W Powstaniu:

174 batalion Chrobry I, Od 14 sierpnia w pasażu Simonsa, Pod Krzywą Latarnią, ul. Długa

Wybuch wojny i okupacja

„Sama nie wiem jak to się stało, że już jako dwudziestoletnia dziewczyna byłam zdolna do tak heroicznej postawy. Jednak odpowiedzialności obywatelskiej uczyłam się już od początku II wojny światowej. Z drugiej strony wartości patriotyczne wyniosłam także z domu rodzinnego.

Chcąc być użyteczną we wrześniu 1939 roku zgłosiłam się do Szpitala Przemienienia Pańskiego na Pradze, gdzie pracowałam w jakże gorących pierwszych dniach agresji Niemiec na Polskę. Dyżurowałam przy telefonie i przekazywałam służbom sanitarnym informacje o miejscach, do których należało wysyłać służbę medyczną. Moja pomoc trwała aż do momentu, kiedy Niemcy zbombardowali szpital. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności nie było mnie wtedy „w pracy”.

W czasie okupacji nadal byłam aktywna. Kiedy uczyłam się pisania na maszynie u przyjaciół rodziny, zostałam szybko zauważona przez osoby zaangażowane w walkę konspiracyjną. Początkowo kolportowałam antyniemieckie ulotki – a kiedy się w tym sprawdziłam – zostałam gruntownie przeszkolona z metod pracy i zasad funkcjonowania tajnej organizacji konspiracyjnej.

Zdawałam sobie sprawę z zagrożenia, w jakim się znajdowałam. Jednak nigdy nie zawahałam się i nie zmieniłam swojej decyzji. Na początku moim zadaniem była obserwacja kolaborantów i identyfikacja układu ich mieszkań – informacje te były niezbędne, aby skutecznie likwidować zdrajców. Między innymi od mojego zaangażowania zależało bezpieczeństwo i życie wielu Polaków.

Mijał czas, a ja dobrze radziłam sobie z powierzanymi zadaniami. Z czasem koledzy zaproponowali mi wejście w struktury Armii Krajowej. Po zgodzie moich przełożonych podjęłam wyzwanie i złożyłam przysięgę na wierność Bogu i ojczyźnie. Od tego momentu zostałam „Blondynką” – taki pseudonim nadali mi bowiem koledzy. Rozpoczęłam również regularne tajne szkolenia wojskowe.

Już w czasie okupacji miałam wiele szczęścia. Kilkakrotnie uniknęłam wywózki do obozu. Oczywiście wpadki się zdarzały – jednak wychodziłam z nich dzięki Bogu cało. Między innymi dzięki pomocy innych ludzi.

Powstanie Warszawskie

Lata mijały, a my wciąż oczekiwaliśmy wyzwolenia. Armia Czerwona sprawnie posuwała się w kierunku zachodnim, także można było mieć nadzieję na szybkie zakończenie wojny. W końcu zdecydowaliśmy się wziąć sprawy w swoje ręce – walczyć o wyzwolenie – zrzucić jarzmo i pomścić ostatnie pięć lat upokorzeń i ucisku.

Siły konspiracyjne postawione zostały w stan gotowości już pod koniec lipca 1944 roku. Również i ja wraz z kolegami z niecierpliwością oczekiwałam na wybuch Powstania. Byliśmy gotowi poświęcić życie – byle tylko ojczyzna została wreszcie oswobodzona. Walki rozpoczęły się 1 sierpnia około godziny 17. Na początku odpowiadałam za punkt sanitarny – moje doświadczenie z czasów okupacji bardzo się przydało. Jednak chciałam walczyć aktywnie – przeszłam przecież przeszkolenie z obsługi broni. Mój dowódca wyraził zgodę i przydzielił mnie do drużyny „Eleganta” – Mieczysława Gałki – jak się później okazało mojego przyszłego męża i współtowarzysza gehenny, którą wspólnie mieliśmy przejść.

Początek Powstania nie zapowiadał dramatu dalszych dni. Nasz oddział stacjonował w Pasażu Simonsa na ulicy Nalewki. Cała drużyna dzielnie walczyła sprawnie wykonując rozkazy przełożonego.

Amunicja jednak szybko się kończyła, a poza tym dowództwo powstania szykowało wielką akcję ataku na Dworzec Gdański. Potrzebni byli ochotnicy, którzy kanałami przeszliby na Żoliborz po broń. Natychmiast zgłosili się chłopcy z naszej drużyny. Sama również chciałam brać udział w akcji, jednak Elegant wyraził zdecydowany sprzeciw – a kłótnia niczego nie zmieniła. Później okazało się, że jego decyzja była opatrznościowa. Z czwórki chłopców, którzy zgłosili się do akcji, jedynie dwóch – w tym sam Elegant – ocalało. Młodzi żołnierze nie zeszli nawet do kanałów – zostali trafieni odłamkami granatnika. Kiedy tylko się o tym dowiedziałam, natychmiast odnalazłam kolegów w szpitalu powstańczym i stale się nimi opiekowałam. Później okazało się, że tak miało zostać już do końca.

Za życia w piekle.

Elegant ciężko ranny w prawą nogę nadal musiał pozostawać w szpitalu. Ja natomiast za zgodą dowódcy doglądałam go. 31 sierpnia sytuacja jednak zaczęła się robić krytyczna. W szpitalu na ulicy Mostowej ludzie byli przerażeni. Niemieckie samoloty stale bombardowały Stare Miasto zamieniając zabytkowe kamieniczki w stertę gruzów. Postanowiłam jednak wrócić do oddziału przy ulicy Nalewki, aby ocenić jak wygląda sytuacja. Z drugiej strony nie chciałam zostawiać wystraszonego Eleganta.

Dotarłam tylko do Pałacu Krasińskich, gdzie przy włazie do kanału na ulicy Długiej działy się Dantejskie sceny. Tam od żołnierzy dowiedziałam się, że nie ma po co wracać do Pasażu Simonsa – wszyscy zginęli. Sama mogłam wraz z innymi kanałami przedostać się do Śródmieścia.

Wahałam się jedynie przez chwilę – wiedziałam co mam robić. Nie, nie zostawię Eleganta. Przecież to kolega z konspiracji, przyjaciel z Pragi. Poza tym opuszczając go i patrząc w jego przestraszone oczy, obiecałam: wrócę. Liczyłam, że uda mi się umieścić Mietka w innym powstańczym szpitalu. Zadawałam sobie jednak sprawę, że obydwoje mogliśmy zginąć… Mimo to wolałam śmierć niż zdradzić współtowarzysza. Z powrotem więc udałam się na Mostową.

Po kilku dniach za radą personelu szpitalnego przebraliśmy się i udawaliśmy rannych cywilów. Okazało się, że była to jedyna szansa na przetrwanie. Niestety Elegant cały czas nie mógł się poruszać. Kiedy okazało się, że ludność cywilna otrzymała rozkaz, aby zbierać się na Placu Bankowym skąd miała wychodzić z miasta, podjęłam kolejną heroiczną decyzję: nadal zostajemy na Starym Mieście.

Z ulicy Mostowej przeszliśmy do szpitala po prawej stronie Podwala w restauracji pod Krzywą Latarnią. Tam pilnowani przez Niemców z niepokojem oczekiwaliśmy na rozwój sytuacji. Dzień później nakazano ewakuację – szpital miał zostać spalony.

Nie było wiele czasu na zastanowienie. Wahaliśmy się jedynie przez chwilę. Długie lata wojny nauczyły nas nieufności wobec okupanta. Wraz z Elegantem i kilkoma innymi osobami zostaliśmy na miejscu. Świadomi zagrożenia i pewni tego, że wkrótce zostanie podłożony ogień rozpaczliwie szukaliśmy schronienia. Zmieściliśmy się w kilka osób w pomieszczeniu, które mogło niegdyś być łazienką, czy kuchnią i jakimś cudem przetrwaliśmy sam moment spalenia budynku.

Okazało się, że z ocalałych osób jedynie ja byłam w pełni sprawna. Dlatego kiedy już zapadła noc i uznaliśmy, że Niemców nie ma w pobliżu, zdecydowałam się wyjść na zewnątrz, aby realnie ocenić sytuację.

To co zobaczyłam kompletnie mnie zaszokowało – choć już zapadł zmierzch było jasno od pożarów. Podwórze zaścielały stosy trupów – rozstrzelanych na zewnątrz nieszczęśników, którzy zdecydowali się opuścić szpital. Cały czas słyszałam skwierczący ogień i z trudem znosiłam swąd palących się ciał. Wydawało mi się, że jestem w piekle. Tylko za jakie grzechy???

Musiałam opanować emocje, ktoś musiał walczyć o przetrwanie. Elegant i pozostałe kilka osób potrzebowało mnie. Wróciłam więc i zdałam chłopcom relację. Zdecydowaliśmy się szybko opuścić spalony szpital. Pomagając kolejno rannym przeszłam z nimi w okolice budynku przy ulicy Długiej 5. Potem wspólnie zdecydowaliśmy, że największe szanse przetrwania będziemy mieli w piwnicach przy ulicy Freta 1-3, gdzie też się udaliśmy. Znalazło się tam miejsce również i dla nas. Ludzi było dużo jednak z czasem zaczęło ich ubywać. Na początku pozostało nas sześcioro, potem już tylko trójka w tym ja i Elegant.

W Hadesie

Nasze życie toczyło się w czasie długich nocy. W dzień siedzieliśmy jak myszy pod miotłą – była to bowiem jedyna szansa na przetrwanie. Wierzyliśmy bowiem, że się uratujemy. Byliśmy jednak wykończeni fizycznie i psychicznie. Mijały dnie i noce, które zlewały się w jedno – jedynie poświata przedostająca się przez zwalony częściowo otwór budynku sygnalizowała, że nadszedł kolejny dzień, niestety niewiadomo który…

Staraliśmy się wzajemnie wspierać i ze sobą rozmawiać – oczywiście szeptem w obawie by nie usłyszeli nas Niemcy. Wspominaliśmy przeżycia powstańcze, różne akcje i epizody walk. Ulubionym tematem było jedzenie. Samymi opowiadaniami nie można było jednak zaspokoić głodu, a poza kostkami cukru i płatkami ziemniaczanymi nie mieliśmy żadnego pożywienia. Z wodą też nie było wesoło.

Dlatego zdecydowaliśmy się wyjść z piwnicy w poszukiwaniu jakiegokolwiek pokarmu. Idąc wśród ruin, zwałów śmieci i połamanych mebli znalazłam grubą kromkę spleśniałego razowego chleba, którą natychmiast schowałam. Potem jednak udało nam się dotrzeć – wyszliśmy we dwójkę – do zabudowań zakonu Sakramentek. Tam jak przypuszczaliśmy czekało na nas chwilowe wybawienie. W ogrodzie zakonnym na krzakach pełno było dorodnych czerwonych pomidorów oraz innych warzyw, z których najbardziej nas interesowała cebula. Zapakowaliśmy te skarby w znaleziony kosz i z trudem dociągnęliśmy go do naszej kryjówki. Na nowo zaczęliśmy wierzyć, że przeżyjemy. I rzeczywiście nasze przeczucie nas nie myliło.

Ocalenie

Kiedy kolejny raz skończyło się nam pożywienie postanowiłam ponownie zaopatrzyć nas w żywność. Kiedy wyszłam z piwnicy dostrzegłam dwie kobiety z opaskami czerwonego krzyża przemierzające drogą wśród ruin. Jakie było ich zdumienie kiedy mnie ujrzały. Okazało się, że 2 października podpisano kapitulację i że Powstanie się skończyło. Obie kobiety posiadały niemieckie przepustki, które pozwalały im bezpiecznie poruszać się po Starówce. Szybko powiedziałam im, że jestem z dwoma rannymi. Sama nie byłam w stanie przekazać chłopcom informacji o klęsce Powstania – dlatego zrobiła to jedna z kobiet. Razem ustaliłyśmy, że zorganizujemy na drugi dzień pomoc, aby ich przetransportować do szpitala na ulicy Płockiej.

Byliśmy tam sensacją. Każdy chciał nas zobaczyć. Każdy okazywał nam szacunek. W końcu nazwano nas „Warszawskimi Robinsonami”. Niestety okazało się, że noga Eleganta kwalifikowała się do amputacji. Jednak nie to było ważne – przecież żyliśmy. Do dziś sobie i przyjaciołom powtarzam w trudnych sytuacjach – ty musisz żyć, musisz wyzdrowieć. Jest to moje cenne doświadczenie, wyniesione z powstańczego, piwnicznego Hadesu.”

Relacja o pobycie na Starym Mieście po jego upadku.

Danuta Gałkowa, lat 19, urzędniczka Ubezpieczalni Społecznej, łączniczka AK, wykształcenie średnie — Mieczysław Gałka lat 20, pracownik fizyczny, żołnierz AK, wykształcenie średnie techniczne. —

„BLONDYNKA” — DANUTA GAŁKOWA

31 sierpnia 1944 roku do punktu sanitarnego róg Nowomiejskiej i Mostowej, gdzie leżałam, przyszła Wacka wraz z „Szarym” i „Zawiszą” pożegnać się z nami. Pożegnanie to było dla nas ciężkim ciosem, oni mieli szansę dalszej walki, a my? Co z nami, czy przeżyjemy, czy się jeszcze zobaczymy i gdzie?

Dzień l września minął w wielkim niepokoju. Ludność cywilna szykowała się do opuszczenia swych domostw. Jedni uważali, że należy wyjść do Niemców z białymi flagami, inni, że lepiej czekać na miejscu, a jeszcze inni, że szukać schronienia w szpitalach lub kościołach. Od czasu do czasu słychać było strzały, nie pojedyncze, ale całe serie z karabinów. Do kogo oni strzelali, przecież nasi przeszli kanałami do Śródmieścia?

Postanawiam iść do szpitala urządzonego w kościele św. Jacka i prosić o radę i ratunek dla rannych. Lekarz ze szpitala dał mi leki na uśmierzenie bólu i poradził, abym pozostała z rannymi na swoim punkcie, bo nie wiadomo, jaki będzie stosunek Niemców do rannych w szpitalu, a może szansa przeżycia tych leżących w prywatnych mieszkaniach będzie większa — trudno przewidzieć. W szpitalu tym jest nasz kolega z oddziału — „Roch”, postanawiam go odszukać wśród kilkudziesięciu ciężko rannych. Leży na noszach bardzo blady i cierpiący, dostał postrzał w brzuch, nie może się ruszać. Pyta się o zdrowie „Eleganta” (Mieczysława Gałki) — mówię, że przyszłam zrobić wywiad, czy czasami „Eleganta” nie przynieść tu do szpitala, może będzie bezpieczniejszy. „Roch” spojrzał na mnie, jakbym nie widziała, że kościół był trzy razy bombardowany i że wielu rannych znalazło śmierć pod gruzami. „Roch”, tak mi się wydaje, jest za spokojny, nic się nie denerwuje, nie pyta, co przyniesie jutro, po prostu zobojętniał na wszystko. Już wie, że jego brat „Błysk” z żoną Zosią zginęli pod gruzami pasażu Simonsa. Ja nie znajduję słów, by powiedzieć mu coś serdecznego, by go pocieszyć. Ściskam mu dłoń, rozstajemy się bez słowa, tylko w jego spojrzeniu czytam pytanie, czy znikąd nie ma dla nas ratunku — straszna beznadziejność.

Wczesnym rankiem 2 września obok naszego domu duży ruch i szum. Mała grupa ludności cywilnej, która uciekła przed Ukraińcami z Nowego Miasta, opowiada o okrucieństwach żołdaków, o gwałtach i mordach popełnianych przez nich na oczach mieszkańców — przyszłych ofiarach. Słuchając tych okropnych opowiadań nie chce się wierzyć, że do takich zbrodni zdolny jest człowiek, a może to nie są ludzie?

Przerażenie ogarnia wszystkich bez wyjątku. Panuje niepodzielnie strach. Jak się zachować i co robić, gdy przyjdą „oni”.  Może uciekać, ale gdzie i dokąd. Postanowiliśmy zostać w charakterze cywili. Córka właścicieli mieszkania zabrała nasze panterki, legitymacje AK oraz opaski powstańcze i zakopała je pod murami Starego Miasta. Nie mamy przy sobie nic „kompromitującego”, możemy mówić, że tu znaleźliśmy się przypadkowo. Czekamy. Około godziny 10 wpada grupa własowców i przeprowadza tak zwaną rewizję. Czy nie ma broni? ale zabiera z rąk zegarki, pierścionki, obrączki i szuka złota w pościeli i materacach. Właścicielka mieszkania na parterze, gdzie jesteśmy, łamanym językiem rosyjsko-ukraińskim tłumaczy własowcom, że mieszkają tu biedni ludzie i nie mają złota, że nikt z obecnych nie brał udziału w walkach.

Nie pozwalają mówić. Każą wszystkim opuścić dom, bo zostanie pod-palony. Zbiórka ludności jest na placu Zamkowym. Odchodzą prawie wszyscy, pozostaje staruszka sparaliżowana i jej córka, zakonnik i my. Czekamy. Przychodzi następna grupa — nie pozwalają nic mówić, zabijają staruszkę i zakonnika, który nie chce opuścić chorej, i zabierają ze sobą córkę staruszki. Ja zwracam się do jednego z oprawców — wydawało mi się, że pozostało u niego trochę ludzkich uczuć i bardzo go proszę, by pozwolił nam udać się do szpitala i może kogoś da do pomocy. „Elegant” leży na noszach i nie może się zupełnie ruszać, ból nogi jest tak wielki, że nawet proszki uśmierzające nie pomagają. Popatrzył się trochę na nas i oświadczył, że zaraz przyśle ludzi, by zabrali nosze z rannym. W czasie naszej rozmowy drugi żołdak patrzy na mnie, nie włączając się do rozmowy. Jak tylko ten pierwszy wyszedł szukać ludzi — to natychmiast kazał mnie iść przed sobą niby to szukać po piętrach ukrywających się powstańców. Wiedziałam, co to znaczy — intensywnie myślałam, co dalej robić, czy uciekać i gdzie, czy czasami nie zabrali już „Eleganta”?

Kiedy weszliśmy na czwarte piętro, a nikogo nie znaleźliśmy, byłam pewna, że to już koniec mojego żywota, ale nieoczekiwanie zaczęła się na ulicy strzelanina. To w gruzach ulicy Mostowej znaleziono powstańca, który broni się, coraz więcej słychać strzałów. Własowiec zostawia mnie, biegnie do okna i zaczyna strzelać. Własowiec jest zajęty strzelaniem, ostatnia szansa ucieczki. Szybko zbiegam po schodach na parter; gdzie leży „Elegant” — szczęście, że jeszcze jest. W tej chwili wchodzą ksiądz i jakiś cywil, którzy zabierają „Eleganta”. Idę z nimi. Słyszę tylko straszne przekleństwa tamtego własowca, który chodzi po pustych mieszkaniach i mnie szuka.

W szpitalu „Pod Krzywą Latarnią” przy ulicy Podwale nie ma już personelu. Wyszli z lżej rannymi, nikt nie wie gdzie. Pozostali tylko ci, którzy nie mogli się ruszać albo nie mieli odwagi pójść w nieznane.

„Elegant” i ja jesteśmy w ostatniej części szpitala. On leży na noszach, ja staram się wsunąć jak najgłębiej pod nosze. Coraz inne grupy Niemców i własowców przychodzą do szpitala, jedni rabują i gwałcą ranne młode dziewczęta, drudzy przyglądają się obojętnie, zabawiając się strzelaniem do rannych, płacz i krzyk mordowanych przeraźliwy. Kiedy uznali, że już dosyć mają tej „zabawy” — jeden z Niemców oświadczył którejś z matek, stojącej przy rannym synu, że szpital będzie podpalony i by chłopca wyniosła. Nawet pomógł jej wynieść rannego. Ci, którzy mogli o własnych siłach się ruszać, zaczęli posuwać się w stronę wyjścia. My na razie zostajemy. Słychać coraz więcej strzałów, wpada ktoś do szpitala i rzuca granaty, słyszymy jęki rannych. Niemcy podpalają szpital, zaczyna się palić, z ulicy słychać pijane głosy własowców. Nastawili gramofon i do naszych uszu doszły dźwięki Mazurka Dąbrowskiego. Słowa Jeszcze Polska nie zginęła… zagłuszane są przez krzyki i jęki rannych oraz nawoływania pijanych żołnierzy.

„ELEGANT” —MIECZYSŁAW GAŁKA

W szpitalu pozostało około dwustu ciężko rannych. Zaczynamy się dusić, brak powietrza, gryzący dym wdziera się do gardła i oczu. W tych warunkach dłużej nie wytrzymamy.

„Blondynka” postanawia mnie wziąć przed siebie i ciągnie do wyjścia. Noga mnie bardzo boli, ale mam tyle siły, że nie jęczę. Kiedy jesteśmy blisko wyjścia — widzimy, jak młody chłopak czołga się przed nami i dochodzi już po schodach do wyjścia na ulicę i wtedy pada strzał, chłopiec spada ze schodów pod nasze nogi z okrzykiem „mamo!” Stojący pijany żołnierz strzela do nas, zacina mu się pistolet, krzyczy coś do kolegów. Wykorzystuje ten moment „Blondynka” i wciąga mnie w głąb korytarza po drugiej stronie schodów, gdzie jest toaleta. Ta część szpitala jeszcze się nie pali. Ukrytych jest tu kilka osób. Jesteśmy wstrząśnięci tym, co się dookoła nas dzieje, istne piekło. Strzały ucichły, słychać tylko jęki rannych. Może nie zginiemy.  „Blondynka” wychodzi z ukrycia i chce pójść po plecak, który został po drugiej, palącej się stronie szpitala. W plecaku tym jest trochę lekarstw, opatrunków i suchary.

„BLONDYNKA”

Przejście kilkunastu metrów nie jest łatwe, widoczność ograniczeń? dym dusi, odnajduję plecak i ciągnę go, bo nie mam siły go wziąć n plecy. Czuję rozpalone ręce umierających na swoich nogach — już ni krzyczą, a proszą — „siostro, ratuj!” Słowa te Wbijają się w mózg ja rozpalone żelazo, muszę im pomóc, ale czy dam radę wynieść wszystkich? Najbliżej leżących przeciągam na naszą stronę. Jestem już poparzona. Włosy się zapaliły jak magnez. „Elegant” krzyknął: „Nachyl się „. Automatycznie nachyliłam się i wtedy rękami ugasił płonące włosy.

Jesteśmy wszyscy bardzo wyczerpani, ale myśl, że za chwilę  i  my zaczniemy  się  palić  żywcem  jak  ci  po  tamtej  stronie,   nie  daje  nam spokoju. Zaczynam szukać wyjścia z tego piekła. Znalazłam nie palące się drzwi na podwórze zamknięte z trzech stron. Widok okropny i niesamowity. Wielu rannych, tych, którzy przed nami wyszli ze szpitala zostało rozstrzelanych i podpalonych. Są też wśród nich ciała zupełnie nagich dziewcząt.

Nie ma czasu na rozmyślania, muszę rannych wynieść ze szpitala i może ukryjemy się gdzieś w piwnicy. Odsuwam palące się zwłoki zabitych i robię przejście dla moich ciężko rannych uratowanych z płonącego szpitala.

„ELEGANT”

Ja i inni ranni koledzy przeczołgaliśmy się przez to straszne podwórze i zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek pod arkadową bramą. Wszyscy byliśmy bardzo zmęczeni i spragnieni wody. Jęki rannych były nie do wytrzymania. W tej bramie zastaliśmy kilku rannych ze szpitala z ulicy Długiej 7. Szpital ten został też podpalony i ranni palili się żywcem. Ci, którzy zdołali ujść kulom pijanych żołnierzy, teraz są z nami, jeden z nich jest wyjątkowo ciężko ranny — wyskakując z okna drugiego piętra ma złamane obie nogi, kości piszczelowe wystają, jest przytomny i prosi o wodę. „Blondynka” znalazła trochę wody w misce i dała ją nam — pijemy jak zwierzęta a nie ludzie. Ten kolega, kto wyskoczył z okna, otrzymał postrzał w głowę, jedno oko wypłynęło policzek — nie mogę patrzeć — to straszne. Podaną wodę piję łapczywie. Nad nami zaczyna się palić — musimy uciekać dalej. Nikt nie ma siły pomóc temu nieszczęśliwemu w dalszej drodze. Dolatuje do nas jego głos: „Koledzy, ratujcie, nie zostawiajcie mnie!” „Blondynka” wraca do niego, ale w tym momencie spada pod jej nogi paląca się część futryny. Ogień szaleje ze zdwojoną siłą. Dla niego nie ma już ratunku. Jesteśmy bardzo przygnębieni, a jednocześnie tli się w nas iskierka nadziei, może uda nam się uciec z tego pożaru.

Ulica Długa przedstawia jedno pasmo ognia. Dusimy się, iskry padające na nas parzą, tli się nasza skóra, ubranie. Dłużej nie wytrzymamy. Dom po drugiej stronie ulicy Długiej pod numerem 4 jeszcze się nie pali. Czołgamy się do jego bramy. Ten nasz „marsz” trwał ponad 45 minut. „Blondynka” musiała każdemu pomóc w pokonaniu tej małej, ale jakże ciężkiej przestrzeni. Siły opadły zupełnie, nikt nic nie mówi, tylko jęczy. Pozostajemy w tym domu przez kilka godzin, bo o 4 nad ranem „Blondynka” przychodzi do mnie i mówi: „Oficyna domu zaczyna się palić — co robić?” Sytuacja zdaje się bez wyjścia, bo nie ma się gdzie bezpiecznie ukryć. Przypomniałem sobie, że w czasie powstania zostały spalone domy przy ulicy Freta 1—3, ale pewno w piwnicach można znaleźć schronienie. Szykujemy się do dalszej cierniowej drogi. Jest nas wszystkich dwadzieścia dwie osoby.

„BLONDYNKA”

Pomagając rannym przedostać się na drugą stronę ulicy Długiej, zobaczyłam dwie skulone postacie na środku jezdni. Podeszłam do nich — były to dwie mieszkanki ulicy Długiej, matka z córką. Matka, osoba tęga — sparaliżowana, nie mogła się ruszać, ludzie pozostawili ją, bo nie mieli siły nieść. Córka została z matką. Nie mam siły zabrać tej kobiety. Przykryłam ją tylko kawałkami blachy, która spadła z dachu. Ta blaszana zasłona ma chronić je przed zapaleniem ubrania od iskier i palących się części futryn drzwi i okien. Zostają same wśród rozszalałego żywiołu. Do naszej grupy dołącza się jakaś młoda kobieta — nie pytam, skąd jest, ważne, że chce mi pomóc.

Ranni odpoczywają w bramie domu Długa 4. Po godzinie 4 rano wy-ruszamy do nowego miejsca — do piwnic domu Freta 1. O godzinie 6 rano jesteśmy już na dole w piwnicach. Wszyscy śmiertelnie zmęczeni i spragnieni. W piwnicach znajduję czajniki z wodą, ranni łapczywie ją piją. Niektórym robię opatrunki i daję lekarstwa na uśmierzenie bólu. Inni są nieprzytomni, majaczą, krzyczą. Moje prośby, by się uciszyli, nie odnoszą skutku. Boję się, że Niemcy mogą wrócić, jak usłyszą jęki. Nie mam żadnych złudzeń, wiem, że to będzie już koniec z nami.

O godzinie 10 wyruszam z piwnic, by się rozejrzeć i ewentualnie zorganizować zaopatrzenie. Oficyna domu przy ulicy Freta l nie jest spalona, idę do niej wraz z kobietą, która się do nas przyłączyła, mamy zamiar zabrać trochę pościeli, może znajdziemy żywność, wodę. Znalazłyśmy jeden czajnik z kawą i jeden z wodą — są to dla rannych wielkie skarby. Wychodząc z mieszkania zauważyłyśmy Niemców idących w naszym kierunku — zamarłyśmy na moment z wrażenia. Jeżeli nas tu znajdą, to w najlepszym razie zabiją nas na miejscu. Widocznie sądzone nam jest żyć, bo inni Niemcy wychodzą z kościoła Św. Jacka i coś krzyczą w stronę tych Niemców, którzy szli w naszym kierunku. Z ich głośnych rozmów zrozumiałam, że znaleźli złoto i bardzo są z tego zadowoleni. Niebezpieczeństwo na razie minęło. Wróciłyśmy do naszych rannych.

Jęki chorych Niemcy jednak usłyszeli, ale nie weszli do piwnic — widocznie bali się, kazali tylko wszystkim wyjść.

Wyczołgało się dziewięciu rannych — na miejscu zostali oni zabici. W tym czasie, kiedy Niemcy czekali na swe ofiary, aż się wyczołgają z piwnic — ci, którzy pozostali, w wielkim popłochu szukali schronienia w dalej położonych piwnicach. Kilka osób — w tym i my — przeszło do piwnic domu Freta 3.

„ELEGANT”

Nasze nowe schronienie musimy w jakiś sposób zamaskować, otwór do niego, przez który dostaliśmy się z piwnicy jednego domu do drugiego, zasłonięty został drzwiami znalezionymi w tejże piwnicy. Jest nas sześć osób, w pobliskich piwnicach ulokowali się inni ranni. Wszyscy są bardzo zmęczeni i wyczerpani. Leżymy bez ruchu w zupełnej ciemności, nikt nic nie mówi. Nie słychać żadnych jęków, w zupełnej ciszy oczekujemy jutra. Przez dwa dni był zupełny spokój, nie słychać było strzałów ani głosów, panowała na zewnątrz martwa cisza. Wydawało się nam, że Niemcy po wymordowaniu rannych i spaleniu okolicznych domów nie będą nam — ukrywającym się — zagrażać. Nie dane nam było jednak zaznać spokoju, małe grupki Niemców penetrowały piwnice i zabierały ze sobą to wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Kiedy natrafili na ukrytego rannego, zabijali go na miejscu. Odgłosy strzałów dawały nam znać, że Niemcy są i nie odeszli ze Starego Miasta. Nasze „życie” zaczynało się w nocy, w dzień nikt się nie ruszał, strach przed Niemcami był tak wielki, że nas paraliżował. Wsłuchiwaliśmy się w odgłosy ulicy, czy słychać kroki? Idą czy nie idą do piwnic? nie — poszli dalej… Stan taki doprowadza nas do obłędu. Czekanie na własną śmierć jest okropne. Zadajemy sobie pytanie, kto z nas następny — z tych dwudziestu dwu rannych żyje na razie dziesięciu, „Blondynka” jest tylko jedną osobą zdolną do udzielenia nam pomocy.

„Blondynka” co noc robi obchód po piwnicach, rozdziela kostki cukru znalezione w piwnicy i robi nam opatrunki.

16 września zmarł Jurek. W szpitalu „Pod Krzywą Latarnią” był dwukrotnie ranny, cierpiał bardzo, był sam w piwnicy, nie miał siły dołączyć do nas. Jego cierpienia się skończyły, a kiedy nasze? Nie mogę spać ani w dzień, ani w nocy — okropny ból nogi, nie mogę się ruszyć nawet na jeden centymetr, jestem całkowicie unieruchomiony. Dobrze, że w nocy ktoś się do naszej piwnicy przyczołga i zaczynamy opowiadać o tym, co było, i marzyć, co będzie, jak wyjdziemy szczęśliwie z tego „hadesu”.

Andrzej Dybaś, siedemnastoletni chłopiec, ranny ciężko w nogę opowiadał nam, jak się uratował 3 września, kiedy to wyszedł z piwnicy na wezwanie Niemców. Niemcy do każdego wychodzącego strzelali i jeden z nich podszedł do Andrzeja, chcąc strzelić mu w głowę, ale w ostatniej chwili Andrzej uderzył go w rękę i kula przestrzeliła tylko skórę na szyi. Andrzej upadł na ziemię i udawał zabitego. Kiedy Niemcy wszystkich dziewięciu rannych zabili i odeszli, wtedy Andrzej z powrotem wrócił do jednej z piwnic i ukrył się w niej. „Blondynka”, szukając żywności po piwnicach, jego odnalazła. Powiedział nam, że mieszkał przy ulicy Filtrowej, że jego siostra-łączniczka bierze udział w powstaniu warszawskim, a jego ojciec jest oficerem w Wojsku Polskim na Zachodzie. Każdy z nas opowiadał o najbliższych. Marian o swojej matce, żonie i dwuletniej córeczce, Edek o rodzicach — jego ojciec też był na Zachodzie. Zieliński o tym, co będzie jadł, jak wróci do domu. Nasze nocne rozmowy o różnych potrawach i co kto lubi oraz o planach na przyszłość przenosiły nas w krainę marzeń. Bo nikt nie był pewny jutra, czy w takim gronie spotkamy się następnej nocy.

„BLONDYNKA”

Szukając żywności znalazłam w naszej piwnicy ukryte pod węglem wódkę, kilka butelek wina, świece, ocet, papierosy i cztery syfony wody. Woda sodowa — prawdziwy skarb. Wódka się przydała do obmywania ran i ciała. Były niezliczone ilości pcheł, które nam bardzo dokuczały. Nacieranie ciała wódką lub octem przynosiło ulgę.

Kiedy woda po kilku dniach została przez nas wypita, musiałam szukać jej po innych piwnicach. Znalazłam beczkę z wodą, ale była ona stęchła i pokryta pleśnią. Trudno — trzeba niewielkie ilości gotować nad świeczką i dopiero pić. Ranni nie narzekają, ale są coraz bardziej słabi z głodu. Z ran wydziela się cuchnąca ropa — trudno wytrzymać przy zmianie opatrunków, obmywanie ran wódką nie pomaga, gnije ciało. Jestem bezradna, nie mam możliwości im pomóc, zaczynam wpadać w depresje.

Od kilku dni jest cisza, nie słychać strzałów, panuje spokój. Edek namawia mnie, abyśmy poszli nad Wisłę, może tam znajdziemy trochę jarzyn.

Idziemy ulicą Mostową. Edek nie może iść o własnych siłach, opiera się na moim ramieniu, a z drugiej strony zamiast kuli ma szczotkę na kiju. Na chodniku znalazłam kawałek spleśniałego chleba — pleśń zeskrobałam,   a   tym  kawałkiem  podzieliliśmy  się,   Boże,   jak  ten   chleb smakuje!

Nareszcie jesteśmy na skarpie. Przed nami Wisła i Praga. Nasuwa się myśl, może przepłynąć Wisłę — ale czy damy radę? Wisła jest płytka, bo lato było upalne. Rozważamy możliwość zbudowania tratwy — za dużo pracy, a może zakorkować wszystkie puste butelki, połączyć je w jedną całość i umieścić chorych, ale ilu ich się zmieści? przecież jesteśmy razem i nie ma mowy, by kogokolwiek zostawić. Wszystkie nasze plany nierealne — bo jak do Wisły przenieść tych, którzy nie mogą się zupełnie poruszać.

Jesteśmy w ogrodzie, gdzie jest dużo czerwonych pomidorów, wybieramy najładniejsze i układamy w koszu, zabieramy też trochę cebuli. Wracamy szczęśliwi, że ranni będą mieli trochę świeżych jarzyn. Czekali na nasz powrót z niecierpliwością. Codziennie będą otrzymywać porcję pomidorów i cebuli.

Nastrój jest już lepszy — zaczynamy inaczej patrzeć w przyszłość, wierzymy, że najgorsze jest za nami.

Ja czuję się bardzo źle — 20 września zachorowałam.

„ELEGANT”

„Blondynka” ma silną temperaturę, majaczy. Jesteśmy jej chorobą bardzo przygnębieni, nikt nie mówi, ale wszyscy o tym samym myślimy — czy przeżyje i co dalej będzie z nami. W trzecim dniu choroby „Blondynki” Zieliński kuśtykając na jednej nodze z odległej piwnicy przyniósł wodę w słoju, suszone płatki z kartofli, postanawia nam ugotować zupę. Przed wejściem do piwnicy ustawił cegły i podpalił ognisko. Zupa była ugotowana i Zieliński miał ją nam rozdzielić, kiedy usłyszeliśmy, tylko dwa wyrazy: „Hans, Feuer!….” Dwóch Niemców wpadło do piwnicy. Przy samym wejściu leżał Marian z zamkniętymi oczami, po drugiej stronie wejścia siedział na kozetce Zieliński. Niemcy zabrali go z sobą. Po kilku sekundach jeden Niemiec wrócił i strzelił w głowę Marianowi. Czekam na dalsze strzały. Niedaleko Mariana leży chora „Blondynka”, teraz na nią kolej. Kroki oddalają się — cisza — przeraźliwa cisza.

Przez następne dni nikt z nas się nie rusza — nie ma żadnej nadziei na ocalenie.

Pozostało nas przy życiu tylko cztery osoby. Ja, „Blondynka”, Edek i Andrzej. 25 września znowu przyszli Niemcy, ale zobaczyli zabitego Mariana przy wejściu i już do piwnicy nie wchodzili.

„Blondynka” czuje się lepiej — kryzys minął. Będziemy mieli zmienione opatrunki — to przyniesie trochę ulgi.

„BLONDYNKA”

27 września idę szukać wody, może znajdę coś do jedzenia. Wszyscy i bardzo wyczerpani fizycznie i psychicznie. Znalezioną wodę trzeba gotować nad świeczką. Nie mam zupełnie co jeść — głód można wytrzymać, gorzej z pragnieniem. Andrzej nie wytrzymał z pragnienia napił się niegotowanej wody — jest bardzo słaby. 29 września Andrzej wydaje nam się trochę dziwny — czyżby przeczuwał, że to koniec, przeprasza nas za to, że sprawiał swoją osobą tyle kłopotu. Poprosił mnie, bym przy nim usiadła, mówił bardzo cicho, dziękował za robienie mu opatrunków i prosił, abym mu wszystko przebaczyła. Słuchając jego miałam gardło ściśnięte, nie mogłam nic powiedzieć, tylko głaskałam po włosach. Musiałam się opanować, chociaż łzy cisnęły się do oczu. Czekał na moją odpowiedź. Starałam się mówić powoli, by nie było znać, że jestem u kresu wytrzymałości nerwowej. Mówiłam mu, że nigdy się  na niego nie gniewałam, że na pewno będzie zdrowy i razem będziemy patrzyli na defilujące nasze wojsko w wolnej Polsce. Pocałowałam w czoło — było dziwnie chłodne. Zmierzyłam mu temperaturę — tylko 35 stopni. Nie chcę myśleć, że i on nas opuści. W pewnej chwili Andrzej prosi, bym się nachyliła, całuje mnie i powoli odwraca głowę. Przyglądam mu się — oczy ma zamknięte, oddycha — ale twarz mu się trochę zmienia, jest bardziej żółty, a może mi się tak wydaje? Umarł we śnie. Nie cierpiał. Nie mamy siły po nim płakać, jesteśmy bardzo, bardzo nieszczęśliwi. Nie trzeba słów, by odgadnąć, co myślą pozostali: „Elegant” i Edek. Cała trójka stawia sobie pytanie, kto następny? Żywimy się tylko cukrem — jedna kostka na dobę. Nie ruszamy się i nie mówimy — czekamy. Wsłuchujemy się w odgłosy z ulicy. Jak długo można czekać na własną śmierć?

Duszno jest w piwnicy, roje much. Musimy Andrzeja wynieść. Ja i Edek nie mamy siły, by wziąć wychudzone ciało Andrzeja i położyć przed wejściem do piwnicy obok ciała Mariana, by tak jak on bronił dostępu do naszej kryjówki.

Zmarli pełnią straż, by ratować żywych — to jest straszne i niesamowite.

Mamy tego wszystkiego dosyć. Od kilku dni nie ma co pić. Rankiem 7 października wyruszam na poszukiwanie wody — wiem, że naprzeciwko obok kościoła Św. Jacka była sodowiarnia, na pewno pod gruzami znajdę trochę wody.

Wychodząc z bramy, oglądam się na wszystkie strony i oczom nie wierzę, od strony Zakroczymskiej idzie drużyna niemiecka i zakłada druty telefoniczne. Nie wracam do piwnicy, a wbiegam po gruzach na piętro. Pewnie mnie nie zauważyli, bo nikt nie strzela w moim kierunku. Siedzę schowana i zza wypalonej ściany obserwuję ulicę Freta. Przede mną same gruzy aż do Wisły, nie ma ani jednego całego domu. Wymarłe miasto. Boję się ruszyć, wydaje mi się, że Niemcy mogą usłyszeć, jak będę schodziła. Wolę czekać tu, aż sobie oni pójdą. Nagle z ruin kościoła Św. Jacka wychodzą na ulicę ludzie — cywile. W pierwszej chwili nie wiem, co mam robić, ale krzyczę do nich: „Nie wychodźcie, bo są Niemcy!” Usłyszeli mnie — nie wiedzą, kto ich ostrzega, wychylam się i krzyczę jeszcze raz. Są wyraźnie zdziwieni moim zachowaniem. Jedna osoba w białym fartuchu podchodzi pod dom i pyta się, co ja tu robię — odpowiadam, że ukrywam się razem z rannymi. Moim oświadczeniem jest mocno zaskoczona. Mówi do mnie bym zeszła, to porozmawiamy. Staram się jak najszybciej zejść po tych gruzach — jestem w bramie. Podchodzi do mnie kobieta w białym fartuchu i siostra zakonna. Opowiadani im szybko, że od 2 września ukrywamy się, że nie mamy co jeść, że z dwudziestu dwu rannych żyje tylko dwóch, są oni bardzo chorzy, muszą mieć natychmiast pomoc lekarską. Ich spokój, z jakim słuchają chaotycznych informacji o naszym życiu, jest dla mnie zupełnie niezrozumiały. Czy nikogo nie obchodzi los ludzi nieszczęśliwych?

Pani w białym fartuchu powoli mówi, że dowództwo powstania warszawskiego 3 października podpisało kapitulację. Nie musimy się więc dłużej ukrywać. Dzisiaj nie mogą nas zabrać do Szpitala Wolskiego, ale jutro nas zabiorą. Będę jutro na nich czekała na gruzach w tym samym miejscu co dzisiaj.

Wracam do piwnicy do swoich — wiadomość o kapitulacji przyjmują bez słowa. Teraz jest jasne, dlaczego od kilku dni nie słyszeliśmy żadnych strzałów ani kroków żołnierzy.

Trudno nam uwierzyć, że już jutro nastąpi koniec naszej udręki, że będziemy traktowani jak ludzie i że nie będziemy głodni ani spragnieni.

Patrzę na „Eleganta” i Edka, jestem ciekawa, co oni myślą, może to, o czym ja — dlaczego tylko my troje żyjemy, dlaczego tamci musieli od nas odejść tak tragicznie?

Nagranie Polskiego Radia 1957, autoryzowane luty 1969.

Źródło

http://w.warszawie.com.pl/index.php?post/Warszawscy-Robinsonowie i Wikipedia oraz Ludność cywilna w Powstaniu Warszawskim PIW 1973