Stanisław Sieradzki ps . Świst

EWAKUACJA  RANNYCH

…. po uprzednia wycofaniu się rannych i  zdolnych

do do ewakuacji, części ludności

cywilnej i oddziałów wojskowych,  straże

tylne opuściły Starówkę w pełnym porządku….

(Dzień Warszawy nr 1050 z dnia 301

Wczoraj w godzinach popołudniowych, w czasie wizyty lekarskiej, doktor Brom polecił mi zjawić się u niego po wizycie. Ucieszyłem się, bo myślałem, że będę zwolniony ze szpitala i będę j wrócić do swoich. Tymczasem…

Tymczasem nie o zwolnieniu chciał mówić ze mną lekarz balionu.

— Powiedz mi, Świst, jak ty się czujesz i czy masz jeszcze parę? — zapytał mnie Brom na wstępie.

— Czuję się doskonale, panie doktorze — odpowiedziałem, myśląc ciągle o możliwości powrotu na linię.

— W takim razie dzisiejszej nocy będziesz się opiekował Joanną.  Nasze oddziały przebijają się dziś do Śródmieścia i zadaniem zdrowych, będzie przeprowadzenie poważniej rannych. Najciężej ranni zostaną przewiezieni dopiero wtedy, gdy utrzymany korytarz do Śródmieścia. Ze względu na spokój w szpitalu nie rozgłaszaj treści naszej rozmowy. Będziesz gdzieś w pobliżu Joanny  i na dany znak wyjdziesz z nią na podwórze.

Dodał jeszcze, że Joanna leży na sali nr 3.

Bez meldowania,— bo nie ma tu takiego obowiązku — opuszczam „gabinet lekarski” i udaję się na trójkę, gdzie leży Joanna.  Znam ją z bazy leśnej. Słyszałem już przedtem, że jest w szpitalu nie miałem okazji widzieć się z nią. Ucieszyłem się że właśnie Joannie będę pomocny w wędrówce do Śródmieścia

Wchodzę do sali nr 3, rzucam wzrokiem po nielicznych posłaniach, ale Joanny nie widzę. Żadna z odwróconych w moim kierunku twarzy nie jest twarzą znanej sanitariuszki kompanii „Maciek”. Ukłuło mnie bolesne przeczucie, gdy spojrzałem w kierunku jednej  z chorych, która leżała nieruchomo. Iżby to była Joanna? — pomyślałem.

Nie… to jest niemożliwe. Nie chcę, aby to moje przeczucie okazało| się rzeczywistością. Z niepokojem pytam najbliżej leżącej pa­cjentki:

-  Czy na tej sali leżała sanitariuszka Joanna?

Zapytana –  jakby na przekór memu największemu w tej chwili życzeniu – wskazuje na nieruchomo leżącą postać. Spojrzałem we wskazanym kierunku i teraz dopiero uwierzyłem… To jest jednak Joanna. Ona sama dała mi znak powolnym uniesieniem ręki ku górze. W tej chwili zrozumiałem, dlaczego dotychczas nie widziałem Joanny w szpitalu. Cała jej głowa jest obandażowana.

Zbliżam się do rannej. Przez małe szparki patrzą na mnie jej  oczy oczy Joanny. Do mych uszu dochodzi zaledwie słyszalny

Siadaj, Staszek… przyszedłeś mnie odwiedzić…

Widzę, że Joanna bardzo cierpi i męczy  ją rozmowa; jest ciężko kontuzjowana. Cały lewy bok i głowę ma obandażowane. Wiem, że przechodzi nieludzkie bóle, ale jakże mężnie potrafi je znosić. Nie  pozwalam mówić Joannie, nachylam się nad jej głową i cicho, aby nie dosłyszały mnie pozostałe ranne, powtarzam otrzymane .od Broma polecenie oraz znane mi szczegóły planowanego przebicia do Śródmieścia.

- Czeka nas,  Jak widzisz, mały marsz. Powiedz mi, Haniu, jak ty we czujesz — zapytałem w końcu, chcąc wysondować opinię Joanny.

.– Nie wiem, czy dam radę… jestem bardzo osłabiona… chyba l Jednak tu zostanę… poczekam… — odpowiedziała z wielkim trudem.

Długo musiałem ją namawiać do opuszczenia Starówki. Uparłem  się po prostu, przeczucie nie pozwala mi pozostawić jej na Starym Mieście.

Nadszedł wieczór .Jestem trochę poddenerwowany — nie mogę doczekać się wymarszu. Joanna jest już przygotowana. Siedzi na swym  posłaniu i cicho pojękuje. Wychodzę na podwórze. Panuje tu niezwykły ruch. Sanitariuszki już wynoszą rannych na noszach, słychać krzyki i nawoływania. Przygotowania do wymarszu przestały być tajemnicą, w ciżbie ludzkiej przeważa chyba  ludność cywilna. Dają się zauważyć oznaki paniki. U wejścia do szpitala woła mnie Halszka, żona Szczęsnego — przekazuje mi Joannę.

Ruszamy… Idziemy podwórzami, ale nie orientuję się, w jakim kierunku. Ktoś mówi, że do pasażu, do ulicy Hipotecznej. Tłok  niesamowity. Ktoś przycisnął mi ranną rękę. Syknąłem z bólu i wyciągam rękę z temblaka. Uważam, że będzie lepiej, jeżeli chorą rękę uniosę w górę — ponad głowy. Trochę mi ciężko, bo w dłoni chorej ręki trzymam angielski granat obronny. Jest tak jednak zdecydowanie lepiej, bo nie czuję bólu.

Nagle Joanna jęknęła głośno, oparła się o mnie bezwładnie. Tłum naciska coraz bardziej. Ścisk jest dla Joanny zabójczy. Jęczy teraz prawie bez przerwy. Wyzwala to we mnie jakąś nieludzką siłę. Już nie czuję bólu w ręce. Uderzam przed siebie jak taran. Lewą przyciskam jęczącą Joannę. Tkwimy prawie w miejscu albo posuwamy się bardzo powoli.

Tuż obok nas wzmaga się ruch. Jakiś jegomość w niklowanym błyszczącym kasku strażackim zaczyna się zbyt energicznie przepchać. Nie zważa na to, że znajduje się wśród ciężko rannych, i  pcha się po prostu jak wariat. Joanna jęczy coraz głośniej. Nie mogę opanować nerwów i zaczynam lać rozpychającego się strażaka po kasku na głowie. Awantura.

— Po cholerę te baby tutaj! Nie możesz się pan bez nich obejść? Na jakiego pioruna ciągniesz ją pan w ten tłok?!

Mam dość. Walę go po kasku zapominając, że czynię to chorą ręką i że… trzymam w niej granat.

— Nie widzisz, łobuzie, że prowadzę ranną? Nic ci nie mówi jej  panterka?! Przestań się pchać, bo użyję broni!
Poskutkowało natychmiast.                                  ~
Tłok ustał. Strażak staje się nagle bardzo usłużny i zaczyna torować przejście mnie i Joannie. Dzięki jego pomocy wydostąjmy się wkrótce z piekielnej ciżby i wchodzimy na podwórze jednej z kamienic przy ul. Hipotecznej. Tu ktoś pociąga nas ku do piwnicy. Po wąskich i stromych schodach sprowadzamy Joannę
do podziemia, w którym widzę dużo rannych na noszach. Jest bardzo ciasno, a do tego wkrótce odczuwam brak powietrza. Robi mi się słabo. Proszę kogoś o wyprowadzenie na podwórze. Nogi drżą mi w kolanach. Czuję uchwyt silnych rąk pod ramionami, ale nic nie widzę.  Uderzyło mnie coś w głowę… zapadam w przepaść.

Po jakimś czasie otwieram oczy i rozglądam się dookoła. Nie wiem. gdzie jestem. Obok mnie stoi ubrana w panterkę dziewczyna. Poznaję Bognę, która uśmiecha się do mnie. Pytam się jej, gdzie jest Joanna. Bogna odpowiada mi, że Joanna czuje się gorzej. Wstaję, chcę iść do niej zaraz, ale spostrzegam brak mego rewolweru i granatu.

- Bogna, nie mam broni. Czy nie widziałaś, kto mnie rozbroił? — pytam zaniepokojony.

Bona uśmiecha się do mnie i wyjmuje z chlebaka moje zguby. Zwrot t broni uspokaja mnie.

.Wracam wreszcie do Joanny, która właśnie odzyskała przytomność. Jest bardzo osłabiona.

Czekaliśmy prawie do świtu na wyniki uderzenia naszych oddziałów w kierunku Śródmieścia. Uderzenie to miało utworzyć korytarz w pozycjach nieprzyjaciela.

Niestety, natarcie załamało się w ogniu broni maszynowej, granatników i moździerzy. Zarządzono powrót kolumny rannych do szpitala.

Wracamy. Nie prowadzę już Joanny, która z trudem odzyskała przytomność i jest tak słaba, że do swej sali nr 3 wraca na noszach.  Po powrocie Joanna złożona na posłaniu szpitalnym zasnęła wkrótce mocnym snem. Nie zamieniłem z nią już ani słowa.

Wkrótce zjawia się w naszym szpitalu Xiążę, który brał udział w natarciu do Śródmieścia. Jest ranny i musiał się wycofać. Jego zdaniem większość nacierających poległa.

Kiedy we wczesnych godzinach popołudniowych wezwany do Broma przechodziłem przez salę nr 3, Joanna leżała na swym posłaniu nieruchoma.

Wkrótce dowiaduję się, że do Śródmieścia idziemy kanałami. Ja mam iść na czele kolumny rannych. Na podwórzu spora grupa chorych wszyscy chodzący. Ranni, którzy nie mogą ustać o własnych siłach, pozostają w szpitalu na łasce losu, bo niestety, nic dla nich nie można zrobić.

Jakże szlachetna jest w tej sytuacji decyzja Konrada. Stracił rękę, ale ma jeszcze dosyć sił, by odbyć wędrówkę kanałami. Nie  pozostawia jednak swojego przyjaciela Karola… zostają razem na  Starówce.

Zbiórka rannych do ewakuacji odbywa się w bramie. Obliczam stan — jest nas sześćdziesiąt trzy osoby. Ktoś udziela nam wskazówek, jak mamy się zachowywać w kanale.

Po niedługim oczekiwaniu wchodzimy gęsiego w ulice Długą. Przechodzimy na jej drugą stronę.

Okazuje się, że mamy pecha. Kiedy długi rząd rannych przesuwał się wolno w kierunku placu Krasińskich, zahuczały sztukasy. To ostatni tu dla nas nalot — albo wyjdziemy, albo… pozostaniemy  na Starówce na zawsze. Chronimy się do bramy narożnego.  Na lewo od nas widzę właz do kanału. Nie chce mi się w tej chwili wierzyć, że do niego wejdę. Sztukasy pikują ze świstem na okliczne domy. Wkoło wybuchają bomby, w powietrzu wirują cegieł. Na szczęście nalot bombowy, aczkolwiek groźny, nie trwa długo, może pół godziny, i możemy kontynuować marsz do kanału.

Z lewej strony — z górnych pięter kamienicy już na pół rozwalonej — słychać wołanie:

— Transport rannych, wchodzić do kanału! Uważać na karabinowy od Franciszkańskiej!

Wychodzę z bramy, oglądając się za siebie. Za mną idzie sanitariuszka Marysia. Jest ona wolontariuszką, poznałem ją na punkcie opatrunkowym na Mławskiej. Zbliżając się do włazu, spoglądam raz jeszcze na ruiny Starego Miasta. Widzę bardzo zniszczony kościół garnizonowy. Chcę jeszcze spojrzeć w lewo na pałac Krasińskich, gdy wtem — w ostatniej nieomal chwili — słyszę ostrzeżenie.

— Padnij! Chronić się za zasłoną! Ostrzał z lewa… Koleżanko odrzućcie ten koc… nie zabierać żadnych pakunków!

Padam na bruk i na czworakach podchodzę do włazu. Obok tuż za zasłoną z płyt chodnikowych — tlą się rzucone przez i przedników zrolowane koce, podpalone widocznie pociskami zapalającymi. Jestem już przy włazie, zaglądam w głąb studzienki włazowej do kanału. Na dole stoi jakiś cywil, starszy mężczyzna. Na jego siwej głowie melonik, który jakoś nie pasuje do sytuacji. Opuszczam się do kanału i pytam cywila, co ma zamiar robić. Odpowiada, że chciałby iść kanałami, ale się boi, bo bardzo głęboko. Cywil przepuszcza mnie, więc wchodzę pierwszy. O dziwo! Nie jest wcale głęboko — może do połowy łydek, może do kolan — nie czuję tego. Jestem w butach i spodnie mam spięte na kostkach. Stanąłem pewnie na nogach i szukam _ drogowskazu naszego marszu. Żadnej liny jednak nie znajduję, idziemy więc w nieznane.

Ruszam z miejsca naprzód, bo myślenie nic w tej sytuacji nie daje. Idzie się na razie dobrze — przygotowany byłem na gorsze. . Chociaż jestem wysoki, idę stosunkowo mało pochylony. Orientuję się, że do kanału zeszło już sporo ludzi. Szum staje się coraz głośniejszy, rośnie w miarę wzrostu liczby nóg wchodzących do kanału.  Mimo woli porównuję wrażenia słuchowe: obecne, kiedy podziemiach kanału po prostu huczy, z tamtym, gdy pierwszy wchodziłem do ciemni kanału. Boję się, że możemy być dosłyszani przez Niemców. Nie wiem — odruchowo, czy może dla odpoczynku – zatrzymuję się. Wraz ze mną stanąć musi cały transport rannych. Momentalnie robi się ciszej, szum przestaje huczeć w uszach. Słuchać za to jakieś dudnienie nad sklepieniem kanału. Dudnienie przerywane jest od czasu do czasu głośniejszymi, głuchymi jak gdyby uderzeniami. To chyba wybuchy granatów lub pocisków artyleryjskich. Nad naszymi głowami chyba jeszcze Starówka/

idziemy dalej. Jestem tak osłabiony, że już słaniam się na nogach.. Opieram się o ściany kanału. Stwierdzam, że kanał ma w przekroju poprzecznym kształt elipsy. Gołymi dłońmi — przez warstwę obrzydliwej oślizgłej mazi — wyczuwam, że ściany zbudowane są cegieł. W kanale panuje wilgotny zapach stęchlizny. Powietrze straszne, co męczy oczywiście rannych. Od czasu do czasu monotonny szum spływających ścieków przerywa jakiś jęk. Zdaje się, że to jęk Doroty, która zdecydowała się na przemarsz kanałem mimo poważnej rany przestrzałowej nogi.

Dochodzimy do rozwidlenia kanału. Staję wobec problemu:  w którym kierunku iść?

-Co zrobimy dalej? — pytam szeptem stojącą za mną Marysię. Czymże jest mój szept w porównaniu z huczącym szumem ścieków. Marysia radzi zapalić elektryczną latarkę, bo w absolutnych ciemnościach kanału nie możemy obejrzeć kartki na wystającym murku. Zastanawiam się, co robić, bo przecież używanie latarki w kanału jest surowo zabronione. Ale Marysia już działa — podaje mi ściągniętą z siebie panterkę, w której mam zapalić latarkę. Pomysł jest dobry, bo bez światła nie zobaczylibyśmy na kartce strzałki wskazującej dalszy kierunek marszu: Iść na prawo…

Krótki odpoczynek, skręcamy w prawo i idziemy dalej. Po paru  minutach marszu widzę przed sobą słabe rozjaśnienie  ciemności kanałowych. Wędrówka nasza trwa już ponad godzinę. Zbliżając się ku jasnościom pocieszam się w myśli, że to już koniec kanałowej podróży.

Wkrótce znaleźliśmy się przy studzience włazowej. Studzienka jest przykryta pokrywą, w której są szpary przepuszczające światło dzienne do kanału. Stojąc pod pokrywą studzienki głębokiej na jakieś cztery — pięć metrów, staram się usłyszeć jakiś głos na powierzchni. Nasłuchuje również Marysia. Po paru minutach  - nic nie usłyszawszy — decyduję się wychodzić. Po stopniach z żelaznych prętów, wmurowanych w ścianę studzienki, wspinam ku żeliwnej pokrywie. Przez szpary w pokrywie widzę małe fragmenty domu, który nie jest zniszczony. W szerokich oknach są nawet całe szyby. To wszystko nie mówi mi, gdzie się znajdujemy, ale słyszałem na Starówce, że domy na terenach Śródmieścia mają jeszcze szyby. Ponieważ jednak nie jestem w stanie stwierdzić dokąd dotarliśmy, wpuszczam na drabinkę Marysię. Może ona zna dzielnicę, w której jesteśmy. Niestety, nie poznała i ona. Zależy mi bardzo na wyświetleniu tej zagadki, bo chcę wiedzieć czy można wychodzić z kanału, nie chcę minąć naszego celu. Wreszcie dochodzę do wniosku, że może jest ktoś w transporcie, kto lepiej zna Warszawę. Podaję po linii wezwanie, aby przyszedł do czoła kolumny taki dobry znawca. Nie trzeba było czekać długo, zameldował się — również po linii — ktoś bardzo w tej chwili pożądany.

Dochodzą mnie jęki i złorzeczenia rannych. W wąskim kanale trudno jest minąć się dwu ludziom. Trudno, ale jeszcze to muszą ranni przecierpieć, musimy wiedzieć, gdzie się w tej chwili znajdujemy. Dłużą się w nieskończoność krótkie minuty. Jest oczekiwany człowiek. To pewnie strażak z garbarni Pfeifera, bo ma na głowie niklowy błyszczący kask. Już spotkałem się z takim kaskiem..;

Długo znowu trwa rozpoznawanie fragmentu kamienicy. Strażak orzeka wreszcie, że jesteśmy już w Śródmieściu — na skrzyżowaniu Chmielnej i Nowego Światu. Jeżeli tak, to kres naszej wędrówki już osiągnęliśmy, można wychodzić!

Włażę na drabinę, układam na głowie złożony we czworo beret i z trudem unoszę potężny ciężar pokrywy kanałowej. W niektórych sytuacjach człowiek jest zdolny do wysiłków ponad ludzkich. Pokrywa się uniosła. Nagle… truchleję. Poznaję „dom bez kantówna rogu Królewskiej i Krakowskiego Przedmieścia, widzę niemiecki czołg, a na nim dwóch, a może trzech Niemców. Czołg jedzie wprost na właz do kanału. Wydaje mi się, że Niemcy zobaczyli moją głowę pod uchyloną pokrywą, chociaż trwało to naprawdę ułamek sekundy. Jakaś niewidzialna siła wepchnęła mnie powrotem do kanału. Po prostu zleciałem do studzienki włazowej i już ruszamy dalej. Za chwilę mogą posypać się do kanału granaty, nie ma chwili do stracenia. Trzeba czym prędzej umknąć spod włazu. Aby prędzej… aby dalej…

Niemcy widocznie nie zauważyli otwartej pokrywy, bo idziemy może z kwadrans, a za nami cisza, słyszę tylko szum ścieków kanałowych.

Po pewnym czasie dochodzimy do skrzyżowania kanałów. Znowu korzystam z latarki zapalonej w panterce Marysi. Strzałka na ścianie każe nam włazić do kanału dużo niższego od dotychczasowych. Wysokość nie ma chyba jednego metra. Jestem schylony prawie do pasa, idę na zgiętych nogach. Ścieki kanałowe sięgają mi powyżej kolan. Odczuwam cholerny brak powietrza. Właściwie tu jest nie powietrze, a smród. Jestem już bardzo zmęczony. Zapewne męczą się wszyscy ranni w kolumnie, bo coraz częściej słyszę za sobą donośne jęki. Mam tego wszystkiego dość, wydaje mi się,  że ta droga trwa wieki, że się chyba nie skończy.

Posuwając. się powoli naprzód, zawadzam o coś i padam w pewnym momencie na kolana, potem na twarz. Nie byłem w stanie zapobiec upadkowi. Wyciągam się jak długi w cuchnących ściekach. Na mnie wali się, nie spodziewająca się tego Marysia.  Momentalnie podnoszę się na kolana, w ustach mam wstrętny smak, którego nawet określić nie umiem. Za koszulą czuję kleistą, ciągnącą się maź. Z  obrzydzenia robi mi się słabo, odczuwam przy tym przejmujące zimno.

.       Odpoczywając po nie przewidzianym upadku, wyczuwam, że siedzę jakby na ludzkich nogach. Struchlałem. Czyżby to były nogi jakiegoś nieboszczyka. Wkładam lewą rękę do ścieków, chcę się  przekonać, na co wlazłem, na czym się potknąłem. Okazuje się, że to jednak nie jest trup, a po prostu koc zrolowany i spiętej w końcach. Z wielką ulgą przyjmuję to odkrycie, ale klnę jednocześnie skąpca, któremu żal było rozstać się z kocem przed włazem do kanału na placu Krasińskich.

Po odpoczynku ruszamy dalej. Ciągnę po prostu resztkami sił. Chlupie mi już nie tylko w butach, ścieki zapełniają mi spodnie ponad kolana.

Opatrunek przemókł doszczętnie, rana dokucza mi bardzo. Czuję piekący ból w kolanie i przedramieniu.

Wreszcie przed nami dostrzegam znowu jasność. Oby tylko nie była taka sama jak poprzednia. Przyspieszam kroku, chcę już skończyć z kanałami. W miarę zbliżania się do ujrzanej jasne się coraz pewniejszy, że to już kres naszej wędrówki. Mimo to po dojściu do studzienki zatrzymuję się z niedowierzaniem. Tutaj właz do kanału nie jest przykryty. Jest jasno jak w dzień. Nauczony doświadczeniem milczę, chcę usłyszeć coś z powierzchni.

Po paru minutach dochodzi upragniony polski głos:

— Chyba to oni, Krysiu.

— Na pewno, a może najlepiej zapytaj.

Chciałbym w tej chwili wrzasnąć, wszystkich przekrzyczeć z radości. To naprawdę koniec kanału, koniec kanałowej wędrówki. Nie mogę jednak wyrzec słowa, coś zacisnęło mi krtań.

— Halo, czy to Starówka? Wychodźcie! — przerywa  wreszcie zdecydowany, dziewczęcy głos z góry.

Wychodzę z kanału do studzienki włazowej i spoglądam w górę.Na tle okrągłego wycinka błękitnego nieba widzę dwie uśmiechnięte, dziewczęce buzie. Po drabince wydostaję się na górę. Wychodzę na chodnik — tuż przy skrzyżowaniu Nowego Światu i Wareckiej. Za mną wychodzi strażak, za nim Marysia. Podchodzi do mnie młoda blondynka, pytając:

— Panie podchorąży, czy w tym transporcie przyszedł może Marek?

— Tak jest — odpowiadam natychmiast, jak się to za okazuje, narzeczonej naszego Marka z plutonu „Sad”.

Poprosiłem o krzesło, bo chcę popatrzeć na wychodzących z kanału. Teraz dopiero widzę, jak my strasznie wyglądamy. Jak ludzie z innego świata. Wynędzniali i nie ogoleni, brudni i nie uczesani zmęczeni i śmierdzący. Prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy.

Właśnie wyciągają z kanału półprzytomną Dorotę, gdy zjawia się nasz  batalionowy eskulap — doktor Brom. Na jego zmęczonej twarzy widać jednak uśmiech.

- No jak się wam szło? — pyta kładąc mi rękę na ramieniu.

Gdyby nie radość z osiągnięcia celu wędrówki, musiałbym odpowiedzieć  bardzo nieładnie.

Narożny sklep obok włazu zaczyna się coraz bardziej zapełniać i wychodzącymi z kanału. „Peżetki”* ze Śródmieścia raczą nas gorącą kawą i herbatnikami.

Kiedy ostatni ranny wyszedł z kanału, natychmiast weszli do niego dwaj łącznicy udający się na Stare Miasto. Jak widać, droga ta ma niezwykłe powodzenie.

Wreszcie wychodzimy na ulicę Warecką. Rozglądamy się wszyscy i  trudno nam zrozumieć, że tu, w Śródmieściu, nie ma zniszczeń,  nie widać zrujnowanych domów. Tu, w Śródmieściu Warszawy, są jeszcze szyby w oknach, a tam, na Starówce…

Źródło

Wspomnienia żołnierzy bat. Zoska