W Powstaniu:

ul. Wilcza 7

FRAGMENTY PRZEŻYĆ I MYŚLI Z POWSTANIA

W czasie Powstania Warszawskiego byłam już członkinią Zgromadze­nia Sióstr Franciszkanek od Cierpiących. Brało ono w Powstaniu czynny udział. Zarówno we własnych placówkach szpitalnych, jak i w punktach sanitarnych zorganizowanych przez siebie siostry nasze pracowały do końca Powstania. Część sióstr wyjechała ze swoimi rannymi żołnierzami do obozu w Zeithein, a ja z rannymi do Częstochowy. Był to pierwszy transport rannych zatrzymany na naszych terenach.

Dla uzupełnienia podam wykaz domów Zgromadzenia i punktów sani­tarnych, gdzie siostry nasze pracowały:

1) Sanatorium Sw. Józefa ul. Emilii Plater 18 — ok. 50 sióstr;

2) Lecznica przy ul. Hożej 82 („Macierzyństwo”) — kilkanaście sióstr;

3) Punkt sanitarny przy ul. Poznańskiej 15 — 5 sióstr;

4) Punkt sanitarny przy ul. Hożej 13 — 3 siostry;

5) Punkt sanitarny przy ul. Marszałkowskiej 79 — 2 siostry;

6) Szpital Dzieciątka Jezus — 17 sióstr;

7) Szpital zorganizowany przy ul. Mokotowskiej 55 — 5 sióstr;

8) Dom Zgromadzenia przy ul. Wilczej 7 — początkowo zorganizowano tam szpitalik dla kilkunastu powstańców i osób cywilnych (szczególnie ko­biet). Po upadku Starówki przedostało się kanałami i pozostało już w tym domu ok. 40 rannych powstańców. Oprócz pielęgnowania rannych, prało się tam materiały opatrunkowe dla wszystkich wymienionych szpitali i punktów sanitarnych. Ponadto wydawano przeciętnie 150 obiadów dziennie;

9) „Królikarnia” — Zakład dla nieuleczalnie chorych. Było tam bardzo wielu rannych zarówno powstańców, jak i osób cywilnych. W czasie bardzo silnego bombardowania zginęło wielu rannych i chorych, a także 5 sióstr.

Ostatnie dni lipca 1944 r., dni odpoczynku letniego w Anielinie koło Otwocka. Cisza tu i spokój — dochodzą tylko echa z dalekiego świata, a z pobliskiego frontu wschodniego słychać detonacje i huk armat. Ale z dnia na dzień coś się zaczyna zmieniać wokoło. Pobliskie wsie są ewakuowane. Jeste­śmy niezdecydowane, co mamy robić — wrócić do Warszawy czy też zostać. Wtem niespodziewanie przyjeżdża jedna z naszych sióstr z poleceniem, aby natychmiast wracać do Warszawy.

Wracamy. Z odjeżdżającego pociągu widać na horyzoncie szerzące się pożary… Pociąg przepełniony. Wracają chyba wszyscy z podmiejskich okolic. Nastrój jest pogodny, swobodny — ludzie rozmawiają wyłącznie o cofającym się nieprzyjacielu — o masowym przyznawaniu się do pochodzenia polskiego wśród Niemców i różnych podobnych wydarze­niach ostatnich dni.

Przybywamy do Warszawy. Ruch niezwykły. Tramwaje, wozy, wszy­stko przepełnione. Mowy nie ma, aby dojechać czymkolwiek do domu. Idziemy więc z bagażami pieszo. Dochodzimy do mostu Poniatowskiego. Łzy rozrzewnienia przesłaniają oczy, a na usta bezwiednie cisną się słowa biblijnego proroka: „Miasto moje święte… gdybym cię miał zapomnieć, to niech Bóg na niebie o mnie nie pamięta…”

Idziemy dalej. W AL Jerozolimskich — po obu stronach jezdni stoi zwarty tłum ludzi, a jezdnią suną powoli cofające się z frontu tabory niemieckie. Pochód wygląda żałośnie. Żołnierze zmęczeni, szarzy, biedni… Tępo i apatycznie patrzą przed siebie i nie zwracają uwagi na stojący tłum. To już nie triumfatorzy wkraczający do stolicy w 1939 r.

Twarze ludzi patrzących na ten żałosny kondukt są ciche, skupione, wzruszone i radosne… Niejedne oczy nie bronią się przed łzami… Przecież o takiej chwili marzyliśmy na jawie nocy bezsennych, aby ujrzeć ich odcho­dzących już z naszej Ziemi…

Przybywamy do naszego domu przy ul. Wilczej. Przyjmują nas radośnie i serdecznie. Cieszą się, że wróciłyśmy, że jesteśmy potrzebne. Ktoś znaczą­co dorzucił jeszcze: „A będziecie jeszcze bardziej potrzebne. Spodziewają się w nocy nalotów”. Istotnie przeczucia się sprawdziły. Tej nocy i kilku następnych powtarzają się naloty (radzieckie), na szczęście niezbyt groźne i niewiele pociągające za sobą ofiar.

Ostatnia niedziela lipca. Zapada wieczór. Po ułożeniu chorego do snu wyszłam na balkon przylegający do pokoju tegoż chorego. Patrzyłam dłuż­szą chwilę na ul. Emilii Plater i krzyżującą się z nią ul. Hożą. Było cicho. Od czasu do czasu ktoś pojedynczo przechodził chodnikiem. Zmrok ogarniał miasto. Wtem od strony ul. Wspólnej wybiegł dwunastoletni może chłopiec. Dźwigał prawie pełne wiadro czarnego płynu. Na środku jezdni — przed naszą lecznicą, napisał bardzo dużymi literami pędzlem umoczonym w wiadrze: „Bracia do broni!” i pobiegł dalej.

W tym momencie doznałam wstrząsającego olśnienia: To już.

1 sierpnia

Rozpoczynamy dzień jak zwykle. Msza św., śniadanie i stajemy do pracy na swoich stanowiskach przy chorych. Nic szczególnego do południa się nie wydarza. Lekarze tylko spóźniają się jakoś z wizytami u chorych, a po przybyciu niektórzy dają zlecenia z góry na kilka dni, tłumacząc się z miną tajemniczą, lecz znaczącą, że przyjdą jutro na pewno, ale tak „dla wszystkiego, na wszelki wypadek”…

Godz. 15.00. Pewne ostrzeżenia, aby nie wychodzić na ulicę, ale nie wszyscy biorą to na serio.

Godz. 15.45 — słychać delikatny, przyciszony głos syreny… Nikt z nas nie przypuszczał wtedy, że dźwięk ten rozedrga się w tysiące głosów, w nie kończącą się wprost detonację bomb i dział, w radość i łzy, w zwątpienie, rozpacz i wiarę w zwycięstwo.

Gdy ustał dźwięk syreny, od strony Politechniki padły pierwsze strzały karabinowe i słychać było wybuchy granatów. Tabory ciągnące ul. Emilii Plater w kierunku dworca, zaskoczone, zmieszane, stanęły; dopiero po chwili, po zorganizowaniu się rozpoczęła się ostra strzelanina.

Jesteśmy zaskoczone, nie wiemy co robić z chorymi, czy zwozić ich do schronu, czy też tę strzelaninę przeczekać. Zapada decyzja, aby na wszelki wypadek jednak zwieźć. Lokujemy wszystkich chorych w dość ciasnych jak na tyle osób suterenach. Tymczasem ogień karabinowy szaleje nadal, kule gwiżdżą i odbijają się od murów, wpadają nawet przez okna na piętra. Na razie sytuacja niejasna. Nikt z nas — w całej naszej lecznicy — nie może zdać sobie sprawy, co się właściwie dzieje. Powoli jednak oswajamy się, rozdajemy kolację chorym i towarzyszącym im osobom, jak też i tym wszy­stkim, którzy się przygodnie u nas zatrzymali.

Układamy chorych na spoczynek. W schronie, przy chorych, zostaną nocne dyżurne — reszta sióstr uda się do kaplicy i na spoczynek.

Miałam być jedną z dyżurnych tej pierwszej powstańczej nocy. Posły­szałam strzały zupełnie blisko naszego domu i podeszłam do okna. W drzwiach narożnego domu przy ul. Emilii Plater i Hożej stał młodziutki chłopiec, z odkrytą głową, z napięciem na twarzy i z rozpylacza posyłał serię kuł… To żołnierz. To pierwszy ujrzany przeze mnie powstaniec… Łzy roz­rzewnienia, pierwsze radosne błogosławieństwo ślę całym sercem w stronę tego rycerza-chłopca i przywołuję historyczne strofy: „Kozietulski młody jak piorun się rzucił, Wziął trzecią baterię, ale już nie wrócił…,,Czy ty wrócisz — nowy Kozietulski? …Szarża w wąwozie Samosierra trwała tylko 8 min, a jak długo będzie trwała wasza „szarża” w powstańczej Warszawie…?

Godz. 23.00. Strzały nie milkną, ale oddalają się trochę. Tylnym wej­ściem, od podwórza, wnoszą ciężko rannego żołnierza. Zabieramy go na salę operacyjną. Czarny, zakurzony, bez jęku, leży na skrwawionych noszach. Postrzał w płuca. Pierwsza krew — pierwsze ofiary…

Po upływie chyba godziny chłopcy wprowadzają drugiego rannego. Na szczęście to lekko ranny. Robimy mu opatrunek, wstrzykujemy surowicę przeciwtężcową. Usadawiamy go na fotelu, dajemy coś do zjedzenia i roz­poczynamy rozmowę. Chyba wyczuwa cały ogrom sympatii, którą go ogar­niamy, „rozkleja się” nie po żołniersku, dzieli się swymi wiadomościami. Twierdzi autorytatywnie, że to wszystko jutro wieczorem na pewno się skończy. Jest senny, ogłuszony, zaczyna drzemać… Nagle zrywa się i woła: „ależ ja muszę iść, wzywa mnie przecież obowiązek!”

Godz. 1.00 po północy. Ciemno, pada deszcz. Wyprowadzamy go we dwie przez ogród na ulicę. Idzie w ciemną noc, w to wielkie, tajemnicze nieznane. Kto mu kazał, jaka siła wypchnęła go z cichych progów pod grad kuł?…

Łzy cisną się do oczu i dławi coś w krtani. Kreślę krzyż za odchodzącym i wracam do chorych.

2 sierpnia

Idziemy do kaplicy na Mszę św. Pod oknami przebiegają grupy młodzie­ży śpiewając i rozmawiając wesoło. Kaplica pełna. Wszyscy przystępują do Komunii św. Następnie udajemy się do chorych. Rannych przybywa. Zapeł­niają się sale. Serdecznie i z ogromnym oddaniem służą siostry rannym żołnierzom. Oddają swoje łóżka, swoją pościel. Same lokują się gdzie się da — po kątach.

W lecznicy praca idzie spokojniejszym torem. Wszystko powoli się układa. Rannych lokuje się w miarę wygodnie.

I nagle pada grom. Ktoś przynosi hiobową wieść: Niemcy gromadzą olbrzymie siły i idą na Warszawę, aby ją tym razem obrócić w perzynę. Front wschodni zatrzymany, a nam brak broni… Brak słów na wyrażenie bólu, który zalał nam serca… Nie, nie ma i nie może być bardziej gorzkich chwil, jakie dane nam było teraz przeżywać…A więc znowu ten bohaterski zryw będzie daremny?… A więc te nasze najżywsze nadzieje będą zawiedzione?… I krew na darmo wylana?

Napływają nowe ofiary. Najokropniejsze to te postrzały w głowę i brzuch. Jeden z rannych właśnie z takim ciężkim postrzałem w brzuch woła prawie gasnącym głosem do płaczącej przy nim żony: „Nie płacz, przecież sama mi mówiłaś, bym szedł… przecież to dziś dzień krwi i chwały…,, I z tymi słowami umiera.

Inny znowu na słowa kapłana, który mu podsuwa intencję, aby swoje męczeństwo ofiarował za wolność ojczyzny, odpowiada księdzu: „tak, tak — za wolność ojczyzny…” A potem zwraca się do otaczających go kilku sióstr i z mocą, słowo po słowie mówi: „Ja żyć pragnę… ja żyć muszę… by wam się odwdzięczyć za waszą dobroć dla rannych. ..ja jeszcze walczyć będę i za was”. Niestety — po laparotomii umiera.

Przynoszą chłopczyka — lat może 12-13. Postrzał głowy. Ojciec jego jest gdzieś za granicą, w armii polskiej jako kapitan. Matka pracuje na punkcie sanitarnym, a on został sam. Zdobył gdzieś pistolet i strzelał do nieprzyjaciela. Niestety — nieprzyjacielska kula utkwiła zbyt szybko w dziecinnej głowie. Leży teraz po operacji, bladziutki i nieprzytomny… Po kilku godzinach wraca mu powoli odrobina świadomości, chwyta za rękę obecnego przy nim lekarza i pyta półprzytomny: „doktorze, czy już idziemy do wolnej Polski…?” I znowu zapada w głęboki sen.

3 sierpnia

Rano, pod koniec Mszy św. słychać kilka strzałów, a potem przez otwarte okno kaplicy wpada rozkaz: „Brać. Żołnierz polski ranny .” Wybiegamy. Pod bramą — od ul. Hożej — leży ciężko ranny i cicho jęczy. Już wiemy, co się stało. To obstrzał z Ministerstwa Komunikacji. Na najwyższym piętrze Niemcy umieścili ckm i za jego pomocą paraliżują ruch naszej dzielnicy. Z narażeniem życia siostry zabierają rannego i transportują go na salę opera­cyjną.

Około godz. 10.00 wpada grupa naszych żołnierzy. Są zmęczeni, roz­gorączkowani, nieco zaniepokojeni. Zostali wyparci przez Niemców z pl. Św. Barbary (niedaleko naszej lecznicy). Grupują się i obsadzają okna na parterze. Tymczasem do domów przy ul. Emilii Plater — vis a vis naszej lecznicy — wdzierają się Niemcy z gmachu Ministerstwa Komunikacji, biorą zakładników z tych domów i posuwają się do następnych. Niebezpieczeństwo bardzo wielkie. Bezpośrednie zagrożenie rannych żołnierzy i ca­łego naszego personelu.

Robi się zamieszanie. Trzeba jakoś zatrzeć ślady po rannych żołnierzach, których życie jest najbardziej zagrożone w wypadku wdarcia się Niemców. Zastanawiamy się, czy nie transportować rannych do domów prywatnych — w kierunku Marszałkowskiej.

Tymczasem wzdłuż ul. Hożej powiewają biało-czerwone flagi. Pierwszy raz po pięciu latach okupacji oglądane… Po kilku godzinach niepokoju i napięcia ktoś z przeciwka informuje nas znakami, że Niemcy powoli zaczy­nają się wycofywać! Idą z powrotem w stronę Ministerstwa Komunikacji. Istotnie — po pewnym czasie dokładnie wiadomo: Niemców już nie ma.

Powoli wszystko się uspokaja. Grupa żołnierzy rozlokowuje się na pierwszym piętrze. Rozdajemy posiłek, potem wszyscy myją się, dajemy bieliznę, skarpetki, szykujemy posłania. Jest ich kilkunastu. Wszyscy są bardzo młodzi. Czyszczą broń, są ożywieni, rozmawiają, są pełni dobrych myśli. Oczekują, że lada chwila nadejdzie ich dowódca.

Marzyło się nam na pewno nieraz, że przyjdzie chwila, gdy przez ukwiecone ulice stolicy będzie szło nasze wojsko, umundurowane, zmotory­zowane, silne! A my nieprzytomni, szaleni z radości sypać będziemy na nich kwiaty, kwiaty, kwiaty.

Przybywa wreszcie dowódca odcinka. Chłopcy wyrażają się o nim z niezmiernym uznaniem. Rzeczywiście urodzony typ żołnierza. Zrównowa­żony, energiczny, stanowczy i odważny.

Natychmiast wydaje rozporządzenia, ściąga ludzi. Jest ciemno. Każe rozpocząć budowę barykady. Pracują wszyscy. Wyrywają chodniki, kopią ziemię, ściągają skrzynie z niemieckimi książkami. Około godz. 1.00 po północy robota skończona. Kapitan woła: „Dobranoc panowie. Idźcie spać”. Wszyscy się rozchodzą. Po upływie najwyżej kwadransa — z Ministerstwa rozpoczyna się kanonada. Wszystko wali w świeżo zbudowaną barykadę. Za późno na szczęście się zorientowali, barykadzie nic się nie stało — ale co najważniejsze — nikt przy budowie jej nie zginął.

4 sierpnia

Godz. 3.00 rano. W domu wyczuwa się zaniepokojenie. Ruch przed­wczesny. Żołnierze są na posterunkach, chodzą ostrożnie. Wyraźnie widać, że zagraża jakieś niebezpieczeństwo. Komendant przyjmuje meldunek patrolu obserwacyjnego: „Panie kapitanie, od strony Wspólnej widać na do­mach jakieś błyski. Twierdze, że jesteśmy osaczeni”.

Komendant rzuca krótki rozkaz: „Chłopcy! Granaty i do ogrodu!” Wy­biegają wszyscy. Pada kilka strzałów i za chwilę zapada zupełna cisza. My tymczasem w niepewności czekamy. Po kilku kwadransach sytuacja się wyjaśnia: swoich wzięto za nieprzyjaciela i stąd ta niepokojąca historia.

Tymczasem z dnia na dzień mnożą się pożary. Bombardowana, podpa­lana z góry i z dołu Warszawa płonie ciągle. Olbrzymie, potworne wprost pożary zaciemniają horyzont. Powietrze jest suche, duszne, pełne dymu, kurzu.

Obiecana pomoc znikąd nie nadchodzi. Okazuje się, że na Pradze były tylko przednie patrole radzieckie, a armia coraz to gdzie indziej… Wyczuwa się coraz większe przygnębienie.

Wieczorem żołnierze barykadują wszystkie drzwi, okna i bramy. Lecz­nica nasza przekształca się w prawdziwą fortecę — prawdziwa przednia linia frontu. A tu przecież tylu rannych, których jeszcze wciąż przybywa.

Nasza przełożona proponuje komendantowi ewakuację szpitala, tłuma­cząc mu, że jest wprost niemożliwe tkwić tu dalej. Komendant jednak nie zgadza się na to. Noc zapowiada się strasznie. Niedaleko naszego szpitala płoną już domy. Jest zupełnie uzasadniona obawa, że Niemcy zechcą otoczyć nas pierścieniem pożarów i w ten sposób zlikwidować gniazdo oporu. Zbombardować nas nie mogą, bo ich pozycje są za blisko. Ani żołnierze, ani my nie idziemy spać. Snujemy się między łóżkami chorych i po różnych kątach schronu pełne najgorszych przeczuć.

Noc jednak, wbrew oczekiwaniom, mija spokojnie.

5 sierpnia

Chłopcy instalują radio. Będziemy mieć stale nowe wiadomości. Świat nas podziwia. Londyn stale nam śpiewa rapsod żałobny Z dymem pożarów… — „Przestańcie nam to śpiewać — woła któryś ze zniecierpliwionych słuchaczy — my to przecież widzimy…”

A żołnierz poeta już pisze:

„A wy tam wciąż śpiewacie, że z kurzem krwi bratniej

i z dymem pożarów niszczeje Warszawa…

A my tu nagą piersią na strzały armatnie,

na śpiew wasz, na podziw wasz i na wasze brawa…

Czemu żałobny chorał śpiewacie w Londynie, gdy tu nadeszło wreszcie oczekiwane święto?… I nawet dzieci walczą, krew radośnie płynie… Hallo — tu serce Polski. Tu mówi Warszawa — Niechaj pogrzebne pieśni wyrzucą z audycji!… Nam ducha jeszcze starczy i starczy go dla was… Oklasków nam nie trzeba — żądamy amunicji!…”

6 sierpnia — niedziela

Prowizoryczna kaplica w suterenie pełna ludzi. Żołnierze, siostry, ranni chodzący, przygodni cywile.

Ksiądz biskup Bukraba, ordynariusz piński, odprawia Mszę św. i wygła­sza homilię pełną zachęty do zaufania całkowitego Miłosierdziu Bożemu… Po nabożeństwie idziemy do rannych w swoim schronie-szpitalu. Duszno i strasznie ciasno. Co krok kogoś się potrąca, komuś się przeszkadza…

Ale jakże się skarżyć, kiedy się nie skarżą ci, ciężko ranni, którzy leżą tutaj cichutko i którzy nawet przy bolesnych opatrunkach nie jęczą?… Pra­gniemy za wszelką cenę dostroić się do ich milczącego a wielkiego bohater­stwa.

Niedziela upływa względnie spokojnie. Widzę grupę sióstr, która szyje i reperuje bieliznę żołnierzom, a oni obok też coś reperują w swoim żołnier­skim ekwipunku i gwarzą sobie z siostrami.

W nocy nasłuchuje się detonacji dział z frontu wschodniego. Nie wiem, czy najbardziej kochające dziecko z takim upragnieniem niespokojnym wysłuchuje tętna konającej matki, z jakim myśmy wsłuchiwali się w echa wschodniego frontu…

7 sierpnia

Po południu — ok. godz. 15.00 podjeżdżają od strony Al. Jerozolim­skich czołgi i zaczynają obstrzał naszych pozycji.

Huk okropny… trwoga… Kto może gromadzi się w kaplicy na wspólną modlitwę… Przynoszą nam na parter żołnierza z urwaną nogą. Nie jęczy. Jest spokojny. Jego przyjaciel, który go wraz z innymi kolegami przyniósł na noszach, klęka przy nim i ze zduszonym szlochem szepce: „przebacz mi bracie, to ja cię namówiłem, żebyś szedł do Powstania i widzisz jaki konieć…” A ranny mu odpowiada: „a czy ty myślisz, żebym nie poszedł, gdybym nawet naprzód wiedział, że taki będzie mój los?”

Tymczasem czołgi się wycofują i wszystko się uspokaja. Radio podaje nowe wiadomości. Minister Kwapiński w imieniu Rządu Rzeczypospolitej Polskiej obiecuje pewną i skuteczną pomoc. Wszyscy ożyli. A więc naresz­cie — ktoś poda nam rękę. Jakiś tłoczący ciężar spada z serca… Samoloty ucichły nad Warszawą… Pożary się chyba zmniejszyły. Coraz ciężej i coraz okropniej. Chirurg chce koniecznie przenieść ope­racyjną do schronu. Siostry się opierają, to ogromnie utrudni pracę, ale muszą w końcu ustąpić.

Żołnierze tymczasem czyszczą broń. Wzruszenie głębokie ogarnia, gdy się patrzy, jak oni pieszczą wprost tę swoją biedną broń. Liczą uważnie, ze skupieniem kule, przesuwają je… Ach, gdybyż mieli jej więcej.

9 sierpnia

W nocy były zrzuty. Pewna pociecha. Chłopcy zajmują domy sąsiednie. Zdobyli też samochód z żywnością. Są ożywieni, rozradowani. Już pełni optymizmu.

Koło południa ze Wspólnej uciekły dwie kobiety, blade, przerażone. Nie­mcy wdarli się do ich domu i wszystkich po kolei wystrzelali. Im udało się uciec.

Coraz więcej ofiar, i to cywilnych. Przynoszą nam ciężko rannych — bardzo wielu umiera. Przygnębienie coraz większe. Coraz częściej słyszy się głosy zwątpienia.

Właściwie jesteśmy stale na froncie. Dom nasz to najbardziej wysunięta placówka w kierunku nieprzyjaciela. Mimo grozy, mimo ustawicznego niebezpieczeństwa, praca wre. Musi tak być, bo przecież tyle rannych, tylu żołnierzy i wiele osób cywilnych, zbiegłych z bardziej jeszcze zagrożonych odcinków. Kuchnia, pralnia i sala operacyjna działają ustawicznie. Całe tylko nieszczęście, że brak pełnego zespołu chirurgicznego lekarzy. Praco­wać możemy tylko w suterenie i na parterze. Wyższe piętra stają się coraz bardziej niebezpieczne. Duża część domu zajęta przez żołnierzy.

Tymczasem dochodzą wieści z innych dzielnic Warszawy. Wola spalo­na… Grzybowska, Leszno — to tylko rumowiska… Tysiące ludzi wymordo­wano… tysiące bez dachu i pożywienia… Miasto płonie wciąż… Stare Miasto bohatersko i rozpaczliwie walczy osaczone zewsząd. Czy nie zbliża się do nieuchronnej agonii?

11 sierpnia

W godzinach popołudniowych uderza nagle granat w barykadę na ul. Emilii Plater. Pocisk się rozrywa i rani masę osób stojących w bramie. Jęk i krzyk… Przynosimy rannych… operacja za operacją… Zamieszanie ogromne.

12 sierpnia

Od 7 sierpnia — to znaczy od dnia ataku czołgów niemieckich na naszą pozycję — na balkonie pierwszego piętra zamontowano karabin maszynowy i wystawiono tam stałą wartę.

W godzinach popołudniowych przyszło mi na myśl, aby wartowni­kom zanieść coś do jedzenia, bo na pewno są głodni. Otwieram drzwi do pokoju, spojrzałam na siedzącego przy balkonie żołnierza i w tym mo­mencie słyszę straszliwy huk pocisku, który rozbija się o ściankę betono­wego balkonu i rozpryskuje się odłamkami po pokoju. Siedzący na krze­śle chłopiec spada, zwija się do przodu, drugi odskakuje od drzwi. Już do pokoju wpada kilka osób, bo usłyszano wybuch, biorą rannego, który, niestety, za chwilę umiera.

Wtem ktoś się do mnie zwraca wołając: „Siostro, siostra jest też ranna!” Istotnie, cały fartuch na boku zalany krwią. Zaniesiono mnie na operacyjną. Odłamki w mięśniu udowym. Szybko je usu­nięto.

Jesteśmy bardzo przejęte i zasmucone — bo to pierwsza śmierć żołnie­rza z załogi naszego domu. I zginął chłopak ostatni z rodziny. Inni zginęli w więzieniach, jak nas informują jego koledzy.

13 sierpnia — niedziela

Pewne odprężenie. Cicho… Nikt nie strzela. Dzień przechodzi bez większych wstrząsów.

Nadchodzi noc. Jest cicho. Nagle ok. 24.00 rozpętuje się potworna strzelanina. Nie możemy się zorientować, co się dzieje? Czy znowu natarcie niemieckie?… Aż dom się chwieje. Po dłuższym czasie okazuje się, że to zrzuty dla nas. Ogólna, wielka radość…

14 sierpnia

Chłopcy wybierają się po amunicję, gdyż, niestety, jeden zrzut wpadł na teren zajęty przez Niemców. Idzie ich kilku, lecz nie wracają… Wszyscy zostali ranni. Amunicję zabierają Niemcy.

Robi się porządek w kaplicy. Jutro przecież wielkie święto, Wniebowzię­cie Matki Najświętszej. Cud nad Wisłą. Nagle straszny huk, dym, ciemno… Zdawało się, że zapadamy pod ziemię. To granat spadł na środek podwórza, tam gdzie stała grupa żołnierzy i łączników. Trzy osoby zabite, cztery ciężko ranne…

Wrażenie straszne — na podwórku krew, gruzy, szkło… Zabieramy rannych, sprząta się podwórze, skrapia się je wodą… Uspokaja się na chwilę… Ale po jakimś kwadransie rozpętuje się potworna kanonada. Trzy czołgi ustawiły się w kierunku naszej lecznicy i raz po raz strzelają… Dom się chwieje, szyby sypią się na ziemię… Zdaje się, że to nadeszły nasze ostatnie chwile… Komendant posłał po posiłki. Sąsiedni dom się pali. Posiłki przyszły… Kapitan ochrypły, czerwony, zlany potem podaje rozkazy, zasila pozycje, wysyła łączników. Kule świszczą, odbijają się od ścian, lecą przez ogród… Żołnierze czarni, rozgorączkowani, po prostu szaleni w wirze walki.

Należałoby ewakuować szpital, ale to niemożliwe. Zresztą kapitan nie pozwala. Strzały cichną trochę, ale to tylko na chwilę, bo znowu ogień się wzmaga. Sytuacja staje się tragiczna. Zaczynamy wynosić chorych do prywatnych domów, mniej zagrożonych. Sceny straszne… nie do opisania… Siostry dźwigają ciężko rannych… Tymczasem za­czyna palić się stary pawilon lecznicy. Dwóch panów z OPL i kilka sióstr bohatersko gaszą pożar… Najciężej ranni już są przeniesieni — część z nich ulokowano w ambasadzie radzieckiej przy ul. Poznań­skiej, a część w szkole przy ul. Wspólnej. Natarcie ustaje. Dom nasz zniszczony okropnie.

16 sierpnia

W zaimprowizowanym szpitalu na Poznańskiej siostry pracują w warunkach bardzo trudnych. Nie ma bielizny, materiałów opa­trunkowych i brak żywności… Ponieważ szkołę na ul. Wspólnej trzeba zwolnić, z powrotem transportujemy rannych do naszej le­cznicy.

18 sierpnia

Ciągłe wędrówki sióstr z ul. Poznańskiej do naszej lecznicy i z powro­tem. Dom narożny vis a vis naszego płonie nadal. Było tam dwóch naszych chłopców na posterunku; trzech następnych idzie ich wesprzeć. Giną wszy­scy. Dwóch z nich Niemcy oblali benzyną i podpalili. Spłonęli jak żywe pochodnie.

Ogród nasz przed lecznicą jest oświetlony przez reflektory niemieckie. Zaczynają rzucać miny zapalające na nasz dom — na razie bez skutku. Siostry wraz z żołnierzami trwają dalej razem na tym powstańczym „przy­czółku”. Gotują zupy, robią opatrunki, piorą — praca wre bezustannie. Choć dzielni ponad wszelką wyobrażalną miarę, chłopcy pragną naszej obecności w tej straceńczej fortecy. „Jak siostry są z nami razem — powiadają — to nam raźniej”.

23 sierpnia

Wydaje się, że to już kres wszelkich możliwości — gdy patrzę z najwyższym podziwem na twarze wychudłych, zarośniętych chłopców-żołnierzy i na twarze umęczonych i znużonych sióstr naszych… I modlitewny krzyk serca układa się w usłyszaną kiedyś strofę:

O odtrąć od nas pięści naszych katów, umęczonemu daj odpocząć ciału… ześlij już pokój skrwawionemu światu i uciszenie daj ludzkiemu szału…

24 sierpnia

Komunikaty radiowe: Paryż wolny! Wśród trzydniowych walk wyrąbał sobie drogę do swobody i wypędził wroga…

A my?… Po 24 dniach krwawych i męczeńskich nie widzimy końca swojej niedoli… Pożary, gruzy i śmierć…

27 sierpnia

Pogoda prawie od początku Powstania — przecudna. Noce jasne, gwiaździste. Piękne, sierpniowe niebo schyla się nad umęczoną, skrwawioną Warszawą… Piękne noce, ale coraz chłodniejsze. Z lękiem myśli się o tych tysiącach bezdomnych, którzy gdzieś w piwnicach czy na ocalałych klatkach schodowych — drżą z zimna drzemiąc na swoich tobołkach…

Pamiętam taką scenę — zatrzymał mnie przy przejściu w piwnicy młody, gorączkujący mocno gruźlik. „Niech siostra da kołdrę, bo marznę w piwnicy. Stale mam dreszcze”. „Nie mam kołdry — każda z nas oddała swoje okrycie rannym w pierwszym tygodniu Powstania”. „To po co siostra jest siostrą, jeśli mi nie da niczego do okrycia” — stwierdził z gorzkim, ale logicznym sarkazmem.

Istotnie, po co?… Musiałam mu coś znaleźć…

28 sierpnia

Wszystkie domy wokół naszej „fortecy” wypalone lub zajęte przez Niemców. Żołnierze nasi wykuwają otwory w ścianach domu i wmontowują karabiny maszynowe. Pod jezdnią ul. Hożej zostaje przekopane przejście. To połączenie jest nam koniecznie potrzebne na co dzień — ale i jako ostateczny ratunek… Codziennie jest odprawiana Msza św. w naszej kaplicy szpitalnej…

Na tych zapiskach kończy się mój diariusz pierwszego miesiąca Powsta­nia. Drugi miesiąc przeżyłam w drugim naszym domu — przy ul. Wilczej 7, który również był zamieniony na szpital dla rannych. Tam — już nie prowadziłam zapisków. Nie było żadnej możliwości.

A na zakończenie moich wspomnień przepiszę modlitwę Hanny Malewskiej z jej pięknej książki O odpowiedzialności. „Boże daj, aby to cmenta­rzysko, którego nigdy nie opłacze miłość nasza, i ta krew, którą powinno się było zebrać jak krew z katakumb… daj, żeby były ostatnie…”

Źródło

Pochylone nad człowiekiem t.2 wyd. Stowarzyszenie Redaktorów, Warszawa 1993