy. Miało to nastąpić 17 października o godz. 10.00 rano. Martwiłam się o synka, gdyż nie zaopatrzyłam go w ubranka. Jego zostały przez kogoś wyszabrowane. Poprosiłam Henryka, który często opie­kował się małym, żeby go przygotował do transportu. Zbliżała się już godz. 10.00, a Henryka i Bohdana jeszcze nie było. Zaczęłam martwić się o nich, gdy usłyszałam śmiech kilku osób za plecami. Odwróciłam siei zobaczyłam, cc> było przyczyną śmiechu. Henryk przyprowadził dziecko. Znalazł dla niego jakiś płaszczyk, nawet ładny. Na łepek włożył mu czapkę, a na plecy Wały plecak, do którego przymocował… nocniczek. Wyglądało to komicznie  tak że i ja się roześmiałam, chociaż nieproszone łzy zasłoniły mi oczy. Henryk widząc roześmiane twarze nabrał odwagi i wyciągnął z wózka Jakieś okrycie: „A to dla naszej pielęgniarki” — powiedział — „jesień już”. Nie mogłam gniewać się na niego, gdyż rzeczywiście pozostałam w jednej letniej sukience.

Tymczasem podjechały niemieckie wozy. Załadowaliśmy chorych. Za­wieziono nas na stacje kolejową, gdzie czekał już podstawiony pociąg towarowy. W wagonach przygotowane były piętrowe prycze. Byłam tak zmęczona, że rozmieszczanie chorych pozostawiłam sanitariuszom i… pani Kurek, która podobno zjawiła się, ale jej nie widziałam. Przekazałam tylko, żeby sprawdziła, czy wszystko w porządku. Sama poszłam na peron przejść się trochę.

Byłam tak zamyślona, że nie zauważyłam, kiedy stanęła przede mną jakaś młoda para. Rozglądali się nerwowo, jakby bojąc się czegoś czy kogoś. Zrozu­miałam, że to Żydzi, którzy cudem ocaleli. Nie myliłam się. Zwrócili się do mnie o pomoc. Była to ich jedyna możliwość ocalenia życia. Nie czekałam na wyjaśnienia. „Szybko, proszę ze mną” — powiedziałam. Zaprowadziłam ich do wagonu przeznaczonego dla służby sanitarnej. Zawołałam Henryka i kaza­łam im podać białe fartuchy. Poleciłam, żeby cały czas siedzieli wewnątrz wagonu, gdyż służba niemiecka nie wchodziła do wnętrza.

Żydzi przedstawili się jako Zygmunt i Lala. Oboje byli z Łodzi, on dziennikarz, ona pomagała mu w pracy. O nazwisko nie pytałam. Zygmunt mógł pomagać Henrykowi przy chorych, gdyż nie miał rysów semickich, ale ją wolałam trzymać wewnątrz wagonu. Oficer niemiecki zawiadomił nas, że jedziemy do Krakowa.

Podróż trwała 4 dni. Żołnierze Wehrmachtu, którzy pilnowali nas, byli wyjątkowo uprzejmie do nas ustosunkowani. Do naszej pracy nie wtrącali się. Wynosili śmiecie, dostarczali wodę. Donosili ugotowane już potrawy, które były nawet smaczne. Traktowali nas z szacunkiem. Zauważyłam też jakby wyraz współczucia u nich, a może i wstydu za swoje dowództwo…

Do Krakowa przybyliśmy 21 października przed południem. Chorych umieszczono w szpitalu przy klasztorze Jezuitów. Nasze obowiązki przejął miejscowy personel pielęgniarski. Nam kazano wypoczywać. Widocznie z chwilą odprężenia nerwowego, po przeżyciach ostatnich prawie trzech miesięcy, zwyciężyło u mnie uczucie zmęczenia. Po kilku dniach ciężko zachorowałam.

Henryk Dubielecki zajęty jako sanitariusz w Szpitalu opiekę nade mną przekazał Lali. Zygmunt dostał zajęcie w kuchni. Prosiłam o wysłanie de­peszy do mojej siostry, która po wysiedleniu jej ze Lwowa, zamieszkała u rodziców swego męża koło Starego Sącza. Ona także nie miała wiadomości o swym mężu od września 1939 r.

Po tygodniu zaczęłam chodzić. Przyjechał po nas brat mego szwagra.  Dostaliśmy oficjalne pozwolenie na opuszczenie szpitala, ale doktor zalecił mi zabrać ze sobą pielęgniarkę. Było mi to bardzo na rękę, gdyż mogłam zabrać ze soba Lalę i jej męża.

Dwa dni przed wyjazdem, gdy siedziałam sama w pokoju, wszedł nagle mężczyzna. Spojrzałam na niego zdziwiona, gdyż nawet nie zapukał. .  ,Był średniego wzrostu. Miał czarne włosy i nic szczególnego w wyglądzie. Uderzyła mnie jedynie bladość jego cery. Jakby długi czas nie był na świeżym powietrzu… „Jeszcze jeden” — pomyślałam. Odezwał się: „Prze-m panią, muszę panią o coś prosić”. Miałam rację… Przedstawił się: „Doktor Pacho. Nie mogę się tutaj dłużej ukrywać… Jest niebezpiecznie, Wiem, że pani wyjeżdża za dwa dni. Proszę pozwolić mi jechać z panią jako l lekarz”. „Skąd on to wszystko wie?” — pomyślałam, lecz domyśliłam, że pewnie od Zygmunta. Powiedziałam, że dam mu znać za kilka godzin. Po naradzie zdecydowaliśmy, że doktor zajmie miejsce Henryka, który nawiązał kontakty z grupą swych kolegów (po Powstaniu przedostali się oni do Krakowa).

Siedzieliśmy z dr Pacho w jednym przedziale. W pociągu tłok był niesamowity. Kłótnie handlarzy odwracały uwagę od „chorej kobiety” i jej lekarza. Dojechaliśmy szczęśliwie do Sącza, a tam już czekała furmanka f gospodarzy, u których miałam zamieszkać z moim synkiem. Moi „uciekinierzy” znaleźli wreszcie bezpieczne miejsce wśród górali, którzy otoczyli ich życzliwością nie pytając przy tym o nic.

Doktor Pacho miał teraz liczną grupę pacjentów. Odzyskał zdrową cerę i dobry humor Zygmunt zamieszkał oddzielnie ze swoją małżonką. Widywaliśmy się rzadko, gdyż oboje skupili się nad nauką języka angielskiego. Zamieszkaliśmy we wsi góralskiej Chomrzyska, tylko 3 km od gminy Nawojowa, gdzie pracowała moja siostra. Dokoła otaczały nas lasy, w których, jak nam powiedział gospodarz, rządzili partyzanci. Dopiero z końcem listopada odwiedził mnie dowódca partyzantów por. „Ksawery” Średniego wzrostu, szczupły, ciemny blondyn o bystrych niebieskich oczach, które zdawało się czytają moje myśli i budzą zaufanie. W oddziale swoim miał grupę 20 młodych partyzantów AK, która operowała terenie obejmującym m.in. okolice Nawojowej, Starego Sącza. Dowiedział się od siostry mojej, że jestem pielęgniarką, a od dowództwa otrzymał  historię mojej pracy konspiracyjnej. Poprosił mnie o pomoc w dziedzinie „opieki sanitarnej” oraz przyjęcie funkcji łączniczki z Krakowem, gdzie jest Komenda AK na ten teren.

Tak rozpoczęła się moja współpraca z partyzantką.  Do  Krakowa jeździłam zwykle raz na dwa tygodnie, w wyjątkowych przypadkach po  rozkazy dla por. „Ksawerego”, ale wtedy zatrzymywałam się na noc u mojej\ koleżanki z AK Haliny Makówka.

Na zawsze pozostało mi w pamięci nasze pierwsze Boże Narodzenie po  Powstaniu. Zaprosiłam na Wieczerzę Wigilijną por. „Ksawerego” i jego:; chłopców. Moi gospodarze z pomocą innych górali przygotowali na ten cel największą izbę. Sami ozdobili choinkę ciesząc się, że spotkają osobiście „swoich obrońców”, jak nazywali partyzantów. Opowiadali cuda o ich dzia­łalności… Niemcy bali się wejść w gąszcza  leśne, a gdy na rozkaz swych władz musieli to zrobić, specjalnie rozmawiali głośno, żeby dać partyzantom znać o swojej obecności, unikając przy tym walki z „ukrytym wrogiem”.

Zaczął się Wieczór Wigilijny. Noc była piękna, księżycowa. Wszystko stało już gotowe na prowizorycznie przygotowanym długim stole. Weszli partyzanci. Byli wyjątkowo schludni, twarze mieli poważne. Wyznali, że jest to ich pierwsza Wigilia od czterech lat. Por. „Ksawery” postawił wartę na zewnątrz domu, ale nasi górale nie zgodzili się na to: „Dzisiaj my stoimy na warcie, a wy chłopoki jedzta spokojnie” — powiedział stary gospodarz.

Na widok Opłatka coś załamało się w tych dzielnych chłopcach-żołnierzach. Gdy składali życzenia nie tyle zdrowia, ile… „wolnej Polski”, zauwa­żyłam silne wzruszenie w ich głosach. Może właśnie w tej chwili każdy z nich cichutko dzielił się tym Opłatkiem ze swoją matką, ojcem, których ; nie wolno im było odwiedzić.

Wieczerza była skromna, ale smakowała im. Potem zaczęli śpiewać kolędy przyciszonym głosem, aby wreszcie ponad 20 głosów wzniosło siej w niebo chwaląc Bożą Dziecinę. Zaniepokoiłam się, że mogą ściągnąć patrol niemiecki. Uspokoił mnie „Ksawery”, że nie podeszliby tak blisko bojąc się  zasadzki partyzantów, a gospodarz zapewnił, że górale czuwają nad nimi.

Gospodarze nie pozwolili zmęczonym partyzantom wrócić do lasu na noc. Na podłodze dookoła choinki położono słomę, na której chłopcy się ułożyli. Tej nocy wszyscy czuwaliśmy nad ich snem. O świcie obudził ich donośny głos „Henryka”, który na czas przyjechał z Krakowa. Zaintonować  Kiedy ranne wstają zorze. Wszyscy zerwali się i dołączyli do śpiewającego stając przy tym na baczność. Wzruszające było to nasze pożegnanie, wiedzieliśmy, że jest ono ostatnim już spotkaniem z grupą partyzantów.

Czas mijał nam w oczekiwaniu wiadomości o rozwoju wypadków froncie. Zbliżał się koniec marca 1945 r. Od strony Krynicy dochodziły nas odgłosy strzałów ciężkiej artylerii. Wiedzieliśmy, że lada dzień wejść wojska sowieckie. Por. „Ksawery” zawiadomił mnie, że słyszał, przez radio gen. Okulicki podał oficjalną wiadomość o rozwiązaniu Krajowej. Porucznik nie wiedział, co ma zrobić z chłopcami. Radziłam zaczekać na dalszy rozwój wypadków.

I stało się: wpadła do mnie moja siostra mówiąc: „Sowieci wkraczają. Są już oddaleni tylko około 2 km”. Pobiegłam z nią na dół do Nawojowej. Stanęłyśmy oniemiałe. Ziemia jeszcze pokryta była śniegiem, ale widać już było błoto zoranej wozami drogi. Z lasu wyjechali na koniach żołnierze sowieccy. Oficer ich zauważył nas. Roześmiał się mówiąc: „No i co? Nie spodziewaliście się nas, a my tu… a niedługo będziemy w Berlinie. Nie Amerykance — a my wejdziemy tam pierwsi”.

Po kilku dniach przyszedł por. „Ksawery”, a z nim drugi oficer, którego przedstawił jako por. „Jasnego”. Przyszli pożegnać się, gdyż na rozkaz Londynu żołnierze Armii Krajowej mieli ujawnić się i zameldować — u „nowej władzy”. Poprosiłam por. „Ksawerego”, żeby zaczekali ze zgło­szeniem się. Siostra moja pracując w gminie w przeciągu kilku dni załatwi dla nich nowe dowody osobiste. Skierowałam ich do mojej rodziny w War­szawie, gdzie zatrzymali się przez kilka dni. Widocznie nawiązali kontakty z innymi kolegami, gdyż jak mnie potem zawiadomili znajomi, przedostali się za granicę.

Na początku kwietnia wioskę naszą opuścili Zygmunt z Lalą. Postano­wili wrócić do swego domu w Łodzi. Z prawdziwym żalem górale żegnali dr. Pacho, który tak serdecznie opiekował się nimi nie tylko jako lekarz, ale jak przyjaciel. Obiecał odwiedzić ich, gdy zorganizuje sobie nowy punkt oparcia w Warszawie. Po wielu latach dowiedziałam się, że słowa dotrzymał. Odwiedzał swoich górali, mimo że pełnił funkcję Ministra Zdrowia.

Henryk Dubielecki odnalazł żonę. Wrócił do Warszawy mimo ostrzeżeń. Żona jego zawiadomiła mnie, że zastrzelono go w drodze powrotnej. Po spotkaniu się z mężem w 1946 r. dowiedziałam się, że por. „Ksawery” i por. Jasny” przedostali się do Londynu, gdzie „Ksawery” odnalazł mego męża.

Źródło

Pochylone nad człowiekiem t.2 wyd. Stowarzyszenie Redaktorów, Warszawa 1993