Relacje o harcerkach na Pradze. (fragment)

Praga na równi ze wszystkimi dzielnicami była objęta przygotowaniami do powstania. Toteż wiadomym było, kto i co, a nawet gdzie… Czekano na godzinę „W”. Czuło się, że już jest bliska. Ale jak bliska? Za tydzień?… dwa? parę dni?… Hufcową Pragi na okres powstania była harcmistrzyni Stanisława Grądzka, stale mieszkająca w Piastowie, 1 sierpnia około godziny 16 już była na Pradze, zatrzymała się u mnie. W ten sposób powstańczy adres hufca harcerek to ulica Kowieńska 4 m. 2.

Jej przybycie było zapowiedzią, że już wkrótce zaczną się wydarzenia, które przez całą okupację były nazywane „jutrem”. Ale nawet ona nie wiedziała, że to „jutro” to właśnie już dziś. A gdy wreszcie zaczęło się… trudno było uwierzyć. Poczucie zupełnego zaskoczenia, brak właściwych rozkazów dla właściwych ludzi.

 Cóż za denerwujące i przykre położenie. Poczucie pominięcia, zapomnienia… Trzeba trwać w miejscu wyznaczonym, do którego przyjść wezwanie. Próżne oczekiwanie. W takim właśnie położeni znalazł się Piotr Gronostajski („Tatar”, „Profesor”) i inni mieszkający również na Kowieńskiej 4 i w pobliżu. Toteż z miejsca skupili się wokół niego pytający, co robić?

Tymczasem nadchodzą pierwsze wiadomości o walce na Bródnie, Targówku i o rozstrzeliwaniach pojmanych z bronią w ręku. Przy Św. Wincentego róg Oszmiańskiej dokonano egzekucji. Zginął Kazimierz Wójcik, jego brat i inni, którzy jeszcze przed południe] byli u nas.

Poza tym Niemcy strzelali do każdego, kto się pokazał tego dnia  i przez parę następnych dni na ulicy. Co chwila dochodzą wieści o zabitych , których zwłoki leżą na ulicy; niebezpiecznie jest iść po nie. Toteż życie zamknęło się w obrębie podwórek za zamkniętymi bramami. Domy łączono przejściami poprzez piwnice. Około tygodnia mniej więcej trwało to zamknięcie, potem ruch na ulicach był dopuszczalny oczywiście w ramach godzin policyjnych. W naszym mieszkaniu był powstańczy punkt aprowizacyjny. Już od roku przeszło gromadzono mąkę i broń, które zwłaszcza zimą dowoził na saneczkach pan Błaszcza (nie żyje), woźny ze szkoły przy ulicy Mieszka I nr 7, oddany, wierny przyjaciel Piotra Gronostajskiego. Mąka i makaron pochodziły z fabryki młyna na Pradze, które musiały produkować dla Niemców. Wtajemniczeni: robotnicy i urzędnicy tych zakładów w umówionym miejscu przerzucali paczki czy worki nawet poza parkan, skąd pan Błaszczak je zabierał. Zapasy te rozprowadzało się też do rodzin potrzebujących pomocy materialnej na skutek aresztowania ich żywicieli lub wymarszu „do lasu” i stale się je uzupełniało.

Gromadzono też od dawna materiały opatrunkowe i wyposażenie dla punktów sanitarnych. 1 sierpnia znalazły się one na swoich miejscach, to znaczy, w punktach sanitarnych na przykład u ojców Marianów ulicy Wileńskiej 69 (16 łóżek), w szkole przy ulicy Oszmiańskiej, i prywatnym mieszkaniu przy Tykocińskiej, wprost kościoła, w Ubezpieczalni na Jagiellońskiej 34, w „Zbrojowni” na Stalowej. Komendantka obsługi żeńskiej punktów sanitarnych, „pani Janka”, miała swój posterunek i punkt sanitarny na ulicy Walecznych 4 (Saska Kępa).

Punkty sanitarne przede wszystkim służyły ludności cywilnej. Ranni powstańcy byli na Tykocińskiej. Kilku cywilów rannych było w Ubezpieczalni, gdzie pod komendą „pani Salomei” sanitariuszkami były dziewczęta z 13 Drużyny Harcerek przy gimnazjum im. Curie-Skłodowskiej.  Sanitariuszki były z drużyn — 19 (Szkoła Podstawowa nr 136), 26 (szkoła 89) i 21 (Gimnazjum Heleny Rzeszotarskiej). Były też dziewczęta spoza Pragi i nie tylko harcerki. Punkty były czynne pierwsze dwa, a może trzy dni. Tragicznie skończył swoje istnienie punkt z ul. Oszmiańskiej pod komendą „Pani Miry”. Po jego likwidacji prażanki rozeszły się do swoich domów, a około dziesięciu dziewcząt nie z Pragi poszło wraz z „Panią Mirą”, z którą nie chciały się rozstawać, do Marcelina, folwarku państwowego na północnym pograniczu Pragi. Tam Niemcy je aresztowali, przywieźli do koszar na 11 Listopada. „Pani Mirze” udało się przekonać Niemców, że tylko ona jedna może być odpowiedzialna z tej grupy. Niemcy dziewczęta zwolnili, „Panią Mirę” rozstrzelali. Przy likwidowaniu punktów rannych przenoszono do szpitala Przemienienia Pańskiego, który już wówczas wysiedlony przez Niemców mieścił się w ‘budynkach przy ulicy Jasińskiego, lub do szpitala kolejowego przy ulicy Brzeskiej.

Wkrótce i na Jasińskiego szpital został zwinięty, ponieważ była to strefa frontowa i Niemcy stamtąd wszystkich wysiedlili od Wisły aż po całą ulicę Targową włącznie. Do dzisiejszego dnia jeszcze w tym rejonie na domach widnieją ślady pocisków i kuł.

Dzięki zabiegom lekarzy Niemcy dali zezwolenie na urządzenie szpitala w szkole przy ulicy Kowelskiej 4. Dyrektorem tego szpitala został dr Mieczysław Pyrzakowski, znany i ceniony chirurg.

Na Grochowie, również w szkole przy ulicy Siennickiej był drugi szpital, głównie zakaźny. Wśród służby zdrowia i obsługi pomocniczej obu szpitali, przede wszystkim na Kowelskiej, znalazły się nasze harcerki-sanitariuszki. Oddział dziecięcy był prawie w pełni przez nie obsługiwany. Pełniły one nie tylko rolę pielęgniarek, ale i salowych, gońców, tragarzy. Nie wybierały sobie pracy. Każda była dobra, gdy była potrzebna. Największy kłopot miała siostra oddziałowa, harcerka z ukończoną Warszawską Szkołą Pielęgniarek, Siwieka (z 21 Drużyny) z organizowaniem dyżurów. Nie chciały odchodzić od „swoich” dzieci, które szybko się do nich przywiązywały.

Pracy było dużo. Szpital istniał dzięki ofiarności ludzkiej, ale do ludzi trzeba było dotrzeć i zebrać łóżka, pościel (o ile chory nie przyszedł z własną pościelą), naczynia, sprzęt kuchenny, a nawet opał. Z pomocą przyszedł pan Ludwik Gloch, właściciel fabryczki stolarskiej, który wy-pożyczył konia i wóz dla cięższych dostaw, ale przede wszystkim dostarczył noszy, które jego firma musiała robić dla Niemców.

Po leki harcerki biegały do apteki przy ulicy Ząbkowskiej. Właściciel, pan Biele, dawał wszystko, co posiadał na zlecenie doktora „Zygmunta”. Zaczątkiem aprowizacji szpitala były powstańcze zapasy przeniesione przez harcerki z mieszkania Gronostajskich. A potem trzeba było żebrać po różnych sklepach, domach. Rodziny nie wszystkie mogły żywić swoich chorych. Na szczęście ofiarnych ludzi było sporo. W pierwszych dniach trudna była sprawa z przygotowywaniem posiłków dla dzieci, szczególnie dla niemowląt chorych na czerwonkę. Maszynki spirytusowe były, ale paliwa do nich nie było. Toteż harcerskim sposobem grzało się mieszanki: na ognisku rozpalonym na kafelkach posadzek i łazienkach i podsycanych przeważnie… papierem.

Dużo cięższy okres przyszedł dla szpitala, gdy Niemcy zostali z Pragi wyparci, a Praga znalazła się w obstrzale zza Wisły i z powietrza. Najgorsze były tzw. „krowy”. Ładowanie działa słychać było po naszej stronie. Towarzyszyły mu donośne zgrzyty. Ile zgrzytów — tyle pocisków  rwało leje i burzyło domy. Rannych przybywało. Chorych trzeba było znieść do suteren. Jakżeż się przydały nosze od pana Glocha. Chorzy leżeli na nich pokotem we wszystkich dolnych pomieszczeniach i w sieniach. A przy tym brak światła — jedynym oświetleniem były świece, których trzeba było bardzo oszczędzać, brak wody, którą donosiło się wiadrami ze studzien. Na szczęście na Pradze studni było dość, tylko dotarcie do nich pod rwącymi się pociskami, nieraz wśród gwizdu kul nie należało do najmilszych zajęć. Toteż na podwórkach i skwerkach  przybywało mogił. 14 września poległa na ulicy Kowieńskiej pani Julia Gloch, a 16 września jej wnuczek, trzynastoletni Wojtek Kryński, którego odłamek pocisku trafił w samą skroń w jego mieszkaniu przy ul: Kowieńskiej 4.

W tamtych warunkach trudno było o stosowanie elementarnych zasad higieny. Chorych i rannych przynoszono do szpitala często brudnych a nawet zawszonych. Dr Pyrzakowski przy świecach w tych antyseptycznych warunkach dokonywał pilnych operacji. Jego „złote ręce”, jak mawiali pacjenci, działały sprawnie wbrew wszelkim brakom i niewygodom. Gdy jeszcze byli Niemcy, szpitale pełniły jeszcze jedną dodatkową rolę. Były azylem dla powstańców… zdrowych, którzy zdołali ujść niemieckim łapom. Szczególnie dobrym zapewnieniem bezpieczeństwa były oddziały zakaźne. Niemcy woleli tam nie zaglądać. Natomiast wszystkie pomieszczenia, jak kuchnie, magazyny były kilka razy dziennie przetrząsane w poszukiwaniu „polskich bandytów”.

Rękopis, oryginał, październik 1965, IH PAN.

Źródło

Ludność cywilna w Powstaniu Warszawskim PIW 1973