W Powstaniu:

punkty sanitarne przy ul. Marszałkowskiej 66, Pięknej, Wilczej i Poznańskiej

Maria Smorońska

Z CZASÓW OKUPACJI I POWSTANIA

*Autorka pisze wspomnienia w 3. osobie

ZACZĘŁA SIĘ OKUPACJA

A we wrześniu na Wilczą przyszli „Rupciowie” z Gazowni. Całą gromadką. Pobyt w Gazowni zawsze był groźny. Wojna i te wielkie zbiorniki gazu. Wysadzą? Na Wilczej zrobiło się tłoczno, bo przecież i z Hożej przychodzili, i  od Walerów z Nowowiejskiej. Matka prowadziła — poza normalnym żywieniem wszystkich — jeszcze kuchnię dla wojska i dla uciekinierów do Warszawy których były pełne bramy. Gotowała zupę cały dzień. Rozlewała manierki i garnuszki. Ojciec, jak wszyscy mężczyźni, służba porządkowa — obronna — przeciwpożarowa. Przeżyli, choć matka bladła na samo wspomnienie tego ostatniego bombardowania, po którym była już kapitulacja.

W następnych tygodniach odwiedziły ją panny Jadwigi: Kowalczykówna i Jawurkówna, aby się dowiedzieć co z Marią*, czy już wróciła? Wtedy jej jeszcze nie było — aż do połowy października. Z rodziny zginął wrześniu Mietek. Był w wojsku. Popełnił samobójstwo w Dęblinie. Oficer— wychowany w Rosji, na rosyjskich zwyczajach — widocznie nie mógł sobie wyobrazić niewoli.

A potem — w zmartwiałej, strasznie cichej, zimnej, pochmurnej i głodnej Warszawie. Zaczęto żyć czekaniem. Maria — życiem swego szpitala. Początkowo biegła sama rankiem na Czerniakowską, zachodziła na Solec po dyrektywy — wracała do domu późno, a później i przed nocą, gdy zaczęły 12-godzinne dyżury. Z czasem Tatuś zaczął ją rankiem odprowadzać. Choć do Książęcej. Ale gdy poruszanie się po mieście zaczęło się, zwłaszcza dla mężczyzn, robić coraz niebezpieczniejsze, ubłagała go, aby nie chodził tak przed świtem, jeszcze po ciemku. Wolała sama. Jej było bezpieczniej z ausweisem.

W szpitalu panował ryż i tylko ryż. Dobrze, że był. Ale dlaczego różowy? W domu coraz większa bieda. A Tatuś, który zawsze z lękiem myślał o emeryturze (tak lubił pracę, swoje biuro, kolegów), właśnie od września przeszedł na emeryturę. W ostatnich latach nawet dorabiał po pracy w kasach wyścigów konnych. Długo Warszawa biedowała. Wilcza biedowała. Zostali znowu tylko sami. Nie to było najważniejsze, że taka bieda. Najważniejsze — doczekać wiosny! Bo wiosną?

Jak dobrze było, w szpitalu, gdy już wrócił dyrektor Bujalski! Na Czerniakowskiej (obecnie szpital im. prof. W Orłowskiego — przyp. red.) pojaśniało! I to nie dlatego, że nie widać teraz dykt w wybitych oknach, lecz szyby, ale dlatego, że zaczęło się jakoś pomimo wszystko żyć i Pracować całkiem normalnie. Wypisywano z apteki duże ilości glukozy w proszku — dawało się chorym jako dodatek, razem z sokiem. Personel też jadł tę glukozę — na wzmocnienie. Nawet się teraz tę „Czerniakowską” upiększało! Przybyło ochoty do wszystkiego. Wielkie sale, po jednej na każdym oddziale — piętrze, straszyły białą przestrzenią. Więc Maria dla IV Piętra, gdzie była teraz właśnie sala noworodków, wycięła dwa olbrzymie bociany metodą witrażową z czarnego papieru. Polatywały sobie po pustej białej przestrzeni. U siebie na internie miała teraz na wielkiej Sali w oknie witrażowe kwiaty. Zrobiła różowe, fioletowe wielkie irysy. Pamiętając też o sołeckich ołtarzykach w pokojach dziennych, pomyślano i o Mszy św. dla chorych. Trzeba było gdzieś to zorganizować. Ustawiono prowizoryczny, ale spory ołtarz przy ścianie, która łączyła ZUS ze szpitalem. Ustrojenie spadło na Marię. Na tle firanek z gazy, udrapowanych, znajdował się duży obraz, właściwie dwa (na zmianę) — Najświętsze Serce Jezusa i Matka Boska Nieustającej Pomocy na pamiątkę tej z Solca. Matka własnoręcznie naszywała to płótno błyszczące pięknie „drogie” kamienie. O upiększeniu nie myślano nie  tylko przy urządzaniu ewentualnych sal chirurgicznych, apteki i magazynu w podziemiach. Tam miał być schron dla szpitala. Już myślało się o końcu wojny. Schron był na pewno potrzebny. Przewidywano. Ale tam już się obeszło bez estetyki.

POLNA 34

Krucza 13, Wilcza 63, Wilcza 26, Żurawia, Niemcewicza, Płocka, Klonowa i ile ich jeszcze było?

Na Polnej, w przychodni Obwodu II Ubezpieczalni — jak tylko tam się Maria ze szpitala przeniosła — od razu została zaprzysiężona. Zaznaczyła, że nie chce w wojsku. Dość miała doświadczeń i rozczarowań z 1939 r. A zresztą jak to pogodzić z pracą? Może las? Chciała być w Warszawie. Dobrze, nie będzie w wojsku. Przysięga objęła ich kilka — tych poważniejszych pielęgniarek, które wybrała przełożona poradni.

Okazało się po przysiędze, która odbyła się zupełnie zwyczajnie, bez sztucznych demonstracji czy nastrojów — po prostu na baczność, jakby przy raporcie — że są w policji! Państwowy Korpus Bezpieczeństwa — podlegający jednak całkowicie AK. Trochę rozczarowania. Dobrze. Policja. Co one tam będą robić? Ano wszystko, co każą. Okazało się, że są wybrane jako doświadczone „starsze” w zawodzie, na kierowniczki — zastępczynie komendantów komisariatów. Na razie, oczywiście, do szkolenia samych siebie na podporuczników (!), ale zaraz też do werbowania i szkolenia innych  —  każda do swego małego oddziału.

Zaczęła się więc dopiero teraz legalnie zatwierdzona Marii konspiracja. Nauka konspiracji — pseudonimy. Szkolenie obejmowało tylko trochę tematów wojskowych, więc broń i musztrę, ale przede wszystkim znajomość prawa. Karne. Administracyjne. Rozeznanie w sytuacji politycznej — i różne, zwykłe sprawy policji — te, które dotyczyły możliwości działania kobiet (opieka nad kobietą z dzieckiem, sprawy sanitarne itp-)

A więc najpierw zdobyć sobie pewne i odpowiednie dziewczyny. Szukanie. Przyglądanie się. Rozmowy. A gdy już miała tę swoją gromadkę — chyba koło sześciu czy ośmiu — trzeba je było zaprzysiąc. To właśnie ich zaprzysiężenie odbyło się na Kruczej. Dość wzruszające. Odpowiadała za nie. Miała tu kilka pielęgniarek, ale nie ze Szpitala i nie tylko pielęgniarek, chociaż przeważnie pracownice tego resortu. Pielęgniarkami były Teresa i Marysia — Jola i Hala, laborantką Myszka, dietetyczką Misia. Na Kruczej zaprzysiężenie odbierał sam komendant, jakiś główny — niski pan w średnim wieku — nie z ich komisariatu. Dąbrowskiego poznały później, gdy już się do wiedziały, jaki im rejon przydzielono. Krucza często dawała swój lokal na parterze na szkolenie.

Ach! To Prawo! Nie było łatwe. Wkuwała znowu — niemal jak za dawnych lat na Uniwerku. Egzaminy były też zupełnie „uczciwe”. Inne wykłady rozsiane w różnych punktach miasta, musztra najczęściej w mieszkaniu „ich” komendanta na Wilczej 63.

Kiedy już sama się podszkoliła i wyćwiczyła swoje dziewczęta, zaczęły poznawać i penetrować „swój” rejon. Dostały Mokotów. Dla Marii to było dobre, bo względnie blisko. Teraz były nieustające zbiórki — po całym mieście rozsiane lokale. Wykłady własne i szkolenie innych. Ćwiczenia w terenie. Drobne zlecenia — rozkazy — poznawanie terenu. Ileż się one po Górnym i Dolnym Mokotowie nabiegały! Latem, jesienią, zimą i wiosną, i znowu latem. W pogodę, w słotę — w mróz. Ich Odolańska. Poznały teren nielicho. Poznały konspirację. Dom udawał, że nic nie wie. Nauczono się — nie mówić. W domu też były zbiórki. Ostrożnie, jak wszędzie.

ŁZY…

Maria pełniła wtedy, dość krótko, funkcje gospodarczej Ośrodka ZUS na Polnej. W szpitalu było już nie do wytrzymania. Rej wiodły wszystkie zaufane „niemieckiej” przełożonej. Szpiegostwo i zdrada na każdym kroku. Nie było czym oddychać. Nie mogła. Przeniosła się na zewnątrz  —  do siostry R. Przeniesienie udało się przeprowadzić. Było lato 1943 r. Najpierw pracowała w gabinecie okulistycznym dr. Pola, później w zabiegowym rano lub po południu. Zwłaszcza lubiła letnie popołudnia, bo chorych nie zgłaszało się tak dużo, zastrzyków mniej niż rano, kiedy to nie można było wprost nadążyć z dożylnymi, a należało jeszcze zaglądać do lekarza, podsuwając kartę choroby. Popołudnia były ciepłe, okno otwarte na Pole Mokotowskie. Na polu rosły warzywa — dużo kartofli. Słoneczniki. Pani dr Niepokojczycka (?) zachodziła nie na długo.

Ale wtedy była gospodarczą. I szła po coś do magazynu. Korytarz był dość długi i na końcu ciemnawy. Na ławce w kąciku siedziała dyżurna, salowa, pani Oleńka. Starsza kobieta, spokojna, godna, czyściutka, o ładnej, choć steranej twarzy. Siedziała cicho, bez ruchu, z założonymi na łokcie dłońmi. Maria ze zdziwieniem zobaczyła na tej spokojnej, niemal nieruchomej twarzy płynące dwa strumienie łez. Wiedziała tylko, że syn w więzieniu. Wreszcie pani O. przemówiła. Była dziś pod pyskówkaj (uliczny megafon). Stała tam kiedy wyczytywali listę przeznaczonych na rozstrzelanie. Tych z buraczkowego afisza. „No i co? Przecież jego na afiszu nie było”. „Nie, nie było”. Dzisiaj nie było. Jutro znowu będzie  stała przed afiszem i pod megafonem. Dziś go nie było.

ZDROWAŚ…     

 „Najlepiej tak elegancko, jakby szynkę” — powiedziała komendantka. Pakowała rewolwer w biały papier i wiązała sznureczkiem. „Czy niej obciąga za silnie? — paczka z wędliną byłaby lekka”. „Nie. Wygląda  całkiem dobrze. No już idź”. Maria wyszła, mogła skręcić od razu z Polnej w Mokotowską, ale wydawało się, że na szerszej ulicy, gdzie naprzeciw była cukiernia Lardellego, będzie bezpieczniej dojść do Marszałkowskiej. Już była za rogiem, na pół drogi do Marszałkowskiej, zaraz wejdzie w tłumny i bezpieczny nurt. Tu ulica całkiem pusta. Jaki słoneczny dzień. Słońce aż się jarzy — kolorowa sukienka się barwi i lekko wydyma. Nie zwracać uwagi na paczuszkę, starać się tylko, aby się nie skręcała. I… zza rogu Marszałkowskiej, prosto na Marię, wychodzi trzech Niemców — patrol. Pierwszy odruch — cofnąć się — już, natychmiast — do Mokotowskiej. Nie. Nie. Niech Bóg broni. Nie wolno się cofnąć. Trzeba iść spokojnie, spokojnie naprzeciw. Nogi wrastają niemal w bruk, ale idzie spokojnie. Tylko wewnątrz wszystko napięte. „Zdrowaś Mario — łaskiś pełna, Pan z Tobą” — rytm słów udziela się rytmowi kroków. Już są tuż. Przechodzi najobojętniej. Szare płaszcze, ręce na automatach. To przecież zwykły patrol — zwykły. „Błogosławionaś Ty…” mijają ją. Boże — mijają. Jak z wolna bije serce.  Że też musieli na nią tak wyjść gdy szła samiutka po chodniku. Widać jednak — wyglądało to jak szynka?

POWSTANIE…

początek

Swój” Mokotów spenetrowały już tak dokładnie i zimą, i latem. Tyle czasu tam chodziły po Górnym i Dolnym, że mapę jego miały niemal w głowie. A teraz ostatnio ciągle zarządzano alarmy i pogotowie. Przez Warszawę na zachód przetaczało się mnóstwo wojska. Pracowano normalnie, tylko one zbiórki miały częściej. Dom też funkcjonował normalnie. Ale stan pogotowia się zaostrzał. Ogólne naprężenie też. To był wtorek. Odprawę naznaczono jej na popołudnie. Swoje dziewczyny rozdzieliła dla bezpieczeństwa między Wilczą 63 (mieszkanie „Dąbrowskiego”) a swój dom pod 26. Na odprawę poszła tylko z Myszką — jako swoją łączniczką. Na Polnej w największym pokoju na piętrze było już pełno ludu. Wielu osób nie znała. Byli jacyś mężczyźni, wśród nich główny komendant, ten z wąsikiem i ich główna komendantka. Przytłumiony gwar. Nigdy jeszcze nie zbierało się ich tak wiele. Tyle osób? Z. chodziła podniecona, rozgorączkowana, od grupy do grupy. Ale nic się nie działo właściwie. Odprawy nie zaczynano. Jakby na coś czekano? Na co czekają? No i wreszcie! Już! Dzisiaj powstanie! Na posterunki! Ostatnie dyrektywy. Rozdają opaski. Ale jeszcze nie rozkaz. Jeszcze ciągle przeciągają — która to godzina? Dochodzi piąta.

Nareszcie je puszczono. Wybiegły we dwie. Od strony AL Jerozolimskich słychać dalekie strzały. Niemożliwe żeby już. Przed bramą na Polnej oddała Myszce otrzymane dla całego komisariatu opaski. „Leć prosto na Odolańską. Byle przejść przez pl. Unii. Ja muszę wrócić i zawiadomić tamte, które czekają. No, już”. Chciałaby biec, ale nie, ostrożnie! Biec nie wolno. Czyżby te strzały — to już się rozpoczęło? Dlaczego trzymano ich tak długo? Wreszcie Wilcza 63. Wpadła. „Już idźcie, ale ostrożnie, lepiej nie Marszałkowską, Noakowskiego do Polnej”. A ona teraz do Marszałkowskiej. No — już róg z cukiernią Fruzińskiego. Och, prędzej! Jak dobrze, że te strzały nie w stronie pl. Zbawiciela. Wreszcie dom. Cztery — Teresa, Marysia, Misia, Alina — czekają w salonie. Rodzice są gdzieś w głębi mieszkania. „No — jak zawsze — po dwie — spróbujcie do Marszałkowskiej — tam jeszcze spokojnie. Już was doganiam — muszę jeszcze jakoś zawiadomić rodziców”. Poszły. Oni są w kuchni. Nie może. Stoi przy kredensie. Machinalnie kraje dwie kromki chleba do torebki. Jeszcze się waha. Prędzej. Nie ma siły. Nie może im powiedzieć. Prędko wychodzi frontem. Prawie biegnie w stronę Marszałkowskiej. Wraca do Kruczej — tam będzie pewniej, Mokotowską do pl. Zbawiciela. Tam cicho. Dochodzi do rogu. Staje. Już zaraz za rogiem zobaczyła stojący tuż prawie samochód pancerny. Ulica pusta. Niemcy. Nie da się. Trzeba przeczekać. A dziewczyny na Marszałkowskiej? Gdzie schowały? Wróciła wściekła i niespokojna. Wilcza pusta, jakby ją wymiotło! Jak podczas łapanki — jak podczas „kotła”. Po jakimś czasie wróciły! dziewczyny — nie udało się dojść nawet do pl. Zbawiciela. Przeczekiwały! gdzieś w bramach, na schodach. Co robić? Ani Marszałkowską, ani Kruczą.! Trzeba przeczekać. Może tamtym się udało? Może Myszce? Wszyscy nocowali pod 26. Nie było mowy o wydostaniu się.

Delegatura

Posłano ją na posterunek do Delegatury, gdzie miała zastąpić odwołaną właśnie pracownicę. Delegatura mieściła się teraz na pierwszym piętrze narożnego domu na rogu Wilczej i Kruczej — tuż nad dawnym sklepem j narożnym ze słodyczami „Złoty Róg”. Komendantka powiedziała jej tylko: 3 „Będziesz robić co ci każą!” Gdy się zgłosiła, powiedziano jej, że ma objąć i komendę nad łączniczkami Delegatury. Przy „jej” biurku siedziała młoda -ciemnowłosa dziewczyna w szafirowej bluzce. Nic jej nie „zdała” poza tym, że łączniczki czekają w pokoiku obok. Poszła tam. Dziewczyn było chyba cztery. Nie wiedziały kto ona, ani ona ich nie znała. Ale była pełna podziwu i szacunku. To one przebiegały ciągle na „tamtą” stronę Al. Jerozolimskich,) pod tą okropnie niebezpieczną niską i długą barykadą. Podniosły na nią oczy, i gdy z pokoju obok, gdzie stało „jej” biurko, dobiegł jakiś hałas i słychać było;’ szamotaninę. Ktoś chwycił ją za ramię: „gdzie? — gdzie ona jest? — gdzie j poszła?” Chodziło o dziewczynę w szafirowej bluzce. „Zniknęła? To szpieg!  Szpieg! To ona i ten uwięziony folksdeutsch w piwnicy, to oni dawali znaki świecą”. Podobno dlatego ona właśnie miała ją zastąpić. Dziewczyna jednak ulotniła się. Nie było to trudne. W Delegaturze panował taki ruch, gwar, niemal chaos. Pełno mężczyzn przychodziło i odchodziło. Znacznie później zrozumiała, że to był już ostatni adres przenoszącej się w coraz bezpieczniejsze miejsce Delegatury.

Kiedyś stała przy oknie wychodzącym na ul. Wilczą. Po lewej stronie barykada — wprost tuż przy niej metalowa szafka telefoniczna. To dziwne, od Wilczej, po drugiej stronie w kierunku barykady, podchodziła młoda;; kobieta. Chciała krzyknąć — ostrzec — gdzie ty idziesz? Tamta zbliżała się, do metalowej szafki. Nagle załamała się w kolanach i uklękła — upadła. Już nie żyła. Zza rogu od Kruczej wyciągnęły się jakieś ręce — kije? Wreszcie ktoś wskoczył, skryty za szafką — wciągnął dziewczynę ku sobie. przeciągnęli ją na Kruczą.

Bomby i „szafy”. Tu nazywane „krowy”. Pociski jakby się uwzięły na ten kawałek Kruczej i Wilczej przy barykadzie. Oczywiście Niemcy chcieli trafić w Delegaturę, bo takiego ognia dawno tu nie było. Schodzono więc i piętra do bramy i na schody frontowe, na parter. Właśnie teraz tam stała oparta o ścianę schodów. Zgrzytała strasznie wielokrotnie nakręcana sprężyna krowy. Seria wybuchów. Wszystko się trzęsie. „Tu, tu” — przerażone okrzyki. Rzeczywiście, po drugiej stronie tuż przy dawnym chodniku — równo na końcu przekątnej — leżał on, ogromny, potworny chrabąszcz. Na szczęście niewypał. Co by zostało z domów, gdyby wypalił. Dobrze celowano. Ale szybko został uprzątnięty, tylko kilka godzin leżał.

Niewiele dni później zetknęła się z Delegaturą jeszcze raz. To było już w Ursusie. Wracała wieczorem z kuchni, było późno i ciemno prawie. Dochodziła do niej gwałtowna, szeptana rozmowa gromadki mężczyzn ciemniejącej pod płotami. „Ożarów? Przy kościele?” Dziwne, że zrozumiała od razu, że to oni z Delegatury. Nie poznaliby jej. Nie zdecydowała się podejść.

Źródło

Pochylone nad człowiekiem t.2 wyd. Stowarzyszenie Redaktorów, Warszawa 1993