08.1944 r. stawiła się w kwaterze przy ul. Długiej 29 (Hotel Polski); jako patrolowa sanitariuszka w 1 kompanii szturmowej brała udział w walkach na odcinkach: Pawiak, Gęsiówka, Bank Polski, „Rygiel”, tyły Szpitala Maltańskiego, Pasaż Simonsa, gdzie został ciężko ranny kpt. „Zdan”, którym opiekowała się, przenosząc go (przy pomocy Żołnierzy) do szpitala przy ul. Długiej 16-10, a w końcu przy ul. Długiej 7. 2.09.1944 r. do opuszczonego przez wojsko powstańcze szpitala wpadli esesmani, strzelając do rannych i podpalając szpital; udało się wynieść rannego „Zdana” oraz rannych niedobitków powstańczych na dziedziniec szpitalny i stąd cały ten makabryczny pochód wraz z personelem lekarskim i pielęgniarskim doszedł do pl. Zamkowego, po drodze hitlerowcy strzelali, bili, kopali i dobijali rannych (z grupy 300 osób pozostało zaledwie 30); przy rogu Mariensztatu Niemcy postawili kpt. „Zdana”, „Monikę” oraz „Dankę” pod ścianą z zamiarem rozstrzelania, od śmierci uratował ich dr Muller (Niemiec); „Zdana” kazał zanieść na noszach do zorganizowanego szpitala przy Seminarium oo. karmelitów – „Monice” i „Dance” polecił zająć się rannymi; dużą odwagą odznaczył się i pomocy udzielił proboszcz kościoła oo. karmelitów, ks. Wiśniewski; „Monika” otrzymała od władz niemieckich zezwolenie na utworzenie ekipy sanitarnej, na mocy którego poszła wraz z innymi na Starówkę, gdzie z tlących się zgliszcz przenieśli około 36 osób nie dobitych lub poparzonych – do ww. szpitala.

Relacja ppor. Heleny Kłosowicz, ps. „Monika”

22 sierpnia 1944 r. na redutę Pasażu Simonsa spada lawina niemieckiego ognia. W chwili, gdy znajdowałam się na parterze, w okno drugiego piętra trafił pocisk, którego odłamki raniły ciężko kpt. Tadeusza Majcherczyka, ps. „Zdan”, od 18 sierpnia – rozkazem mjr. „Sosny” – dowódca batalionu „Chrobry I”.

Natychmiast, wraz z sanitariuszkami, przenosiłyśmy go do szpitala polowego, w piwnicy domu przy ul. Długiej 16. Dwie głębokie rany klatki piersiowej, jedna prawego barku i poniżej kolana lewej nogi okazały się ciężkie. Po dokładnym oczyszczeniu ran z odłamków i założeniu na nogę ochronnej szyny – postanowiłam zostać przy „Zdanie”. Zwróciłam się do mjr. „Sosny” z prośbą o zwolnienie mnie z dotychczas wykonywanych funkcji sanitariuszki oraz łączniczki i wyrażenie zgody na stałą opiekę nad kpt. „Zdanem”. Szpital przy ul. Długiej 16, po silnym bombardowaniu 27 sierpnia, stanął w płomieniach. O godz. 23.00 przy pomocy ludności cywilnej, wraz z siostrą Janiną Kwiatkowską (obecnie Gawrońska), ps. „Łukasz”, przeniosłyśmy wszystkich rannych do szpitala polowego obok, przy ul.Długiej 10.

Pierwszego września 1944 r., po 31 dniach walki i pełnej heroizmu obrony Starego Miasta, dowództwo – wobec beznadziejnej sytuacji – wydało rozkaz wycofania się walczących do Śródmieścia. Nie wszystkim jednak dane było wycofać się z piekła Starówki. W szpitalach polowych leżał o wielu ciężko rannych Żołnierzy powstańczych, których stan nie zezwalał na ewakuację. Los ich zdawał się przesądzony, bowiem po drugiej stronie szpitala centralnego przy ul. Długiej 7 (dawne Ministerstwo Sprawiedliwości), a więc w odległości około 100 m znajdowali się już hitlerowcy.

Tego dnia około godz. 20.00 zameldowałam się w kwaterze mjr. „Sosny” z prośbą o zezwolenie na pozostanie z oddziałem por. Maciejowskiego i ppor. Jackowskiego na Starówce – jako ochrona rannych. Mjr „Sosna” po długim namyśle i bezowocnych perswazjach, wyraził zgodę, dając mi specjalną przepustkę. Dokument ten – dziś już historyczny – przechowuję wraz z kilkoma innymi, jako bezcenną pamiątkę tamtych dni.

Pamiętam dobrze ten czerwony, gorący od ognia i duszny od dymu wieczór. Ostatnie oddziały w ciszy grupują się przy włazie do kanału. Przesuwają się przede mną szeregi zmęczonych Żołnierzy, o starych wychudłych twarzach, w których tylko oczy płoną gorączkowym blaskiem i silną wolą zemsty i zwycięstwa… Z szeregów wybiegi do mnie na moment mój wierny towarzysz z konspiracji i walk, potężny i dzielny Jerzy Pawłowski, ps. „Rudy”, raz jeszcze prosząc bym zeszła do kanału, bym wykorzystała ostatnią szansę ratunku. Trudno mi jednak było oderwać się od barykady, przy której żegnałam odchodzących. Starówka stała się moim najukochańszym skrawkiem ziemi ojczystej – i tu postanowiłam zostać do końca wielkiej niewiadomej.

Na drogę dalszych walk i „na szczęście” dałam „Rudemu” swego visa. Tu już nie będzie mi potrzebny. Mocnym uściskiem rąk żegnałam towarzyszy z barykad. Cicho znikali w otworze włazu. A potem zaczął się drugi atak dramatu. Pierwsze wrażenie – to śmiertelna cisza, przerywana chwilami gruchotem spadającej cegły, chrzęstem blachy, sykiem płomieni… Bezdenna samotność, przerażająca pustka opuszczonych domów, ulic, barykad. Powoli, wraz z „Łukaszem”, schodzimy do piwnic szpitalnych. W słabych płomykach świec widzimy kilkadziesiąt par oczu ze zgrozą wpatrzonych w nasze twarze.

- Jak to? Poszli? Pozostawili nas na pewną śmierć? Bez ratunku?

- Doktor „Wnuk” obiecał, że wrócą po nas… bądźcie spokojni, przecież my też jesteśmy z wami… – mówię.

Jak ciężko kłamać, jak ciężka jest walka zdrowych organizmów z psychiką chorych ludzi. Nie wolno dopuścić do załamania się tych kalekich, bezbronnych bohaterów. Przystępujemy do zmiany opatrunków, nucąc przez łzy żołnierskie piosenki. Naraz wpada jakaś kobieta z krzykiem, że mury nad nami palą się.

Wybiegam na podwórze i cofam się oślepiona ogniem. Nie ma chwili do stracenia. Biegnę do szpitala polowego przy ul. Długiej 7 z prośbą o pomoc i nosze. Nosze dostaję – ludzi jednak brak. Gdy prośby nie pomagają, pod groźbą rewolweru „Zdana” zmuszam kilku wystraszonych cywilów z sąsiednich kamienic do pomocy.

Wśród syczących płomieni udało nam się wynieść wszystkich rannych – początkowo do szpitala przy ul. Długiej 10, a po czterech godzinach do dwóch sal szpitalnych na pierwszym piętrze szpitala polowego przy ul. Długiej 7.

Kilku ciężko rannych chłopców dostaje krwotoku. Jesteśmy bezradne. W poszukiwaniu środków dezynfekcyjnych i opatrunkowych przebiegam wszystkie sale olbrzymiego gmachu. Widok przerażający w swej grozie. Setki rannych od kilku dni bez opatrunków, leżą na gnijących od ropy i krwi barłogach. Ciała zżarte ropą i gorączką upodobniły tych ludzi do szkieletów. Oczy… tylko oczy żyją wpatrzone błagalnie. Opuchnięte usta szepczą: pić… pić… opatrunek… Ręce chwytają kurczowo moje nogi – usiłują zatrzymać.

Gdzie personel tego szpitala? Gdzie ordynator płk „Tarło”? Znalazłam wreszcie w piwnicach kilka sióstr, ale wyczerpane fizycznie i nerwowo nie są zdolne do jakiegokolwiek wysiłku.

Godzina 24. Bezradna wracam do swoich dwóch sal. Lawirując między rannymi i konającymi, potykam się o jakiś przedmiot i z przerażeniem stwierdzam, że to karabin. Przez głowę moją przebiega myśl jak błyskawica: zrewidować sale. Jak wpadną Niemcy i zauważą broń – wymordują wszystkich. Wielu rannych ma mundury powstańcze, zdobyczne „panterki”, buty wojskowe, pasy, hełmy, furażerki z orłami, opaski biało-czerwone. Natychmiast trzeba to zlikwidować – nadać szpitalowi charakter cywilny. Mobilizuję sanitariuszki i skrupulatnie zbieramy wszystko co nosi znamiona wojskowo-powstańcze. Chłopcy, chociaż ciężko ranni, nie chcą oddawać ukrywanej broni. Po perswazjach jednak ustępują. Broń i amunicję zakopujemy w gruzach wypalonych piwnic, pozostałe rzeczy palimy na dziedzińcu szpitala…

Drugi dzień września.

Godzina 4.30. Upadamy ze zmęczenia, spragnieni i głodni. Znajdujemy jeszcze listę (niekompletną) rannych, chorych i zmarłych. To bardzo ważny dokument. Chowam go do małej teczki, z którą nie rozstaję się, w której znajdują się różne dokumenty „Zdana”, notatki, rozkazy, szkice sytuacyjne. Dokumenty te zawijam w bandaże i umieszczam na własnym brzuchu pozorując opatrunek.

Godzina 6.30. Na barykadach, w pustych oknach, nad fragmentami bram ludność cywilna wywiesza białe flagi. Wtargnięcie Niemców jest nieuniknione.

Nerwy nasze napięte są do ostatnich granic. By skrócić  mękę oczekiwania na spotkania ze śmiercią – robimy opatrunki wykorzystując strzępy chustek i bielizny.

Godzina 7.00. Ciszę przerywają nagle chrapliwe okrzyki w języku niemieckim. Dochodzą początkowo z dziedzińca, a następnie z klatki schodowej. Ręce nasze nerwowo drżą – nie przerywamy jednak pracy. Spoglądam na „Zdana”: lekko uniesiona głowa, twarz blada jak opłatek. Obiegam spojrzeniem legowiska rannych, zatrzymuję wzrok na ulubieńcu „Zdana”, pchor. Jozefie Kamińskim, ps. „Jastrzębiec”. Po wychudłej twarzy spływają kropelki potu – jest ciężko ranny w lewą nogę. Na moją salę nr 7 wbiega z bronią gotową do strzału dwóch SSmanow. Starszy z nich spostrzegł, że jestem w fartuchu lekarskim i gumowych, chirurgicznych rękawicach. Bierze mnie za lekarza. Następuje szybka rozmowa:

- Lekarz?

-Tak.

- Ci wszyscy to bandyci?

- Nie – to wyłącznie ludność cywilna. Wojsko odeszło w nieznanym kierunku, zabierając swych rannych, środki opatrunkowe i resztki żywności.

- Jaki stan liczebny chorych?

- Wszystkich, w całym szpitalu około 700 ludzi.

Ostrym wzrokiem przebiega po rannych, wśród których przeważa  .

- Czy dla starców macie osobne sale? – ironiczny głos i wściekłe spojrzenie.

- Nie, starych ludzi jest bardzo mało, bo przebywali w piwnicach, młodzi natomiast ratowali swoje płonące domy, nosili wodę, starali się o żywność. Odłamki, kule i  płomienie nie wybierały, dlatego tyle młodych ofiar.

SS-man spojrzał na zegarek:

- Za godzinę otrzymacie żywność i środki opatrunkowe.

Raz jeszcze badawczo spojrzał mi w oczy, zaszwargotał coś cicho do towarzyszącego mu żołnierza i – wyszli, lekkie odprężenie. A więc nie jest tak beznadziejnie – jest szansa życia. Przebiegam wszystkie sale, oznajmiając radośnie zbliżającą się pomoc. Ranni ożywili się, nadzieja zaczęła barwić ich sinoblade twarze; oczy promienieją iskrami radości. Z piwnic i zakamarków wypełzają sylwetki w białych fartuchach, zaczynają krzątać się koło rannych. Tak minęła godzina. Opatruję właśnie rany „Zdana”, gdy nagle słyszę strzał. Jeden, drugi, trzeci, coraz częstsze, coraz bliższe. Mam pewność, że to na parterze gmachu. Przeskakuję między rannymi, chcę dotrzeć do drzwi, by sprawdzić co się dzieje. Drogę zagrodził mi wysoki SS-man, z rewolwerem w ręce: pchnął w kierunku klatki schodowej:

 - Raus… die verfluchte Banditen…

W tej chwili przestałam się łudzić. Obiecany ratunek – to banda zwyrodniałych zbrodniarzy w znienawidzonych mundurach SS, własowcow i Ukraińcow.

Przerażone, sterroryzowane sanitariuszki wychodzą na klatkę schodową, a następnie na dziedziniec szpitalny. Wykorzystując chwilową nieuwagę żołdakow, za ich plecami przeskakuję z powrotem do sali. Wpatrzone w rannych, w „Zdana”, w jego oczy pełne grozy, otępiała – nie ruszam się z miejsca. SS-man repetuje broń i zbliża się do mnie.

Nagle „Zdan” unosi głowę z noszy i mocnym głosem mówi:

 - Monika! Wyjdź! Natychmiast wyjdź – to rozkaz!

Przyzwyczajona do wykonywania rozkazów, zasugerowana wychodzę powoli na schody. Oczom moim przedstawia się mrożący w żyłach krew widok. Kałuże krwi, jęki niedobitych, trzy żywe pochodnie… wyjące zwierzęcym głosem. Jeden ze zbrodniarzy okutym butem kopie w twarz leżącego na schodach młodego chłopca… Na podeście półpiętra leży zwinięta w kłębek młodziutka dziewczynka, a rozkraczony żołdak z rechotem strzela do niej. Zbir zwrócił się w moją stronę, chwycił mnie za kark i mocnym kopnięciem zrzucił na parter. Poczułam, że ktoś szybko mnie schwycił i wyprowadził na dziedziniec. Obejrzałam się już w bramie na swego dobroczyńcę, był to kpr. „Wraga” z AL, który  z trudem poruszał się na strzaskanej stopie.

Tuż za bramą, na dziedzińcu leży kwadratowe płótno ze swastyką. Po lewej stronie stoi grupa oficerów. Po prawej – stłoczony personel szpitalny i ranni, którzy mogli poruszać się o własnych siłach. Dołączyłam do tej grupy. Tuż obok mnie stoi siostra „Łukasz” i Danuta Siemaszko, ps. „Danka”, która ochotniczo zgłosiła się do pomocy mi w szpitalu. Następuje rozkaz opuszczenia szpitala.

Grupa, składająca się z około 400 osób, powoli odchodzi w kierunku wyjścia, prowadzącego na ul. Podwale. Słychać strzały, a każdy strzał – teraz w drugim skrzydle szpitala – to cena jednego życia. Nie, nie mogę tak odejść. Dokąd jest jeszcze nadzieja uratowania, chociaż jednego człowieka z tego potwornego piekła, trzeba pomoc nadziei. Szybko, niepomna na nic, biegnę w kierunku bramy.

Widzę, że„ Łukasz” i „Danka” biegną za mną. Pod ścianami domu wpadamy do bramy. Na schodach, prowadzących do moich sal, zagradza mi drogę starszy wiekiem żołnierz:

- Halt! Dokąd?

- Proszę puścić, po męża i siostrę…

- No… schnell… „pręko… pręko”…

Krew… pełno krwi. Rozszarpane kulami trupy, okropny zaduch tlących się ciał. Gdzie niegdzie jeszcze błagalnie wyciągnięte ręce. Oczy oszalałe grozą, zwykłym ludzkim strachem, błyszczące od łez i jeden wielki krzyk rozpaczy: „Ratujcie!”

„Łukasz” wyprowadza już swoją siostrę Irenę Kwiatkowską, ps. „Joanna”, bosą, w poszarpanej koszuli. I znów ten przeklęty SS-man, i strzał tuż nad barłogiem „Zdana”. Jeden skok – jesteśmy już przy nim. Chwytam go pod ramiona, podnoszę. „Zdan” szarpie się:

 - Puść, zostaw, przecież wiesz, że nie mogę chodzić – mówi, widzę, że jest w szoku z determinacją uderzam go w twarz:

 -Tadeusz, musisz! Słyszysz – musisz!

Dźwiga się. Przy pomocy „Danki” wleczemy go szybko w kierunku klatki schodowej. Przechodząc obok „Jastrzębca” – „Zdan” już przytomnie mówi:

- Wstań, chodź za nami.

 Biedny „Jastrzębiec” usiłuje podnieść się, ale po chwili bezwładnie opada na swój barłóg. Wynosimy na dziedziniec zwisającego na naszych ramionach „Zdana”. Od progu przez dziedziniec „Zdan” musi iść sam, lekko przez nas podtrzymywany. Każdego ciężko rannego, grupa oprawców, stojąca po lewej stronie dziedzińca, kazała podprowadzić do ściany i zabijać strzałem w tył głowy.

Kilkanaście trupów leży już pod ścianą. Nie wiem, czy po raz drugi zobaczę w życiu tak nadludzki wysiłek, taki hart ducha: oto o własnych siłach szedł człowiek, którego noga kwalifikowała się do amputacji, a plecy i piersi broczyły krwią. Dochodzimy do grupy oficerów-selekcjonerów. Do moich uszu dobiega beztroska rozmowa – jak na defiladzie. Zahaczyli spojrzeniem o naszą trojkę. Z ust jednego z nich pada słowo – wyrok: Links! – i szpicruta wskazuje na „Zdana”.

A więc pod ścianę. Zachwiał się „Zdan” – w tej samej jednak sekundzie pchnęłam go mocno przed siebie jednocześnie zasłaniając. Zbrodniarze o dziwo, na chwilę oniemieli, zaskoczeni. Wykorzystując ten moment, wyniosłyśmy mdlejącego już „Zdana” przed gmach na ul. Podwale. Tu oczekiwała cała grupa ludzi wypędzona ze szpitala.

Ustawiono nas piątkami przed czołgiem skierowanym lufą na Stare Miasto. Spoglądam na „Zdana” – sinozielona twarz, mokra od kropel potu. Hitlerowcy okrążają naszą grupę, jak sępy. Właśnie jeden podnosi wolno karabin i celuje. Zasłaniam swego dowódcę, żołdak zbliża się powoli do mnie. Szybko zrywam z szyi złoty łańcuszek z pięknie rzeźbionym krzyżykiem i wyciągam rękę w kierunku oprawcy. Chciwie spojrzał na moją dłoń, opuścił karabin, drapieżnie wyrwał tę cenną dla mnie pamiątkę i… odwrócił się.

Pada komenda do dalszego marszu. Niebo błękitne, pełne słońca. Jest męczący, dokuczliwy upał. Brniemy ulicą Podwale w kierunku pl. Zamkowego – krok po kroku, potykając się na piętrowych zwaliskach gruzu, popychani kolbami, bici po twarzach. „Zdan” zwisa na moich i „Danki” ramionach, niemal go niesiemy. Od czasu do czasu podpiera się zdrową nogą. Byle dalej od tego piekła, które mogłoby być idealnym wzorem dla nieśmiertelnego Dantego.

Nasza trojka zostaje coraz bardziej w tyle. Siad naszej drogi znaczymy strugami krwi z ran „Zdana” i naszych pokaleczonych stop (przed opuszczeniem szpitala kazano nam zdjąć obuwie). Spieczone z wysiłku i pragnienia wargi z bólu pękają. Czuję jak krople krwi spływają po brodzie. Często mijamy drgające jeszcze ciała niedobitych. Grupa pędzonych w zastraszającym tempie maleje…

Dobrnęliśmy wreszcie do wylotu pl. Zamkowego, „Danka” płacze i skarży się jak dziecko:

 - Moniko – przebacz, ja już nie mogę…

Chcę jej dać chwilę odpoczynku, oplatam więc ręce „Zdana” na szyję, nisko pochylam się by dźwignąć go na plecy. Do dnia dzisiejszego nie wiem, jak zdołałam przenieść „Zdana” niemal na środek pl. Zamkowego. Padam z nim razem w gruzy, tuż obok Kolumny Zygmunta, powalonej, zdruzgotanej – uderzając o nią czołem. Widziałam, jak pozostał na niej ślad mojej krwi. „Zdan” był nieprzytomny. „Danka” skulona, z głową między kolanami rozpaczliwie szlocha. Widzę to – i jest mi już wszystko jedno. Nie usiłuję nawet podnieść się. Czekam na zbawczą serię kul. I oto zbliża się do nas starszy żołnierz. Chwilę patrzy, a potem wyciąga ręce z manierką i podając cicho mówi:

- Langsam… langsam… Ihr seid schon auster Gefahr…

Z trudem chwytam sens jego słow. Dziwne – skąd w tej sferze dzikich bestii znalazł się człowiek. Delikatnym ruchem odchyla mi głowę i wlewa do ust wino czy wódkę – nie wiem. Miałam uczucie, że połykam ogień. Poi także „Zdana” i „Dankę”. Czuję przypływ sił, odruchowo poprawiam bandaże na brzuchu, stawiam na nogi „Dankę” i znów bierzemy na ramiona naszego dowódcę.

Ruszamy przed siebie. W małej grupie – kulejemy ostatni. Dochodzimy do rogu ul. Mariensztat. Z około 400 ludzi, którzy wyszli ze szpitala, zostało nas około 30 osób. Nie wiem, nie umiem powiedzieć, co z tą resztą się stało. Wiem, że padali zmęczeni, nieprzytomni. Wiem, że byli zabijani, wiem, że byli żywcem paleni.

Złączeni wspólną niedolą, otępiali na salwy egzekucyjne, czekaliśmy na ostatni

akt swojej Golgoty. Z uczuciem dziwnej ulgi słyszę słowa:

- Dwie kobiety i ten ranny mężczyzna – tu do nas!

Ciągniemy „Zdana” i dochodzimy do grupy kilkunastu żołdaków. Oparłyśmy się wraz ze zwisającym na naszych ramionach „Zdanem” o mur narożny ul. Mariensztat – twarzami do otaczających nas oprawców. Rozstępują się. Wykrzykując słowa pełne nienawiści i szyderstwa, sześciu żołnierzy staje naprzeciw nas w odległości pięciu, może sześciu kroków, manipulując koło broni. Każą nam odwrócić się twarzami do ściany – nie reagujemy na ten rozkaz. Spojrzałam na niebo takie pogodne, lekko przyćmione dymami spalenizny. Nad głową przeleciał gołąb. Lawina wspomnień o domu, o najbliższych, aż dziw, że tyle ich mogło być bezładnych, beznadziejnych ostatnich. Spojrzałam na pluton egzekucyjny. Karabiny wolno podnoszą się do wysokości ramion i zastygają w tej pozycji. Trwa to zbyt długo, nie wytrzymuję nerwowo i krzyczę:

- Na co czekacie, strzelajcie… Moja nienawiść urasta do takich rozmiarów, że chociaż czuję już powiew śmierci, otwieram usta, by rzucić im w twarze całą gorycz swej pogardy – gdy słyszę cichy szept „Zdana”:

 - Policzę do trzech i razem krzykniemy Jeszcze Polska nie zginęła”… – i w tej samej sekundzie słyszę dobiegający z głębi Krakowskiego Przedmieścia pojedynczy mocny okrzyk:

- Halt! Halt! Nicht schissen!!! – Za chwilę wpada oficer niemiecki, w rozpiętym mundurze, bez nakrycia głowy, o bezkrwistej twarzy i staje przed żołnierzami. Daje rozkaz natychmiastowego przerwania rozstrzeliwań. Przez kilka minut mówi coś szybko podniesionym głosem, a następnie wycierając chustką czoło i twarz – zwraca się do nas. Bardzo uważnie, kolejno przygląda się nam. W uszach coś brzęczy… oczy zachodzą mgłą, a potem coraz większe szersze kręgi, słońce gaśnie – a ja lecę miękko w przepaść bez dna. Po raz pierwszy w życiu zemdlałam. Z omdlenia obudził mnie smak gorzkiej, żołnierskiej kawy. Siedzę plecami oparta o mur. Obok mnie leży „Zdan” na półprzytomny. „Danka” klęczy, ocierając mi twarz i czoło. Nade mną stoi pochylony oficer – wybawca. Zaczynam rozumieć poszczególne słowa. Staramy się porozumieć dziwną mieszaniną słów polsko-niemiecko-francuskich. Po zapewnieniach z mej strony, że jesteśmy ludnością cywilną, że ja jestem lekarzem, mężczyzna, to mój mąż, a młoda dziewczyna studentką medycyny – zażądał od żołnierzy opatrunków kieszonkowych, kawy, chleba.

Naszym wybawcą okazał się Austriak dr Peter Muller. Pomógł on jeszcze wielu osobom. „Zdan” przeżył Powstanie, utracił jednak nogę. Mnie zaś losy wojenne rzuciły do Pruszkowa. Moje mieszkanie przy ul. Pańskiej zostało zrównane z ziemią, musiałam więc rozstać się z moją ukochaną Warszawą i szukać schronienia u moich rodziców.

Źródło

http://fundacja-ppp.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=208:reozytorium-ak-ksizki-w-postaci-elektronicznej&catid=38:rak&Itemid=29