W Powstaniu:

szpital ul. Elektoralna 9

Alicja Gościmska

Wydarzenia  w powstańczej Warszawie.

Polecenie matki Czackiej (założycielki Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach – przyp. red.),  przekazane przez jedną z sióstr, czyni piszącą te słowa odpowiedzialną za tę placówkę. Placówka położona przy Elektoralnej 9 posiada obszerny, dwuskrzydłowy dom: od ulicy pierwsze i drugie piętro o ogólnej powierzchni sto pięćdziesiąt metrów kwadratowych (parter zajmował sklep); długa sklepiona brama wjazdowa prowadzi na wybetonowane podwórze, okolone z dwóch stron ślepymi tylnymi ścianami sąsiednich domów; po lewej stronie od bramy znajduje się dwupiętrowe skrzydło budynku należącego do nas.

W skrzydle frontowym na pierwszym piętrze mieszczą się podczas okupacji biura, magazyn paczek stale przewożonych z Lasek i do Lasek oraz duża sala przeznaczona na warsztaty szczotkarskie, dające płatną pracę dorosłym niewidomym z miasta. Na drugim piętrze od frontu są dwa pokoiki zajmowane przez niewidomych chłopców uczących się w szkole średniej.

Skrzydło boczne, którego okna wychodzą na podwórze, to mieszkania sióstr obsługujących placówkę, piwnice oraz magazyn na żywność i inne materiały gromadzone tu dla Lasek. Na pierwszym piętrze znajduje się i jadalnia dla personelu oraz gości zatrzymujących się stale w przejeździe przez Warszawę, i jeszcze pokoiki sióstr. Na drugim piętrze kaplica i przylegający do niej pokój gościnny.

Oto jak przedstawiał się skład personelu zakonnego placówki w lipcu 1944 roku. Przełożoną sióstr była s. Adela Górecka, człowiek gorącego serca, wielkiej inteligencji, wyjątkowej odwagi i zaradności. W latach dzieciństwa i młodości otoczona luksusem, decyduje się na życie w skromnych warunkach franciszkańskich. Pozostałe siostry: Krystyna Myszkowska, Felicyta Surynt, Czesława Mackiewicz, Daniela Smagacz i Kinga Sobczyk pracowały jako zakrystianka, magazynierka i obsługa kuchni.

Od chwili przeniesienia się na ul. Elektoralną nasza placówka miała stałe kontakty ze Szpitalem Maltańskim znajdującym się przy ul. Sena­torskiej (obecnie okolice Ambasady Belgijskiej). Znaliśmy tamtejszych lekarzy i pielęgniarki (przeważnie studentki tajnych kursów medycyny, które częściowo odbywały się w tym szpitalu) i tam szukaliśmy pomocy, gdy ktoś w domu chorował. W ostatnich dniach pamiętnego lipca 1944 roku dyrekcja Szpitala Maltańskiego zwróciła się do nas z propozycją założenia w naszym domu swej filii. Wiedzieli, że zanosi się na krwawą rozprawę z wrogiem i że każde łóżko dla rannych będzie bezcenne. W porozumieniu z Zarządem Towarzystwa w Laskach oddaliśmy całe pierwsze piętro od ulicy do dyspozycji szpitala. W błyskawicznym tempie wszystko zostało przemeblowane; biurka i ogromne stoły warsztatowe usunięto na podwórze pod gołe niebo, szpital dostarczył łóżek i innych urządzeń sanitarnych oraz opatrunków, apteczek, dwie salki szpitalne były gotowe przed 1 sierpnia. Jednocześnie nawiązaliśmy kontakt z PCK, zgłaszając nasz lokal jako punkt opatrunkowy. Lekarze mieli dochodzić ze Szpitala Maltańskiego; przydzielono też pielęgniarkę z PCK. Flagę polską oraz chorągiew Czerwonego Krzyża miałyśmy oczywiście przygotowane.

Zanim przejdę do relacjonowania dalszych wydarzeń, chciałabym stwierdzić, że siostry, z którymi przyszło mi spędzić te pamiętne dni były jedna w drugą silnymi osobowościami i stanowiły wymarzony wprost zespół na tak wyjątkowe warunki.

1 sierpnia około godziny szesnastej trzydzieści s. Bartłomieja gotowa jest do wyjazdu bryczką, która stoi już w bramie z dużą beczką dla Lasek. Nie chcę siostry puścić w drogę. Przeprowadza jednak swoje, wyrusza „co koń wyskoczy”. I dobrze się stało – zdążyła na czas wydostać się poza Warszawę. W bramę wjeżdża z kolei (od strony podwórza) laskowska jednokonna platforma, naładowana jak zwykle produktami i paczkami dla Lasek. Powozi Michał Szkolik. Tu już kate­gorycznie trzeba było przeciwstawić się wyjazdowi (ciężki koń, mało zwrotny pojazd z ładunkiem). Platforma pozostaje. Za dziesięć minut rozlegają się pierwsze strzały w Ogrodzie Saskim.

Jeszcze tego samego wieczoru gromadzą się w naszej bramie ludzie, by opatrzyć im lżejsze obrażenia (obie flagi: biało-czerwoną i Czerwonego Krzyża wywiesiliśmy w oknach od ulicy). Pamiętam pierwszy opatrunek zrobiony dwunastoletniemu łącznikowi – zadraśnięty podbródek. To dzielne dziecko śpieszące natychmiast dalej z meldunkiem pozostawiło ogromne wrażenie. Przydzielona nam pielęgniarka stawiła się może raz lub dwa. Na szczęście Opatrzność Boża czuwała, zsyłając nam niespodziewaną pomoc Gabrieli Hołyńskiej, osoby pełnej sił, energii, inicjatywy, rzutkiej i odważnej.  Staje się ona moją podporą i prawą ręką w tych ciężkich dniach. Przejmuje od razu nadzór nad szpitalikiem i punktem opatrunkowym.

2 sierpnia rano zjawia się u nas oficer policji polskiej z zarządzeniami. Zebranym na podwórzu mieszkańcom placówki Towarzystwa i domów sąsiednich ogłasza stan wojenny, wydaje rozkaz przekopania lub przebicia przejść w piwnicach do najbliższych domów. Odczytuje rodzaj regulaminu udzielającego dyktatorskiej władzy blokowym, łącznie z prawem odebrania życia temu, kto nie podporządkuje się rozkazom. Zostaję mianowana właśnie takim blokowym dla posesji Elektoralna nr 9. Oficer wręcza blokowym rewolwery. Odmawiam przyjęcia broni. Do ludzi strzelać nie będę, a polecenia i tak zostaną wykonane. Kończy się na przypięciu do sukni specjalnego znaczka.

Po ogłoszeniu stanu wojennego reakcja ludności zebranej z sąsiednich domów na naszym podwórzu jest, powiedziałabym, typowo kobieca. Bo też gros tych ludzi stanowią kobiety, z mężczyzn wyłącznie starcy. Zaczyna się szloch i głośne biadanie pełne bezsilnej rozpaczy. Spontanicznie intonujemy jakąś pieśń religijną: wszyscy się włączają, to uspokaja psychicznie. Rozchodzą się powoli do sąsiednich kamienic.

W ciągu pięciu, sześciu pierwszych dni sierpnia ul. Elektoralna i najbliższa okolica znajdują się w rękach polskich. Bramy i okna pootwierane, na ulicach nastrój radosnej pewności zwycięstwa, gwarno i rojno od młodzieży, głównie tej dwunasto – i czternastoletniej beztrosko przechodzącej z bronią na ramieniu. Trudno od nich zasięgnąć języka. Mówią: Nie wiemy, co będzie dalej, czekamy na rozkazy. Nie wiedzą również, co dzieje się w innych częściach miasta. Niewiele więcej wiedziano w Szpitalu Maltańskim. Słyszymy głuche odgłosy walk z oddali, nocami widać łuny pożarów. Nasi robotnicy (było ich trzech) nie pytając o zgodę znoszą produkty żywnościowe ze sklepów opuszczonych przez Niemców (groch, mąkę, cukier, ryby i owoce, jakich my Polacy prawie nie widywaliśmy w latach okupacji). Przekopanymi na tyłach domu przejściami zaczynają napływać do nas osoby stare, niedołężne, które powstanie zaskoczyło z dala od mieszkań i znalazły się bez dachu nad głową. Kilkoro z nich zostaje u nas do końca. Lokowaniem i żywieniem tych ludzi zajmuje się s. Adela. Siostry odstępują swoje pokoje, przenosząc się do piwnic, śpią tam na siennikach. S. Adela porozumiewa się ze mną przed wpuszczaniem na nasz teren nowych, nieznanych osób. Osoba odpowiedzialna za bezpieczeństwo całej placówki maksimum uwagi musi kierować na to, co płynie z zewnątrz: z ulicy, z miasta. Jestem więc prawie bez przerwy na podwórzu lub w bramie jeszcze ciągle otwartej. Wychodzę tylko do Szpitala Maltańskiego w sprawie zaopatrzenia dla rannych, których znoszą nam coraz liczniej z przepełnionego po brzegi szpitala. Trzeba też czynić starania, by ubłagać któregoś z lekarzy o wizytę u naszych chorych. Udaje się to osiągnąć najwyżej dwa, trzy razy. Jesteśmy skazani na własną pomysłowość i własne siły, lekarze mają i tak dzień i noc  co robić w szpitalu. Utrzymujemy również kontakt z domem państwa Mirskich – Elektoralna 16. Marysię Górską (z domu Mirską) znałam z rekolekcji prowadzonych przez ks. Korniłowicza jeszcze przed wojną. Te ostatnie kontakty dają poczucie, że nie jesteśmy całkowicie odcięci, podnoszą nas na duchu. Dom Mirskich służy nam również pomocą w postaci brakującego sprzętu – choćby takiego jak naczynia stołowe, kubki, łyżki dla tej masy ludzi, jaką placówka na Elektoralnej karmi stale bądź dorywczo.

W tym pierwszym okresie pod „polskim panowaniem” przybywa nam jeszcze jedna pomoc w osobie mojego brata – Antoniego (był na tajnych kursach seminaryjnych w Warszawie). Przydaje się ogromnie w naszym szpitaliku – pełni przy rannych funkcję sanitariusza. .

 Nadal nie mamy obiektywnych wiadomości z frontu walki. Daleka jestem  od euforii, w jakiej żyją niektóre osoby, wierzące w pomyślny wynik powstania. Jednak zniknięcie Niemców z najbliższego terenu, widok tego młodziutkiego „wojska polskiego”, piosenki polskie nucone pogłosem, lecz jawnie na ulicy, chorągwie, wszystko mówi, że Polska żyje.

Tajnymi przejściami przybiegają gońcy, łączniczki z innych dzielnic miasta, wręczając w biegu ulotki, odezwy, nie sposób zatrzymać ich dłużej; odnosimy zresztą wrażenie, że sami żyją z godziny na godzinę, od rozkazu do rozkazu i nie ogarniają całokształtu sytuacji w mieście. Wiadomości zawarte w ulotkach są niejednokrotnie sprzeczne. Przestajemy przywiązywać do tego wagę. Jedno wiemy na pewno, że „w twierdze zmieniły się domy” – jak śpiewano w Marszu Mokotowa, a ludność cywilna jest na froncie na równi z tymi, którzy walczą z bronią w ręku. Czujemy się żołnierzami przez cały ten okres w walczącej Warszawie. Kilka razy wręczam krótkie bileciki do mojej matki lotnej poczcie powstańczej, która zapewnia, że przedrze się przez Aleje Jerozolimskie na Mokotów. Żadna z tych kartek nie dotarła na miejsce przeznaczenia.

Którejś nocy ulice opustoszały, młodzież polska z oddziałów AK jakby zapadła się pod ziemię. Nastała głucha cisza. Wyczuwamy, że to nie wróży nic dobrego, lecz nikt nie wie, co się właściwie stało. Polacy się wycofali. Niemcy nie przyszli!

Otrzymujemy rozkazy podziemną pocztą: zachować maksimum ciszy dniem i nocą, zamknąć bramy od frontu; wieczorami nie zapalać nawet zapałki ani latarki elektrycznej; nie wychodzić na ulicę. I tu problem: koń, który nie zdążył wyjechać do Lasek, stoi pod daszkiem na podwórzu (innego pomieszczenia nie było). Uderzenia kopyt końskich o asfalt odbijają się dalekim echem o ściany domów okalających podwórze. Zwierzę wychudło ż braku paszy. Konieczna jest natychmiastowa decyzja: trzeba zabić konia. Nie zwierzam się z tego projektu nawet Gabryni Hołyńskiej, nie będąc pewna reakcji. Krótka narada z robotnikami – Szkolikiem, Trzpilem i młodym chłopakiem (nie pamiętam nazwiska): Czy podejmiecie się zabić konia tak, aby nikt w domu o tym nie wiedział, aby nic nie było słychać? Odpowiadają twierdząco i z uznaniem przyjmują polecenie. Że koń nie żyje, siostry dowiedziały się dopiero wtedy, gdy spostrzegły strumienie krwi płynącej rynsztokiem podwórza. Siostra zajmująca się kuchnią, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, zabrała się energicznie do solenia mięsa, które może się przydać. Złudzenie, iż powstanie może się skończyć w kilka dni, już wszystkich opuściło. Peklowaniem mięsa zajęły się s. Czesława i s. Felicyta. S. Krystyna wspomina, że beczki z zapeklowaną koniną zostały zakopane w piwnicy. Zakopano tam również ciepłą odzież, kołdry, poduszki, monstrancję i inne paramenty kapliczne.

Zgodnie z rozkazem brama frontowa została zaryglowana żelaznymi sztabami…

Dzwoniąca w uszach cisza to coś trudniejszego do zniesienia niż walka, niż natarcie: poczucie zamknięcia w grobowcu czy na jakiejś  beznadziejnej pustyni. Co za kontrast z wczorajszym radosnym gwarem.  Walka jest czymś jasnym, wiadomo, czego po niej oczekiwać. A w tej martwej ciszy czai się nieznane. Nie wiadomo, z której strony skoczy na plecy.

Dlaczego Niemcy się nie pokazują? Może cały teren jest podminowany i lada moment wylecimy w powietrze? Nie dzielę się z nikim tymi przypuszczeniami. Staramy się zastosować wszelkie środki ostrożności na wypadek wejścia Niemców.   Nie opuszczam maleńkiej dyżurki (pomieszczenia dla stróża) w podsieniu bramy. Jedno okienko dyżurki wychodzi na wjazd między bramą a podwórzem, drugie na podwórze. Nie mogąc posługiwać się gwizdkiem ani głosem, zastosowaliśmy sygnalizację podobną do marynarskiej: umowne znaki kawałkiem materiału w określonym kolorze. Jedne znaki mówią robotnikom, że mają natychmiast uciekać z terenu podziemnymi przejściami; inny znak jest dla Gabryni Hołyńskiej – oznacza: SOS – przychodź zaraz do bramy wejściowej. Podziemną drogą szeptano, że Niemcy boją się wejść na teren opuszczony przez Polaków; nie są pewni, czy to nie zasadzka, czy nie wejdą na miny, dlatego siedzą gdzieś niedaleko i cicho się zachowują, by wybadać, co kryje się za milczącymi ścianami domów. Ponawiano rozkaz przestrzegania całkowitej ciszy, aby utrudnić wrogowi zorientowanie się w sytuacji.

Nocami zaczęły się straszliwe naloty bombowców. W połączeniu z dalekimi odgłosami niemieckich czołgów i tak zwanych „szaf” czy „krów” stanowi to piekło nie dające się odtworzyć słowami. Piekło pod cudownie rozgwieżdżonym sierpniowym niebem. W porównaniu z wrześniem 1939 roku technika zabijania i niszczenia uczyniła ogromny „postęp”. Ówczesne wrześniowe przeszkolenie przeciwpożarowe wydawało się teraz dziecinne i nieprzydatne: poszły w zapomnienie drobne pociski zapalające, które przed pięciu laty stosunkowo nietrudno dawały się unieszkodliwić.

S. Adela przenosi kaplicę z drugiego piętra do piwnicy. Piwnice oraz przekopane podziemne korytarze służą jako schrony. Polskie władze rozkazywały kategorycznie, aby ludność cywilna schodziła do schronów podczas nalotów. Raz tylko sprzeciwiła się temu s. Felicyta: było to w południe, przygotowywała właśnie obiad dla wszystkich w kuchni na pierwszym piętrze (czyściła rybę). Na kilkakrotne nalegania odpowiedziała zdecydowanie, że do schronu nie zejdzie, bo musi zająć się posiłkiem. S. Felicyta pochodziła z Litwy, odznaczała się niezwykłą ascezą, odwagą, ale i odpowiednim uporem.

W kaplicy i w schronach ludzie stłoczeni modlili się ściszonymi głosami. S. Krystyna, pełniąca wówczas funkcję zakrystianki, uzupełnia, że w naszej kaplicy mnóstwo ludzi spowiadało się co dzień, modliło, odmawiało wspólnie różaniec. Oczywiście nie mogłam brać w tym udziału, czuwając dzień i noc na zewnątrz.

Do końca życia nie zapomnę nocy spędzonych na dachu bocznego budynku: czuwaliśmy wspólnie z dozorcą Janem Trzpilem, aby na czas zauważyć ogień, który mógł powstać w każdej chwili. Przy upałach trwających nieprzerwanie od kilku tygodni byle iskra mogła wywołać pożar. Zwłaszcza, że w niedalekim zasięgu paliło się już wiele budynków. Samoloty rzucały snopy oślepiającego światła, bombardując wybrane obiekty. S. Krystyna dobrze pamięta, jak niemiecki samolot zbombardował w dzień budynek sąsiadujący bezpośrednio z naszym. Dym gryzł i dusił, oczy łzawiły bez przerwy. S. Adela rozdała wtedy siostrom ligninę, aby mogły chronić jakoś oczy. Za dnia samoloty niemieckie, przelatując tuż nad budynkami, strzelały wprost w okna domów.

Daty nie pamiętam. Każdy dzień wówczas wydawał się wiekiem. Pamiętam jednak wszystkie szczegóły owego ranka, kiedy po raz pierwszy rozległo się walenie kolbami w bramę i rozkazujące: Sofort aufmachen… Sygnał dla robotników i odpowiedni sygnał dla Gabryni Hołyńskiej. Otwieram. Kilka wściekłych twarzy, kilka automatów wymierzonych we mnie. – Was haben sie hier? Banditen? – Odpowiadam, że tu zakład dla niewidomych oraz szpital. Gabrynia już jest przy mnie. Mówi biegle po niemiecku. Żołnierze wchodzą w bramę, rozglądają się ostrożnie, nieufnie… wreszcie spuszczają lufy. Prowadzimy ich na piętro do ciężko rannych Polaków i Niemców. Mój brat w białym kitlu czuwa nad nieprzytomnym Niemcem rannym w brzuch. SS-mani odkrywają koc – widać na wierzchu wnętrzności rannego. Przykrywają go. Są już prawie „oswojeni”. Rozmowa toczy się innym tonem. Groźni przed chwilą wro­gowie okazują się ludźmi zagnanymi wbrew swej woli w tę straszną wojnę: „rozklejają się”, opowiadają o swych rodzinach, pokazują fotografie żon, dzieci. Niektórzy przyznają, że mieli matkę Polkę, babkę katoliczkę. Wychodzą z medalikami na szyi, które daje im Gabrynia. Na pytanie, czy nie ma u nas mężczyzn, wskazujemy sanitariusza oraz rannych, są jeszcze niewidomi, nikogo poza tym – mogą przeszukać. Wierzą nam, nie szukają, nie wchodzą w ogóle do budynku w głębi podwórza – opuszczają nasz dom.

Gabriela Hołyńska, już jako s. Stefana, tak opisuje te najścia wrogów: „Zaczęli wpadać Niemcy z ognia walki, straszni (…) i rozjuszeni, wyglądający jak szatany, (…) czarni od sadzy i dymu, nieraz umazani krwią (…), wpadłszy do szpitalika cichego, czystego, gdzie mówiono głośno różaniec i gdzie mogli się rozmówić po niemiecku – momentalnie i nieoczekiwanie uspokajali się i jakby stawali się z powrotem ludźmi”.

Takie „wizyty” powtarzają się odtąd prawie każdego dnia, nigdy w nocy – boją się. Nasza sygnalizacja w pełni zdaje egzamin. Po każdym odejściu Niemców wisi w okienku dyżurki odpowiednia „flaga” oznaczająca, że robotnicy mogą wrócić, sygnał podawany z ust do ust w schronach dociera szybko do ukrytych mężczyzn. Za którymś razem żołnierze SS tak długo zasiedzieli się w naszym szpitaliku, że ich przełożony zaczął się dobijać do bramy zaniepokojony o los swego oddziału.

Wiedziałyśmy z Gabrynią, że za każdym sygnałem SOS siostry modlą się w naszej intencji, i to może dawało nam ten niezmącony spokój, który działał z kolei na Niemców.

Dlaczego jednak Niemcy nie obejmują jawnie w posiadanie całej ulicy? Dlaczego ciągle jeszcze poruszają się jak gdyby ukradkiem? Widać Polacy muszą być niedaleko. Istotnie. Pewnego późnego wieczoru słychać ostrożne pukanie do bramy. Od razu wiadomo, że to nie może być „pukanie niemieckie”. Ciche pytanie: – Kto tam? – Swoi. Pozwólcie opatrzyć rannego (chorągiew Czerwonego Krzyża stale wisiała w oknie od ulicy). Wpuszczam jak najciszej. Proszę, by pośpieszyli się, bo narażają tylu ludzi chorych, starych, niewidomych. Kładą w podsieniu bramy powstańca, którego ramię wisi na włosku, tamują krew. Po piętnastu minutach wynoszą rannego. Teraz jak najszybciej trzeba zmyć kałużę krwi na betonie. Świadkiem tego incydentu byłyśmy tylko we dwie z Gabrynią. Tak było bezpieczniej dla wszystkich. Nadal przestrzegaliśmy ciszy – rozkaz nie był odwołany. Okoliczności jednak zmuszały do wychodzenia poza teren domu. Wyczerpały się leki uśmierzające ból i środki opatrunkowe naszej apteczki. Trzeba też było dowiedzieć się, jak wygląda ogólna sytuacja i co nas czeka. Stąd konieczność przemykania się przez plac Bankowy do Szpitala Maltańskiego. Przebiegały tam czasem pielęgniarki z noszami. Zwłaszcza otwarta przestrzeń placu była trudna do przebycia Ze względu na ostrzał z czołgów i karabinów maszynowych; przeważnie pociski przenosiło poza teren placu. Idąca po pustej przestrzeni osoba mogła zwracać uwagę. Toteż ze dwa razy, gdy ogień był szczególnie silny, trzeba było czołgać się przez plac. Maltańczycy spodziewali się ewakuacji szpitala poza Warszawę. Potwierdzili, że przerażające wieści, jakie krążą wśród ludzi w podziemnych przejściach, są prawdą: służące Niemcom oddziały własowców rozstrzeliwują rannych po szpitalach, zwłaszcza oficerów.

    Nie pamiętam daty ewakuacji Szpitala Maltańskiego. Widzę jednak  ten makabryczny korowód, jak gdyby to było wczoraj. Przez kilka godzin (5-6) trwał pochód cieni kalekich ul. Elektoralną, chodnikiem naprzeciw naszych okien. W szpitalnej bieliźnie, kulejąc, podtrzymując się nawzajem, z nogami i rękoma w gipsie, o kulach, wycieńczeni, przykurczeni, szli i szli bez końca. Nikt zdrowy im nie pomagał, snadź nie pozwolono Podobno kazano im iść pieszo aż na Wolę. Ilu doszło?

Jasne było, że niedługo przyjdzie nasza kolej.

Tymczasem zbombardowano rurociągi. Zabrakło wody. I znów trzeba było wyjść z domu: ktoś poinformował, gdzie znajduje się najbliższa studnia. Należało przejść w poprzek ul. Elektoralną i wyrąbanymi tajnymi przejściami przebyć przestrzeń około dwóch kilometrów, czając się po różnych podwórkach. W ten sposób udało się zdobyć dwa wiadra wody dla rannych. Wydawało się to wtedy nie lada wyczynem. S. Kry­styna przypomina, że potem nasz dozorca Jan Trzpil, człowiek ogromnie sprytny, wynalazł jakiś nienaruszony rurociąg w piwnicy i stamtąd czerpaliśmy wodę płynącą wątłym strumieniem. Starałyśmy się nie wysłać sióstr poza dom – habit bardziej rzucał się w oczy, nie znały języka niemieckiego, oprócz s. Adeli, która, jako przełożona, nie powinna była opuszczać domu, aby nie zostać odcięta od sióstr. Nie wiadomo też, jak żołdactwo mogłoby się zachować wobec zakonnicy.

Nikt o tym nie mówił, lecz jasne było, że wszyscy jesteśmy przygotowani na śmierć w każdej chwili. Nie mogłam wyjść ze zdumienia, że ciągle jeszcze żyję i jestem zdrowa. Myśl o rodzicach na Mokotowie, myśl o Laskach – wszystko to istniało gdzieś w głębi świadomości. Cała uwaga i energia, na jaką było mnie stać, skupiała się na czuwaniu nad tymi, których mi powierzyła matka Czacka, oraz nad ludźmi, którzy pod naszym dachem szukali schronienia (przyszły do nas również Halina Dernałowicz i Zofia Szczuka). Spodziewałam się, że może ktoś chroni moich rodziców, podobnie jak my chronimy starych nie znanych nam ludzi.

Któregoś dnia wracając ze Szpitala Maltańskiego, na rogu placu Ban­kowego i Elektoralnej po prawej stronie, słyszę nadjeżdżający za moimi plecami czołg, który strzelając wjeżdża w ul. Elektoralną. Staję, opieram się o ścianę narożnego domu w przekonaniu, że to już na pewno ostatnia moja godzina. Czołg przejeżdża mimo, ciągle strzelając, i nic… Oglądam uważnie ścianę domu, przy której stałam – ślady ostrzału znaczą się gęsto dziurami w murze, tworząc półkolistą linię o jakieś trzydzieści centymetrów nad moją głową. Co ma wisieć, nie utonie…

Jeszcze jedno wspomnienie, którego nic nie zatrze w pamięci. Pewnego popołudnia słyszę gwałtowniejsze niż zwykle walenie do bramy wrzaski Niemców; po głosach wnioskuję, że są w większej liczbie. Daję sygnał i co prędzej otwieram, bo i tak prawie wyważają bramę. Opóźnienie otwarcia może budzić podejrzenia, że przechowujemy powstańców. Wpadają rozwścieczeni jak nigdy dotąd, trzymają nas z Gabrynią na celu i krzyczą: – Kto zabił Niemca, który leży pod waszym domem? Tu jest gniazdo bandytów, przechowujecie broń… Jedni rozbiegają się po całym podwórzu – zostaję z nimi, inni z Gabrynią idą na górę do szpitalika. Uspokoiwszy się, że powstańców u nas nie ma, wyznaczają mojego brata oraz młodego robotnika, który nie zdążył się ukryć, do niesienia zwłok Niemca. Żądają, aby jedna z sióstr wraz z Gabrynią i ze mną otwierała pochód, niosąc polską flagę. S. Adela przysyła s. Czesławę, która trzymając chorągiew idzie w środku, Gabrynia po prawej, ja po lewej stronie, za nami niosący trupa, a na końcu Niemcy pochyleni, wpółzgięci, kryjąc się za naszymi plecami z lufami wymierzonymi w nas. Idziemy środkiem zasypanej gruzami Elektoralnej w kierunku Chłodnej. Po obu stronach palą się domy, w niektórych miejscach stąpamy dosłownie po językach płomieni (błogosławię moje świetne buty narciarskie, pamiętające jeszcze wrzesień 1939 roku w Warszawie). Gdzieś w okolicy kościoła na Chłod­nej każą nam zostawić zwłoki i wrócić.

12 sierpnia rano wpada do nas oddział własowców. Dowodzący rozkazuje wszystkim wyjść na podwórze, nie wyłączając staruszek, kalek i niewidomych. Oddział jest liczny, pełno ich w każdym zakamarku. Nikt ujść ani ukryć się nie może. Dowódca każe przygotować się do drogi. Mówimy, że są ranni, którzy sami nie pójdą, że nasi robotnicy będą ich nieśli (jest to próba wyratowania mężczyzn i udaje się, może dlatego, że wśród rannych są Niemcy). S. Krystyna doskonale pamięta ten moment. Była odpowiedzialna za magazyn żywnościowy, do którego wchodziło się od podwórza. Jeden z własowców zażądał od niej kluczy, nie dała, musiał wyważać drzwi. Od początku powstania s. Adela powierzyła s. Krystynie opiekę nad Najświętszym Sakramentem. Toteż mimo zakazu własow­ców, którzy zagradzali jej wejście do domu, przedarła się jakoś, choć strzelali nad jej głową, aby zabrać puszkę z konsekrowanymi komunikan­tami. Przypomina, że gdy mierzono do niej z rewolweru, to uświadomiła sobie, iż śmierć dla uchronienia Najświętszego Sakramentu wprowadzi ją wprost do nieba, co zdwoiło odwagę i siły. Osiągnęła swój cel, zabrała puszkę z ołtarza, ukrywając ją pod szalem narzuconym na ramiona. Choć w drodze zdarli s. Krystynie zegarek z ręki, puszki nie wykryto. I tak doniosła komunikanty do Pruszkowa.

  Pamięta również, że własowcy oblewali piwnice i parter naszego domu benzyną i że go podpalili.

W pewnym momencie dowódca wyciąga brutalnie stare, niedołężne i ustawia je rzędem pod murem podwórza. Zaczyna do nich celować. Podbiegam i oddaję mu bezcenną dla mnie rzecz – pamiątkowy zegarek, który dostałam od rodziców w dniu zdania matury. Proszę, żeby nie strzelał do starych kobiet. – Nu, nu, będzie dobrze – mówi, i strzela trafiając w ścianę tuż ponad głową każdej ze staruszek. „Bawi się”. Zega­rek napawa go widocznym zadowoleniem.

Poganiają nas. Ustawiamy się tak, by każdy zdrowy prowadził po dwoje starych, niewidomych czy chorych zdolnych do chodzenia. Ciężej rannych poniosą na noszach mój brat i robotnicy. Posuwamy się wolno w straszliwym upale. Na ul. Elektoralnej nie ma już zabudowań – same ruiny. Warszawa przedstawia widok przerażający. Idziemy wśród trupów i ognia. Coraz to walą się jakieś ściany domów, spadają bryły palących się balkonów… Przypominam sobie postój przy jakimś kościele. S. Krystyna twierdzi, że w pewnym momencie ciężej rannych zabrano na wóz. Nie pamiętam, w jakim momencie władowują nas do kolejki wąskotorowej, która żółwim tempem posuwa się w kierunku Pruszkowa.

W Pruszkowie lokują nas na szczęście na dworze, a część osób w starym wagonie kolejowym. W tymże wagonie ksiądz, który z nami wydostał się z Warszawy, udzielił nam Komunii świętej. S. Krystyna nie spała całą noc, czuwając nad pozostałymi jeszcze komunikantami. Po zwolnieniu wszystkich z obozu oddała puszkę do kościoła w Pruszkowie.

Dawne hale naprawy wagonów to miejsce gehenny ogółu ewakuowanych z Warszawy. W rynsztokach hali stoi krew i wydzieliny ludzkie. Piekło innego rodzaju – starcy, ranni, chorzy, matki z małymi dziećmi koczujące na betonie, dantejskie sceny rozpaczy i histerii, obok apatii wygłodzonych ludzi. Przeszukiwałam tę halę wypatrując rodziców.

Oto jak wygląda obóz pruszkowski we wspomnieniach Gabrieli Hołyńskiej:

„Zaprowadzili nas – chyba do rejestracji – do olbrzymiej hali reperacji wagonów, mogącej zmieścić kilka tysięcy ludzi. Środkiem biegł szeroki i głęboki rów służący do reperacji lokomotyw od spodu (…), już do połowy pełen ekskrementów, powietrze było nie do wytrzymania. W tych warunkach ludzie spali, przebierali się, przewijali dzieci, przyjeżdżali, wyjeżdżali (…)”.

We mnie dojrzała decyzja: jeżeli s. Adeli nie uda się zwolnić wszystkich łącznie z młodym i zdrowym personelem, spróbuję ucieczki. Niech strzelają, ale żywa i zdrowa nie pójdę w ich ręce. Oglądam dokładnie teren otoczony kolczastym drutem, obserwuję poruszenia wartowników. Plan się krystalizuje. Okolice Pruszkowa znam doskonale, mogę trafić i nocą do Pęcie, majątku Janusza Marylskiego, czy do sióstr w Żbikowie…

Stało się inaczej. S. Adela zdobyła dokument zwalniający wszystkich bez wyjątku, zajęła się zakwaterowaniem starych i rannych, którzy z nami przybyli. Robotnicy wraz ze mną wyruszyli pieszo do Lasek jako forpoczta. Nie wiedzieliśmy, co tam zastaniemy: krążyły pogłoski o spaleniu wsi Laski. W zakładzie, który stał na miejscu, roiło się od wojska polskiego – konnego i pieszego.

Maleńki dwutygodniowy wkład w tę walkę dał bogactwo niepowtarzalnych przeżyć, których mi nikt nigdy nie odbierze. Poczułam się włączona w pokolenia walczących o Polskę.

Źródło

Alicja Gościmska, Ryszard Kamiński "Laski w czasie okupacji 1939-1945" Wydawnictwo Archidiecezji Warszawskiej, Warszawa 1987