W Powstaniu:
ul. Płocka 26 - szpital Wolski
Relacja o Szpitalu Wolskim i szpitalu Św. Stanisława na Woli.
I
W ostatnią sobotę lipca 1944 roku wyszedłem po skończonej pracy z Instytutu Radowego Wawelska 15. Było to około godziny 4 po południu. Do domu na ukos przez pole nie miałem daleko, mieszkałem przy ulicy Kieleckiej. Komunikacja nie przedstawiała się najlepiej. Tramwaje chodziły rzadko i nieregularnie. Jeździłem wówczas rowerem, rano do szpitala na Wolę, stamtąd do Instytutu Radowego i potem, do domu.
Sytuacja Warszawy, a z nią nas wszystkich nie była dobra. Od paru tygodni widziało się narastające coraz bardziej objawy rozprężenia wśród Niemców. Ulicami miasta przeciągały grupki wojskowych niemieckich; żołnierze szli pieszo lub jechali na chłopskich wózkach, zmęczeni, zakurzeni, apatyczni. W ostatnich dniach coś się jednak zmieniło. Ten chaotyczny przemarsz, a właściwie ucieczka, ustał; dawał się zauważyć coraz większy porządek. Wiadomości z pobliskiego frontu nie były dobre. Niemcy mieli odrzucić Rosjan z przedpola Pragi, teren walk się oddalił.
Zatrzymałem się na chwilę przed gmachem Instytutu, ażeby pożegnać się z drem Koszarowskim, który pracował wówczas razem ze mną w Radowym. I on, i ja mieliśmy podobne wiadomości. Delegatura Rządu postanowiła wystąpić w sposób czynny. Mówiono o wybuchu powstania jako o fakcie zdecydowanym. Warszawa miała być opanowana przez powstańców. Rząd Krajowy miał się ujawnić. Byliśmy jak najczarniejszych myśli. Co stanie się z naszym miastem w tych warunkach. Czy jest ktoś, kto w sposób świadomy bierze odpowiedzialność za te wszystkie decyzje. Nie jest to wszystko jakąś nieobliczalną lekkomyślnością? Czy można liczyć na jakąś szansę zwycięstwa nie mając zorganizowanych, uzbrojonych oddziałów wojskowych, które mogłyby nie tylko stawić opór Niemcom, ale i ochronić — bodaj w jakimś stopniu — mieszkańców tego wielkiego, a jakże bezbronnego miasta? Przecież Rosjanie zajmą Warszawę; wydawało się, że to nastąpi lada chwila, niestety termin się odsuwa, na jak długo, na dni, na tygodnie?
A przecież w tym tak chłopięco naiwnym zapale młodzieży oraz wysiłkach, poświęceniu i ambicjach starszych tkwiła nieugaszona, płonąca tęsknota do prawdziwej, niezafałszowanej wolności.
Stawało się coraz bardziej rzeczą jasną, że nadciąga straszliwa burza, która uderzy w miasto i jego mieszkańców.
Wiadomości o sytuacji na podwarszawskim froncie potwierdzały się; Niemcy wzmocnili swą pozycję, natomiast nastroje powstańcze wśród ludności — wzrastały.
We wtorek 1 sierpnia, gdy szedłem rano do szpitala ulicą Towarową, spotkałem liczne oddziały wojskowe. Obok Niemców widać było sporo własowców; niemieckie mundury nie mogły zatrzeć ich specyficznego charakteru. Nie było to jedynie wynikiem zewnętrznej dekoracji w postaci dużych szerokich epoletów czy też — tu i ówdzie — czapek z futrzanym otokiem, kozackich papach, uderzał wśród tych żołnierzy rozgardiasz.
Z rana w szpitalu lekarzy było niewielu. Z chirurgów prócz mnie przyszedł dr Stefan Wesołowski1. Atmosfera była napięta, pełna oczekiwania. Do mnie, jako do najstarszego w tej chwili chirurga — dr M. Piasecki, ordynator oddziału chirurgicznego i dyrektor szpitala, jeszcze nie przyszedł — zgłosiło się dwoje młodych osób — chłopak i dziewczyna, mówili, że są studentami medycyny; pracować mieli w szpitalu Dzieciątka Jezus, teraz chcieliby pozostać na Woli. Nie zgodziłem się, wytłumaczyłem im w sposób łagodny i życzliwy, że byłoby to niesłuszne. Tu ich nikt nie zna, jest jeszcze dość czasu, zdążą do Dzieciątka Jezus. Poszli. W jakiś czas potem pomyślałem, że jeżeli uszli z życiem z późniejszych tarapatów, to zawdzięczali to — przynajmniej chłopiec — tej, mającej zresztą inny cel, decyzji. Chłopiec zginął rozstrzelany w sobotę 5 sierpnia.
Zaczął się ukazywać, ujawniając swe decyzje — los. Już niejednokrotnie w czasie tej wojny, za każdym razem, gdy nadchodziły tak ciężkie, brzemienne w skutki wydarzenia, rysowały się z niezwykłą jasnością drogi ludzkich przeznaczeń. Nie pierwszy raz w historii miało to zresztą miejsce.
Gdzieś około południa dr W. Jaroszewiczowa powiedziała mnie i dr Wesołowskiemu, że o godzinie 5 ma wybuchnąć powstanie. O godzinie 4 po południu pojawiło się w szpitalu dwóch mężczyzn w długich butach, wiatrówkach, w beretach, z torbami sanitarnymi przewieszonymi przez ramię. Przyjechali dobrze nam znanym samochodem osobowym — szewroletem ze Szpitala Maltańskiego2. Starszy, jak się okazało, był powstańczym szefem sanitarnym Obwodu Wola (mjr Sadowski)2, młodszy, student medycyny (Zawadzki)3, jego adiutantem. Od nich dowiedzieliśmy się, że powstanie wybuchnie o godzinie 5.
Przed piątą zaczęły się rozlegać strzały. Na ulicy Górczewskiej pojawiły się szybko pędzące samochody ciężarowe z żandarmerią niemiecką, która uciekała z miasta. Już po godzinie piątej przyszedł, może słuszniej byłoby powiedzieć, przybiegł do szpitala dyrektor Piasecki. Wszyscy ci, co przybywali po wybuchu powstania, przekradali się z narażeniem życia. Im później docierali, tym większe były trudności. Dr Piasecki przybył objąć swój odpowiedzialny „frontowy” posterunek. Szpital nasz znajdował się na granicy terenów powstańczych i terenów opanowanych przez Niemców. Obok przez ulicę Wolską przebiegał trakt wojskowy niemiecki, idący z zachodu na wschód, na Pragę.
W szpitalu, jak się okazało, miały miejsce przygotowania nie tylko sanitarne, ale i (nazwijmy to tak) „bojowe”. Grupa młodych ludzi, pracowników fizycznych, lekarzy (być może, że był tam tylko jeden lekarz) oraz dziewcząt — studentek wyszła w teren. Czy miał to być patrol bojowy, czy tylko sanitarny, nie umiem powiedzieć. Uzbrojenie było nędzne, kilka osób miało pistolety. Po niedługim czasie wrócili, nie mieli się z kim połączyć, teren był nie obsadzony przez powstańców.
Zaczęli napływać do szpitala lekarze, ci, co nie zdążyli przyjść we wtorek rano, pracownicy szpitalni oraz osoby cywilne, związane, a później też i nie związane nawet z naszą instytucją. Część tych osób była po prostu uciekinierami z pobliskiej Woli, którą wojska niemieckie paliły.
Pierwsze dni powstania, to jest środa i czwartek, minęły w nastroju, który mimo wielkiego napięcia i niepokoju nie był rozpaczliwy. Personel szpitala, chorzy i przygodni pracownicy mieli ciągle nadzieję, że przyjdzie coś decydującego, że Warszawa będzie uwolniona od Niemców; odzwierciedleniem tego były tak typowe optymistyczne plotki. Dopiero w piątek sytuacja naszego, wysuniętego na zachodnim krańcu Warszawy, szpitala zaczęła wyglądać coraz groźniej. Czwartek był chyba tym ostatnim dniem, w którym niektórzy pracownicy szpitala dotarli jeszcze z innych dzielnic Warszawy. Szpital zapełnił się, prócz napływających rannych i chroniącej się przed narastającym terrorem ludności nadciągali do swego miejsca pracy ludzie związani ze swą instytucją.
Szpital jest czymś, co przypomina w pewnym sensie jakby jednostkę wojskową. Szpital jest jednak tak długo, dopóki istnieje, zawsze czynny, nie ma dla niego stanu pokoju, stanu rezerwy; wojna, którą prowadzi, jest czymś nieprzerwanym, trwa ona, to nasilając się, to słabnąc, tak jak dyktuje potrzeba. Personel szpitala im lepszy, lub może właściwszym wyrażeniem byłoby, im żywszy jest szpital, czuje się tym bardziej związany ze swą instytucją, ze swą „jednostką”, grupą „bojową”. Związanie to występuje szczególnie ostro właśnie w ciężkich chwilach, w chwilach takich, których dostarcza również i wojna. Można wtedy, gdy sytuacja jest szczególnie trudna, opuścić szpital lub też wręcz przeciwnie, iść doń na pomoc i oddać mu wszystkie siły. Motywy psychologiczne nie są zawsze jasne i jednoznaczne. Odgrywa tu rolę poczucie obowiązku, przywiązanie, chęć pomocy chorym i koleżeństwo; nie można jednak zaprzeczyć, że szpital stale jeszcze, pomimo licznych odstraszających przykładów z czasów drugiej wojny światowej, daje jakieś poczucie większego lub co najmniej trochę większego bezpieczeństwa w stosunku do terenu zamieszkałego przez ludność cywilną albo zajętego przez instytucje takie, jak fabryki itp.; wojsko ma przecież za zadanie często to wszystko po prostu niszczyć. Motywy więc, które przemawiają za okazaniem wierności szpitalowi, mogą być bardzo piękne, mogą być też i egoistyczne; nawet jednak i te ostatnie nie muszą przynosić ujmy.
Jest rzeczą niezwykle pouczającą zdać sobie sprawę, jak ludzie spotykają w takich decydujących chwilach próbę czy wyrok losu. Jakże często, zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa, które nadciąga, starają się go za wszelką cenę uniknąć, czasem wręcz odwrotnie, wychodzą mu naprzeciw.
Dr Marian Piasecki, ordynator oddziału chirurgicznego Szpitala Wolskiego, został mianowany dyrektorem tegoż szpitala przed samym wybuchem wojny. Poprzedni dyrektor, dr Aleksander Rytel, wyjechał bowiem do Stanów Zjednoczonych. W czasie oblężenia Warszawy szpital prowadziła w zastępstwie dra Piaseckiego pani dr Janina Misiewicz. Dr Piasecki był wówczas powołany do wojska; gdy wrócił, objął swe dyrektorskie stanowisko. Z zadania, którego się podjął, wywiązał się w sposób budzący podziw. Prowadził szpital, w którym poza zwykłą codzienną pracą rozwinął ośrodek szkolenia akademickiego. Czynna tam była praca konspiracyjna, zarówno polityczna, jak i wojskowa. Prócz kierunku związanego z Delegaturą Rządu Polskiego w Londynie działali tam komuniści. Nie było to z pewnością łatwym zadaniem dla dyrektora współpracującego ściśle z rządem polskim w Londynie. Dr Piasecki rozwiązywał te problemy, jak sądzę, dobrze, a nawet bardzo dobrze. Cechowała go w tym wielka odwaga i jednocześnie rozsądna ostrożność, jeżeli można było być w tej sytuacji ostrożnym. Przed powstaniem szpital został przez dyrektora wyposażony, jak na owe możliwości i czasy, znakomicie; dotyczyło to zwłaszcza oddziału chirurgicznego. W dniu 1 sierpnia dr Piasecki przybył na swój posterunek w ostatniej chwili, był zapewne poinformowany dobrze o sprawie powstania. Czy otrzymał jakieś istotne dyrektywy, nie wiem, nie wydaje się, żeby to było możliwe lub żeby to miało znaczenie. Ostatnie dni jego życia spędzone w szpitalu były przykładem odwagi, troski o swój ośrodek, były bohaterstwem.
Dr Piaseckiego dzielił od kolegów szpitalnych wyraźny dystans. Dystans ten dotyczył zarówno starszych lekarzy — ordynatorów, profesorów, jak i asystentów oraz pracowników pomocniczych. Dyrektor miał trudny charakter, potrafił być przykry i ostry dla podwładnych; był człowiekiem samotnym, nie miał wielu przyjaciół. Pomimo trudności charakterologicznych cechowała go lojalność i sprawiedliwość w stosunku do otoczenia. Wydaje się, że w miarę upływu lat okupacji zaczął nabierać zaufania do załogi szpitalnej; można było w nim wyczuć coraz większą życzliwość do otoczenia. Zahamowania te w czasie kilku dni powstańczych ustąpiły całkowicie. Wspomnę dla przykładu, że na parę moich propozycji natury techniczno-organizacyjnej odpowiedział z największą przychylnością. Gdy chodziło o wysłanie chirurga do pobliskiego szpitala Karola i Marii — było tam bodaj tylko dwóch — naradzał się ze mną. Naradzał się również z profesorem Zeylandem i chyba z panią dr Janiną Misiewicz. W piątek sytuacja była już bardzo ciężka. Przychodził do nas parokrotnie szef sanitarny AK na dzielnicę Wolską. Mam wrażenie, że wizyty te więcej szkodziły, niż pomagały, szkodziły, bo mogli go widzieć Niemcy, jak w mundurze oficera przedostawał się do szpitala. Była to niestety raczej próba dodania otuchy niż realna pomoc. Polski mundur budził szacunek w otoczeniu, no i napełniał dumą samego szefa.
W sobotę od południa wraz z dr Piaseckim dyżurował przy głównym wejściu profesor Zeyland. Profesor mówił doskonale po niemiecku; występował tam jako przedstawiciel dyrekcji szpitala i tłumacz. Była to jedyna, znikoma zresztą szansa uratowania personelu i chorych, niestety, próba ta nie powiodła się.
Bodajże już po wejściu esesmanów do szpitala dr Piasecki zdążył jeszcze polecić dr. Woźniewskiemu, żeby namówił mężczyzn cywilnych, którzy się schronili w suterenach, żeby co prędzej uciekali. Kilku — zaledwie kilku — zdecydowało się na to. Jak się okazało później, wyszli z powstania z życiem.
Około godziny 2.30 oficer SS z kilkoma podoficerami wprowadzili dr Piaseckiego, prof. Zeylanda i ks. Ciecierskiego — kapelana, do gabinetu dyrektorskiego, kazano im stanąć za biurkiem i strzałami z pistoletów w głowę — zabito. Podkreślić należy, że zarówno dr Piasecki, jak i prof. Zeyland zdawali sobie sprawę z beznadziejności sytuacji. Wytrwali na swym stanowisku do końca, do końca czynili wysiłki ratowania załogi szpitalnej i chorych. Nie pomyśleli o indywidualnym ratunku i o ucieczce.
Profesor Janusz Zeyland przybył do Szpitala Wolskiego w początkach okupacji z Poznania — jako emigrant lub mówiąc prościej — jako uciekinier. Był on pediatrą, interesował się zwłaszcza gruźlicą wieku młodzieńczego. Razem z Profesorem przyjechała dr Piasecka-Zeyland, jego żona, bakteriolog. Oboje rozpoczęli pracę w naszym szpitalu, on jako ordynator oddziału dla gruźlicy młodzieżowej, ona jako kierownik pracowni bakteriologicznej. Profesor Zeyland szybko zdobył sobie uznanie; był to wysokiej klasy klinicysta o głębokich i realnych zainteresowaniach naukowych. Jako młody chłopak brał udział w pierwszej wojnie światowej, był żołnierzem niemieckim. Młodzież garnęła się do niego; był świetnym nauczycielem, uczył swych asystentów, lekarzy z innych oddziałów. Potrafił nadać pracy szpitalnej naukowy ton wysokiej klasy. W szpitalu w czasie wojny zgromadziła się spora grupa bardzo dobrych lekarzy; niektórych można było ocenić nawet jako wybitnie utalentowanych. Profesor Zeyland zajmował wśród nich niewątpliwie pierwsze miejsce, był autorytetem naukowym i autorytetem moralnym. Wspomnę. że zawdzięczam mu szereg bardzo cennych inspiracji z dziedziny leczenia chirurgicznego gruźlicy płuc.
W dniu wybuchu powstania przyszedł do szpitala wraz ze swoją żoną. Sytuację polityczną i wojskową Warszawy oceniał bardzo trzeźwo; niestety, nie była to ocena optymistyczna. On to mówił mi o sytuacji na froncie podwarszawskim. Był przekonany, że Niemcy nas zniszczą. W sobotę 5 sierpnia zawiadomiono szpital, że Niemcy wzywają lekarza na ulicę Wolską. Poszedł profesor Zeyland, ja razem z nim. Nie przypominam sobie, o co chodziło. Utkwił mi tylko w pamięci obraz czołgu, przy którym stał na krzesełku wiedeńskim drobny, szczupły feldfebel i komenderował obsługą działa, wskazując, do którego z okien kamienic ulicy Wolskiej ma strzelać. Z rozmowy Niemca z profesorem Zeylandem wynikło, że oni — Wehrmacht nic nam złego nie zrobią, ale wkrótce przyjdzie SS i wtedy sytuacja nasza nie będzie do pozazdroszczenia. O godzinie 2.20 grupa esesmanów obsadziła szpital i wtedy to, jak już wyżej wspomniałem, profesor Zeyland zginął, zastrzelono go wraz z doktorem Piaseckim i księdzem Ciecierskim.
Ordynatorem oddziału chirurgicznego był, jak to już powiedziano, dr Piasecki. Ze względu na swe” czynności dyrektorskie chorymi zajmował się mało, sprawy kliniczne przekazał swoim dwóm asystentom — profesorowi Józefowi Grzybowskiemu i mnie. Każdy z nas prowadził jeden z pododdziałów, na przemian — pododdział kobiecy i pododdział męski. Profesor Grzybowski był profesorem anatomii prawidłowej, posiadał też pewien staż w zakresie chirurgii. Przybył do naszego szpitala nieco później niż ja, gdzieś w 1940 roku. Współpraca ze mną układała się dobrze. W końcu 1941 roku przeżyliśmy wspólnie jedną z pierwszych akcji konspiracyjnych mających na celu uwolnienie więźnia. Sprawa zakończyła się pomyślnie. Na Wolę Grzybowski dostał się dopiero trzeciego dnia powstania we czwartek. Powstanie zastało go w lecznicy na Starym Mieście, gdzie pracował po południu. Droga do szpitala nie była łatwa, trwała dwie doby. Dr Piasecki w rozmowie ze mną wysunął kandydaturę prof. Grzybowskiego jako chirurga, który miał pójść z pomocą do szpitala Karola i Marii. Przeciwstawiłem się temu, uważałem, że Profesor powinien zachować swe stanowisko w naszym szpitalu. Był on starszy ode mnie, przed laty zaszło między nim a mną coś, co pozostawiło jakiś osad, nie mogłem dopuścić do zadrażnienia jego ambicji. Prof. Grzybowski nie dowiedział się o tej rozmowie, zamiast niego poszedł dr Kmicikiewicz, który po kilku dniach w czasie ewakuacji został zastrzelony, był to jedyny lekarz z zespołu szpitala Karola i Marii, który zginął.
Pozostanie prof. Grzybowskiego przesądziło niestety o jego losie. Został 5 sierpnia rozstrzelany tak jak wielu z tych, którzy przybyli na czas powstania do Szpitala Wolskiego, przyszedł po własną śmierć.
Kilometr od szpitala na Moczydle, gdzie zgromadzono załogę szpitalną, chorych oraz uciekinierów, jeden z podoficerów SS wezwał w pewnej chwili drą Wesołowskiego mówiąc mu, że pójdzie do stabsarzta wraz z drugim chirurgiem; Wesołowski wybrał mnie, podoficer wahał się, obok stał prof. Grzybowski, który zrobił ruch, jakby miał pójść na wezwanie. Dr Wesołowski nalegał, poszliśmy we dwóch, Grzybowski pozostał, machnął rozpaczliwie ręką. W parę godzin później nie żył.
Praca w szpitalu była zorganizowana przez te kilka dni powstania tak, jak podczas oblężenia w 1939 roku. Pracowaliśmy na dwie zmiany. Gdy było więcej rannych, stawaliśmy wszyscy przy stołach operacyjnych. Niestety, wyniki operacji pomimo większego niż przed kilku laty doświadczenia chirurgów były znacznie gorsze. Chyba nikt z rannych postrzelonych w brzuch nie został przy życiu pomimo jak najstaranniejszej pomocy. Nie mieliśmy zorganizowanej w sposób realny służby krwi, dotyczyło to zresztą w czasach okupacji całej Warszawy. Uratowanie pacjenta znajdującego się w stanie wstrząsu krwotocznego było w tych warunkach niemożliwe.
Bodajże we środę przyniesiono ze znajdującego się w sąsiedztwie Szpitala Zakaźnego im. Św. Stanisława pierwszego i jedynego rannego Niemca. Nazywał się Schliefacke. Był to żołnierz Wermachtu lat czterdziestu kilku, spokojny, kulturalny, 1 sierpnia przyjechał do Warszawy z Holandii i został postrzelony od razu w pierwszym dniu powstania. Rana nie była zbyt groźna, pocisk tkwił w pośladku i można go było bez trudu wymacać. Jeńca zoperował dr Wesołowski. „Ty mi pomożesz” — powiedział do mnie. Pacjent zachowywał się bez zarzutu, poprosił tylko po operacji o czystą koszulę — dostał ją, jeszcze były.
Drugim żołnierzem był Ukrainiec na służbie niemieckiej. Miał chyba postrzał ramienia nie wymagający operacji, został tylko opatrzony. Był to młody ponury człowiek, spoglądający na nas z nietajoną nienawiścią.
We czwartek przybyli do szpitala ostatni lekarze — prof. Grzybowski i dr Woźniewski z żoną, podówczas studentką medycyny. Ślub tej pary odbył się przed kilkoma dniami, w przeddzień powstania.
W piątek, 4 sierpnia, niepokój i napięcie wzmogło się do tego stopnia, że praca była coraz trudniejsza. Zresztą ranni już nie przybywali. Przez okno widać było na ulicy Górczewskiej dwie barykady, jedna na skrzyżowaniu Płockiej, druga przy Działdowskiej. Barykada na Płockiej była nieczynna, nie wiem, czy w ogóle była obsadzona przez powstańców. W pewnej chwili usłyszeliśmy strzały z karabinu maszynowego. Na ulicy leżał żołnierz niemiecki, który czołgając się pociągał w kierunku szpitala ciężko rannego kolegę. Strzały pochodziły z barykady na Działdowskiej, pociski szły górą, nie trafiały, żołnierz wydobył kolegę poza teren obstrzału. Wydało mi się, że na barykadzie było dwóch, może trzech powstańców, przynajmniej więcej ich nie widziałem; można przypuścić, że strzały z broni maszynowej były ograniczone do minimum z powodu braku amunicji.
W nocy z piątku na sobotę miałem ponury, koszmarny sen. Śniła mi się stara, straszna kobieta. Tak musiała wyglądać w dawnych czasach wiedźma. Zbudziłem się z uczuciem strachu, oczekiwałem czegoś najgorszego.
W sobotę rano rozpoczął się nalot na Wolę. W okolicy szpitala spadło kilka bomb. Szpital trząsł się, jakby ściany jego były z dykty. Znajdowałem się wtedy na drugim piętrze. Ci, co mogli chodzić, skupili się w końcu korytarza, tam, gdzie nie było okien. Jedna z sióstr szarytek odmawiała litanię. Pamiętam przerażoną, dziecinną twarz studenta medycyny Mikulskiego; w kilka godzin później został rozstrzelany, tak strasznie bał się śmierci.
Iluż było takich, jak Mikulski, którzy przyszli do szpitala po swą śmierć. Dr Piasecki, prof. Zeyland, prof. Grzybowski, dr Sokołowski, dr Drozdowski, dr Kuliszewski, dr Kmicikiewicz, st. felczer Łempicki, inż. Kapica, studenci medycyny, pracownicy fizyczni, chorzy, którzy mogli lub chcieli wyjść ze szpitala, przygodni uciekinierzy. Prawie wszyscy mężczyźni wypędzeni ze szpitala zostali rozstrzelani, ocalało zaledwie kilku rannych „niedobitych”; jeden ze studentów — Napiórkowski uciekł sprzed plutonu egzekucyjnego.
Po południu, gdzieś około godziny 2, poszliśmy dr Wesołowski i ja do mego mieszkania, lekarza miejscowego, i położyliśmy się na tapczanie. W pewnej chwili w pobliżu uderzył pocisk. Posypały się szyby. Wesołowski zerwał się i podbiegł do okna; strzały umilkły. Z sąsiedniego podwórka czynszowej kamienicy słychać było żałosny jazgot i krzyki kobiet. To Niemcy „ewakuowali” ludność 5wypędzając ją z domów i oddzielając kobiety od mężczyzn. W pewnej chwili za drzwiami rozległy się niepokojące hałasy i krzyki. Wyszliśmy. W głębi korytarza szli w naszym kierunku żołnierze obwieszeni pasami z amunicją i bronią maszynową.
— Alle, die laufen kónnen, h’raus!4 — rozległ się ryk podoficera. Nie bardzo wiedząc dlaczego, przekręciłem klucz w zamku do drzwi mieszkania i poszliśmy z Wesołowskim ku wyjściu. Przy mijaniu sal chorych widzieliśmy stojących tam z pistoletami maszynowymi esesmanów. Los chorych zdawał się być przesądzony. Skierowaliśmy się do głównego wyjścia ze szpitala. Korytarzem szedł wolno tłum chorych, pielęgniarek, sióstr szarytek, studentów, lekarzy oraz przygodnych uciekinierów, którzy u nas znaleźli chwilowy przytułek. My dwaj znajdowaliśmy się na końcu pochodu.
Przy wyjściu spotkaliśmy dra Woźniewskiego, który zawołał, żebyśmy nie wychodzili. Na hallu obok stali Niemcy. Zdecydowaliśmy się opuścić szpital.
Przy drzwiach wyjściowych stał, chwiejąc się na nogach ranny. Miał prawą rękę ułożoną poziomo na drucianej szynie odwodzącej, przymocowanej do krótkiego gorsetu gipsowego; poza tym był zupełnie nagi. Podoficer stojący obok zaryczał:
— Was ist los, was für eine Schweinerei, die nackte Menschen laufen durch die Strasse!5
Dr Wesołowski widząc nagiego zaczął ściągać z siebie fartuch lekarski. Przeciwstawiłem się temu uważając fartuch za coś w rodzaju dowodu osobistego. Wesołowski wobec tego zdjął koszulę i przykrył nią rannego. Szliśmy, kilkaset osób — długim sznurem ulicą Górczewską w kierunku Moczydła. W czasie drogi wynikła burzliwa wymiana zdań między Wesołowskim a jednym z żołnierzy SS — byli to Azerbejdżanie. Żołnierz krzyczał:
— Bandity, bandity!
Wesołowski zaprotestował :
— Wir sind keine Banditen, wir sind Arzte.6 — Esesman zdejmując karabin wrzasnął:
— Ty nie Arzt, ty bandit!
Na szczęście wymiana zdań na tym się skończyła. Z boku szedł, słuchając tego dialogu podoficer, który widział przedtem, jak dr Wesołowski oddał koszulę rannemu.
Na Moczydle zaczęto nas segregować, oddzielnie lekarze, oddzielnie pielęgniarki, szarytki, pracownicy fizyczni, zbiegła ludność cywilna i tak dalej. Zauważyłem wtedy niesionego na noszach naszego rannego Niemca pana Schliefackego; patrzał na nas wzrokiem, w którym — tak mi się zdawało — wyrażało się zdumienie i smutek. Czy ten ranny żołnierz był inspiratorem tego, co się stało w chwilę później z dr Wesołowskim i ze mną? Być może.
Po pewnym czasie zbliżył się do nas ten sam podoficer, który był obecny przy incydencie z rannym i Azerbejdżaninem.
— Unser Stabsarzt braucht zwei polnische Chirurgen 7 — zwrócił się do Wesołowskiego. — Du wirst gehen.8
— Und dieser!9 — zawołał doktor łapiąc mnie za ramię.
— Nein, nicht dieser — odpowiedział podoficer prowadząc palcem po grupie stojących opodal lekarzy.
— Dieser, dieser! 10 — wołał Wesołowski.
— Na, gehe11 — powiedział po chwili wahania podoficer. Poszliśmy za nim. Wprowadzono nas do stojącego opodal parterowego domu. Był to zaimprowizowany punkt opatrunkowy. Po chwili wszedł wysoki mający trzydzieści kilka lat lekarz wojskowy z Wehrmachtu. Był to jasny blondyn, trzymał się prosto. Miał przystojną, poważną twarz.
— Po co to wszystko, panowie koledzy, przecież wojna zbliża się do zakończenia.
— Tak — odpowiedziałem — to jest nonsens (ein Unsinn).
Tak wtedy oceniałem sytuację. Tak myślałem.
— Niestety nie mam tu nic do roboty dla panów, panowie muszą pojechać dalej.
Wyszliśmy, obok stał motocykl z przyczepą. Siadłem do kosza. Dr Wesołowski na drugie siodełko, gruby starszy żołnierz zapalił motor i pojechaliśmy okrężną drogą przez zboże na szosę Wolską.
Motocykl dowiózł nas do fabryki Kirchmeyera. Na podwórzu znajdowała się grupa żołnierzy SS z formacji Dirlewangera. Zgromadzono tam około dziesięciu Polaków z personelu sanitarnego szpitali terenu Woli. Zdaje się, że jeden lekarz — dermatolog, kilka pielęgniarek, studentka medycyny Joanna Kryńska oraz nas dwóch. Czas pewien czekaliśmy. Prowadzone były jakieś rozmowy, pani Kryńska mówiła bardzo dobrze po niemiecku. Obdarzono nas wreszcie zupą, nie starczyło dla wszystkich i poszliśmy konwojowani przez jednego żołnierza do szpitala Św. Stanisława. Dowiedziałem się później, że Niemcy nie wiedzieli, co z nami zrobić. Jeden z podoficerów stwierdził, że zgodnie z poleceniem führera należy ich, tych Polaków, posłać do diabła. Zdarzyło się jednak, że w owej chwili pojawił się na podwórzu fabrycznym lekarz SS, młody, kulturalny wiedeńczyk. Zamienił kilka słów z panią Kryńska. Joanna Kryńska była młodą, ładną dziewczyną. Jej uroda i znakomita niemczyzna poruszyły doktora. Kazał nam zaczekać — polecenie to dotyczyło w pierwszym rzędzie esesmanów — po krótkim czasie wrócił z rozkazem (na piśmie) odstawienia nas do szpitala Św. Stanisława.
Szliśmy przez ulicę Wolską, dookoła paliły się domy, tu i ówdzie widać było ułożonych szeregiem rozstrzelanych ludzi. Zwłoki polano benzyną i zapalono. W połowie drogi do szpitala na środku ulicy leżał trup młodej kobiety, obok rzucona była otwarta walizka. Kobieta zwrócona twarzą do ziemi, jedną nogę miała zgiętą, tak jakby klęczała. Została zastrzelona, gdy przebiegała przez ulicę.
Koło przejazdu kolejowego stało kilku żandarmów przy prostokątnej makiecie o wymiarach 1,5X 2 metry; makieta wyobrażała portret Hitlera. Okrągły złocony medalion z profilem głowy na zielonkawym, spatynowanym tle; pod portretem napis. Przypominało to coś jakby obraz z procesji kościelnych, straszne, szydercze misterium.
W szpitalu spotkaliśmy dr Pawła Kubicę, młodego energicznego lekarza, pełniącego obowiązki dyrektora, towarzyszył mu kierownik gospodarczy pan Walczak (nazwisko to było pseudonimem). Lekarzy było mało, pamiętam dr Kuleszę. Dowiedzieliśmy się, że ci, co zostali w Szpitalu Wolskim, to jest część chorych, pojedyncze osoby z personelu pomocniczego, jeden lekarz — dr Woźniewski i jedna szarytka, uszli z życiem i znajdują się na miejscu. Znajdujący się w sąsiedztwie szpital Św. Łazarza został częściowo spalony, zaś chorzy i personel wymordowani. Zostało przy życiu około dwudziestu pięciu osób: lekarze (może tylko lekarz), pielęgniarki i chorzy, przeważnie chore, część z nich to prostytutki; grupę tych osób przyprowadzono do Szpitala Zakaźnego Św. Stanisława. Szpital ten został obsadzony przez oddziały SS Dirlewangera. Dlaczego nie wymordowano chorych oraz załogi Szpitala Zakaźnego, trudno było ustalić. Czy zdecydowała o tym postawa dr. Kubicy? Wydaje się, że postawa ta, o której zaraz opowiemy, miała znaczenie, ale niewyłączne. Szpital Św. Stanisława zachował całkowitą neutralność. Do Szpitala Wolskiego wchodzili — przez boczne wejście — pojedynczy uzbrojeni powstańcy. Miała też miejsce jedna czy druga wizyta umundurowanego szefa sanitarnego. Szpital Św. Łazarza był obsadzony przez powstańców, którzy się tam bronili. Natomiast dr Kubica i kierownik Walczak nie wpuścili na swój teren żadnego z walczących Polaków z bronią w ręku, mogli oni wchodzić pozostawiając broń poza szpitalem. Jest rzeczą bardzo prawdopodobną, że to przesądziło o losach zakładu. Oddziały SS opanowały około godziny 3 teren Szpitala Zakaźnego. Wydawało się, że wszyscy zostaną wymordowani, wypędzono kilka osób na ulicę i zastrzelono, zginął wówczas dr Barcz. W tej gorącej chwili nadbiegł dr Kubica, mówił dobrze po niemiecku — pochodził ze Śląska — energiczny, postawny, zastosował właściwą metodę, zaczął krzyczeć i wymyślać jak kapral. Zrobił „dobre” wrażenie, mordowanie ludzi ustało. Dr Kubica nie spoczął na chwilę, przez cały czas pobytu w szpitalu razem z kierownikiem Walczakiem i Joanną Kryńską bronili chorych, bronili personelu i przygodnych uciekinierów.
Wspomnę, że bodaj w pierwszym tygodniu po wejściu esesmanów do szpitala Św. Stanisława gestapowcy zarządzili wyprowadzenie dużej grupy mężczyzn do obozu w Pruszkowie.
Dr P. Kubica wraz z kierownikiem Walczakiem z narażeniem życia „wyciągnęli” z tej kolumny więźniów szereg osób, przeważnie lekarzy, w tej liczbie i mnie. Ulokowano nas, to jest dr Wesołowskiego i mnie w jednej z separatek na parterze, drzwi separatki wychodziły na podwórze. Noc, która przyszła, nie była lekka. Kiedy położyliśmy się spać, usłyszeliśmy głośną rozmowę, która przekształciła się w krzyki, słychać było również podniesiony, pełen przerażenia głos kobiety. Rozległ się strzał, krzyki umilkły, ktoś upadł, dochodził do nas jedynie chrapliwy oddech nieprzytomnego człowieka, po chwili padł drugi strzał i wszystko umilkło. Odbywało się to o kilka metrów od nas na podwórzu. Dowiedzieliśmy się później, że jeden z podoficerów zastrzelił na rozkaz swego przełożonego prostytutkę — ze względów „higienicznych”. Gdy wreszcie usnąłem, śnili mi się trzej lekarze, Piasecki, Zeyland i Grzybowski.
W szpitalu powstał rodzaj punktu opatrunkowego niemieckiego. Dwaj lekarze niemieccy nie przykładali się zbyt pilnie do pracy. My dwaj robiliśmy całymi dniami opatrunki przeważnie u Niemców oraz własowców, rzadziej u Polaków; od czasu do czasu wykonywaliśmy co najwyżej amputacje. Rannych żołnierzy trzeba było zapisywać do książki. Jeden z kozaków zapytany o swoją formację odpowiedział, że jego oddziałem macierzystym jest pułk (tu podał jego nazwę) imienia Wielkiej Księżyny X. Y. Zdumiewająca była wytrzymałość tych ludzi. Starszy już kawalerzysta przyszedł na opatrunek o własnych siłach. Przed tygodniem był postrzelony w okolicę lędźwiową.
Wieczorem szliśmy na taras znajdujący się na dachu, skąd było widać panoramę miasta. Każdy z nas wypatrywał pożarów w dzielnicy, w której mieszkały nasze rodziny. Nie wiedzieliśmy, co się z nimi dzieje.
Co dzień stykaliśmy się z rannymi, okaleczonymi, zgubionymi, prze-rażonymi ludźmi; byli to, rzecz jasna, nie tylko mężczyźni, ale również kobiety i dzieci, niewiele mogliśmy im pomóc, ot, chyba opatrunek. Na razie jakąś przystanią był dla nich szpital.
Spotkałem się pewnego dnia z Dirlewangerem, obrał on szpital za swą kwaterę główną. Dirlewanger pokazał mi jakiegoś cywila — Polaka i powiedział:
— Ten człowiek ma otrzymać pomoc, opatrunek, on wyniósł żołnierza niemieckiego spod obstrzału.
Dirlewanger był wysokim, postawnym mężczyzną, miał czterdzieści kilka lat, śniady o nieruchomej prawie, kamiennej twarzy i szczególnym wyrazie oczu.
W poniedziałek 7 sierpnia wyszedłem z kilkoma osobami z personelu pomocniczego na miasto. Otrzymaliśmy zgodę na zbieranie rannych. Towarzyszył nam jako konwojent żołnierz niemiecki. Koło remizy tramwajowej napotkaliśmy miejsce egzekucji. Leżało tam około pięćdziesięciu zwłok zastrzelonych ludzi; jeden obok drugiego, jak który padł. Mężczyźni po pięćdziesiątym roku życia, kobiety i dzieci, małe i starsze do lat czternastu. Rannych w tym pustym rejonie miasta było niewielu, niewielu też było żyjących; plon nasz przedstawiał się bardzo skromnie. Koło jednego, niezrujnowanego domku spotkały nas dwie starsze kobiety i chłopak — siedemnaste- osiemnastoletni. Chłopiec poinformował nas, gdzie może ktoś potrzebować pomocy. Nasz żołnierz oddalił się. Z daleka ukazał się własowiec; chłopiec widząc go powiedział: „Lepiej się schować”, i wszedł do domku. Własowiec, niespełna dwudziestoletni odrażający wyrostek, z okrągłą jak makówka ogoloną głową, osadzoną na cienkiej szyi, podszedł do nas, wyraził swe oburzenie, że pomagamy bandytom — byliśmy w białych płaszczach, które stanowiły coś w rodzaju jakby munduru — po czym zarepetował karabin i wszedł do domu. Po chwili rozległ się strzał, własowiec wrócił. Stało się to tak niespodziewanie, że nie zrobiłem nic, żeby do tego nie dopuścić, zresztą bałem się; śmierć tego chłopca leży ciężkim kamieniem na moim sumieniu do dnia dzisiejszego.
Młody lekarz SS, ten, który nas uratował w sobotę na Woli w fabryce Kirchmeyera, był żonaty, miał synka. Pomimo że był wiedeńczykiem, należał do partii i wierzył w Hitlera. W rozmowie z dr Kubicą i Joanną Kryńską powiedział:
— Oburzacie się na to, co myśmy zrobili i robimy w Warszawie, nie macie racji, tutaj nie jesteśmy okrutni, okrutni byliśmy w Rosji. Wierzę, że zwyciężymy, ale gdyby do tego miało nie dojść, gdybyśmy ponieśli klęskę, to i ja, i moja żona, i mój syn — zginiemy. Zostawiłem żonie pistolet, żeby zabiła syna i siebie, jak Rosjanie będą wkraczali do Wiednia. Niech oni zrobią z nami tylko część tego, co my robiliśmy z nimi — to wystarczy!
W pierwszych dniach po zajęciu szpitala Św. Stanisława Niemcy wzięli do niewoli dwóch powstańców, dwóch młodych chłopców. Chłopcy trzymali się dzielnie, kiedy ich prowadzono na śmierć. Zostali powieszeni na drzewie na podwórzu szpitalnym, esesmani udekorowali wiszących polskimi barwami.
Szpital Wolski prowadzony przez dr. Woźniewskiego wznowił pracę. W miarę posuwania się Niemców w głąb miasta sytuacja zaczęła się nieco uspokajać. 25 sierpnia dowiedziałem się, że moja żona i córka znajdują się w Morach pod Warszawą. Po koleżeńskiej naradzie z przykrym uczuciem, że opuszczam w tak ciężkiej chwili szpital, postanowiłem wyjechać. Odwiózł mnie ów lekarz Austriak. Po drodze widziałem wrak zestrzelonego samolotu alianckiego.
— Ein amerikanischer Bomber13— powiedział Niemiec. W Morach spotkałem się z żoną, córką oraz kilkoma osobami z rodziny.
W początkach września, rano od strony Warszawy usłyszeliśmy huraganowy ogień artyleryjski; rozpoczęło się, jak sądziliśmy, natarcie rosyjskie. Okazało się potem, że był to atak grupy Berlinga, która przeszła Wisłę i utworzyła przyczółek14. Niemcy tę grupę zniszczyli, trochę żołnierzy wzięto do niewoli.
9 września przyjechał do Mor dr Woźniewski. Wyjeżdżał on tam do okolicznych wsi po prowiant dla szpitala. Wróciliśmy do Warszawy żoną i córką na wozie z kapustą. W Szpitalu Wolskim zająłem się koordynowaniem pracy chirurgicznej. Dr Wesołowski pracował nadal szpitalu Św. Stanisława, jako jedyny chirurg.
II
Praca w Szpitalu Wolskim w 1944 roku trwała do 25 października. Szpital stał się niejako ośrodkiem ewakuacyjnym dla tej części chorych, którzy opuszczali stolicę w czasie powstania i po kapitulacji przez teren Woli.
Należy wyjaśnić, dlaczego w sobotę 5 sierpnia 1944 roku szpital nie został spalony, a reszta personelu i pacjentów, którzy pozostali na terenie gmachu, niewymordowana.
Otóż, gdy większość pracowników, chorych i uciekinierów została wypędzona po południu w ową pierwszą powstańczą sobotę, esesmani obsadzili wszystkie sale i pomieszczenia szpitalne, przygotowując się, jak się zdawało do wystrzelania tych, co nie mogli (lub udawali, że nie mogli) chodzić. Okazało się wówczas, że w szpitalu znajduje się ciężko chora z ropnym zapaleniem opłucnej; chorą tą była pani Laska, towarzyszył jej małżonek pan Laski, bogaty kupiec niemiecki — były kupiec. Był on Żydem. Pochodził z Polski, ale od lat mieszkał w Niemczech. Na początku wojny wyjechał do Generalnej Guberni, ratując z pogromu znaczną sumę pieniędzy. Pieniędzmi tymi przekupił gestapo z alei Szucha, otrzymując cenne zaświadczenie; zaświadczenie to głosiło, że pan Laski jest ważną osobistością — eine kriegswichtige Person 15. Żona pana Laskiego leczyła się u dr. Piaseckiego i stąd znalazła się w chwili powstania na terenie Szpitala Wolskiego. Esesmani nie wiedzieli, co zrobić z tak „ważnymi osobami”; nie mogli dostarczyć żadnej opieki sanitarnej, woleli wobec tego — tak można przypuszczać16 — pozostawić szpital i przebywających w nim ludzi w spokoju i pójść dalej w głąb miasta. Jedyny lekarz — dr Woźniewski — który się tam wówczas znajdował, objął opiekę nad panią Laską i pozostałymi chorymi.
Następnego dnia, w niedzielę 6 sierpnia, przybył wypędzony ze szpitala Karola i Marii personel lekarski i pielęgniarski wraz z pewną ilością chorych. Dr Woźniewski objął kierownictwo osieroconego ośrodka w charakterze tymczasowego dyrektora, „lekarza naczelnego” — jak siebie nazwał. Pojawiła się jedna z sióstr ze Zgromadzenia Szarytek z „Kazimierza”i ta zajęła się sprawami gospodarczymi, a mówiąc ściśle, kuchnią. Zaczęli stopniowo napływać lekarze ze zdobywanych terenów warszawskich, przybyły pielęgniarki, szarytki, pełna oddania, energii i poświęcenia siostra Julia. Dnia 9 września powróciłem z żoną i córką do Warszawy i zabrałem się do pracy chirurgicznej; żona moja dr Kampioni – Manteuffel zajęła się jako internista chorymi wewnętrznymi. Szpital liczący pięćset łóżek mieścił w pewnych okresach około dwu tysięcy chorych, nie mówiąc o ludziach zdrowych, uciekinierach, personelu lekarskim itp.
Ogólne kierownictwo objęła jako dyrektor pani dr Janina Misiewicz. Przebywała ona większą część czasu poza Warszawą, przygotowując ośrodki ewakuacyjne. Ośrodków tych było trzy: w Podkowie Leśnej — pod kierownictwem dr Wisławy Jaroszewicz, w Pszczelinie pod Brwinowem i w Olszance pod Radziwiłłowem. Ośrodkiem w Pszczelnie zajął się od dnia 25 października dr Woźniewski, zaś szpitalem w Olszance sama pani dr Misiewicz.
Ciężkiej i niebezpiecznej epopei starań związanych z tą akcją nie będziemy omawiali. Zostało to częściowo, jeżeli chodzi o najwcześniejszy, sierpniowy okres, poruszone w dzienniku pani Misiewicz . Wspomnimy jedynie, że pani Misiewicz miała cały sztab dzielnych pomocników. Szczególnie niebezpieczną, wyczerpującą i wymagającą ogromnego poświęcenia była praca łączniczek, które stale kursowały między Wolą a Podkową Leśną. Łączniczkami tymi były studentka med. J. Pecynianka i dr H. Krzywiec. Odznaczyły się one wraz z pielęgniarką dyplomowaną panią Wielowieyską jeszcze podczas krótkiego okresu walk w okolicach szpitala. We wrześniu i październiku Szpital Wolski miał już liczną obsadę lekarską wraz z personelem pomocniczym, siostrami oraz pracownikami fizycznymi. Chorzy i ranni zajmowali cały teren szpitala.
Wymienię część nazwisk lekarzy, tych, których zapamiętałem: dr Bogdanowicz — pediatra, dr Hroboni — chirurg, dr Rogalski — radiolog, doc. Dega i dr Barcikowski — ortopedia, doc. Roguski — internista, ordynator naszego szpitala wraz z żoną lekarką, dr Wiechno — chirurg, dr Chodkowska — anatomopatolog, student med. Łempicki z rodziną, w skład której wchodziło dwoje lekarzy oraz wielu innych, których nie potrafię już wyliczyć.
Brak miejsca nie pozwala na opis przeżyć osób przebywających w szpitalu w sierpniu, wrześniu oraz w październiku 1944 roku.
Wspomnę tylko, że w znajdującym się w bliskim sąsiedztwie szpitala kościele Św. Wojciecha zorganizowany został jakby punkt zborny dla wypędzonej ludności Warszawy. Przebywali tam czasem po kilka dni słabsi, umęczeni ludzie. Część z tych osób zabierano do naszego szpitala.. Na terenie kościoła szpital nasz był reprezentowany przez studenta med. Edwarda Kowalskiego. Przebywał on przez najcięższe dni i noce w kościele ratując chorych. Znakomita znajomość języka niemieckiego i pełna poświęceń odwaga pomagała mu w tej heroicznej pracy. Chorych z kościoła do szpitala nosili lekarze i pielęgniarki: studentka J. Pecynianka, dr Kampioni-Manteuffel, studentka Wardzianka i inni, nieznani mi z nazwiska.
Osobne zagadnienie stanowiło zaopatrzenie w żywność. Zdobywano ją z pobliskiej prowincji (jak to już wspomniałem o dr Woźniewskim) oraz z Warszawy — zaopatrzenie w cukier. Dr Bogdanowicz, spełniając swe obowiązki pediatry, przypędził któregoś dnia dla dzieci szpitalnych stadko kóz.
Przez szpital przepływały coraz to nowe fale uchodźców, chorych i rannych. Liczba osób przebywająca na terenie szpitala przekraczała zwykle możliwości zaopatrzenia tych ludzi w jedzenie, nie mówiąc już o posłaniu, które było zresztą bardzo często zabierane przez wędrujące masy ludzi.
Przez szpital przeszła, jako już ciężko chora, półprzytomna staruszka Maria Rodziewiczówna. Nocowała w szpitalu — wraz z panią dr Misiewicz pani Zofia Kossak-Szczucka. W rozmowie z lekarzami szpitala pani Kossak mówiła o pozytywnej, niezapomnianej roli powstania warszawskiego. Ocena ta wydawała mi się niesłuszną, dopiero po latach zrozumiałem, że nie była to tylko tania afektacja, taki hura patriotyzm, lecz w jakimś stopniu obiektywna prawda.
Ludzie gromadzący się w szpitalu — w tym licznie reprezentowani powstańcy — organizowali z pomocą „sztabu” pani Misiewicz, zwłaszcza jej łączniczek, co pewien czas kolumny ewakuacyjne, które opuszczały miasto rozpływając się w dużej mierze w terenie podwarszawskim. Wyjazdy (często na chłopskich furmankach) miały niejednokrotnie charakter indywidualny.
Trzy wyliczone ośrodki ewakuacyjne przygotowały się do przyjęcia szpitala. W październiku zaczęto oprócz ludzi ewakuować sprzęt szpitalny, a więc sprzęt chirurgiczny, narzędzia, stoły operacyjne, meble, leki, środki opatrunkowe oraz dobytek osobisty.
24 października wyjechali ostatni chorzy i ostatni sprzęt szpitalny. 25 października opuściła szpital ostatnia mała grupa personelu, któremu przewodził dr Woźniewski. Jak się okazało, dzień 25 października był pierwszym dniem, kiedy zaczął obowiązywać zakaz przebywania na terenie Warszawy dla osób cywilnych; dr Woźniewski i jego „drużyna’ o mało nie przypłacili tej wędrówki życiem. Tylko dzięki temu, że w sztabie wojskowego odcinka niemieckiego doktor był dobrze znany — puszczono ich z życiem.
Rozpoczął się nowy, popowstaniowy okres pracy w trzech ośrodkach prowincjonalnych szpitala.
18 stycznia 1945 roku pierwsza grupa załogi Szpitala Wolskiego z dr Ja-niną Misie wieź na czele wróciła do Warszawy…
Maszynopis, oryginał, październik 1967, IH PAN.
1 Zob. relacja St. Wesołowskiego, kwiecień 1967, IH PAN.
2 Dr Cyprian Sadowski („Skiba”) — szef sanitarny Kedywu KG AK.
3 Zbigniew Zawadzki — „Zbyszek”.
4 Wszyscy, którzy mogą iść, wychodzić.
5Co się dzieje, co za ohyda, nadzy ludzie biegną przez ulicę.
6 My nie jesteśmy bandytami, jesteśmy lekarzami.
7 Nasz lekarz sztabowy potrzebuje dwóch polskich chirurgów.
8 Ty pójdziesz.
9 I ten.
10Ten, ten.
11 No, idźcie.
13 Amerykański bombowiec.
14 Chodzi o forsowanie Wisły przez 9 pułk piechoty 3 dywizji Wojska Polskiego 15 1X1944 r.
15 Osoba pełniąca dla celów wojennych ważne czynności.
16 Czy rzeczywiście bieg sprawy był taki, nie wiem, wszystko jednak pozwala sądzić, że jest trafne to przypuszczenie.
Źródło
Ludność cywilna w Powstaniu Warszawskim PIW 1973