W Powstaniu:

ul. al. Niepodległości 159, punkt sanitarny; ul. Lenartowicza 18, szpital polowy; ul. Puławska 126, punkt sanitarny

  Jesienią roku 1943 otrzymałem od dowództwa grupy polecenie przeszkolenia sanitariuszek A.K. Polecenie przekazał mi por. Roman, dowódca  „Odwetu II”(inż. Jerzy Sobolewski). Z por. Romanem pracowaliśmy w „Odwecie” od dłuższego czasu. Do pomocy przydzielono mi p. Marynę, pielęgniarkę A.K. Po opracowaniu materiału zdecydowaliśmy się na szkolenie pośrednie, tzn. ja pisałem wykłady, p. Maryna czytała je małym grupom dziewcząt w kilku dobrze zakonspirowanych lokalach.

Wykłady obejmowały takie działy medycyny, jak: anatomia z fizjologią, farmakologia, bakteriologia i choroby zakaźne, choroby wewnętrzne, higiena, chirurgia polowa i opatrunki.. Szkolenie trwało parę miesięcy.

Pisząc wykłady nie wdawałem się w rozważania naukowe, starałem się podać przedmiot w ten sposób, aby każdy mógł zrozumieć istotę sprawy. Wykłady z konieczności były zwięzłe, stale zazębiały się o siebie. Sanitariuszek było sporo. Były to dziewczęta w wieku od lat 17 do 25 – uczennice i studentki, urzędniczki i sprzedawczynie, inteligentniejsze robotnice.

Ćwiczenia praktyczne sanitariuszki odbywały w szpitalach miejskich na prawach wolontariuszek. Egzamin składały przeważnie w Szpitalu Maltańskim. Składały dobrze.

Po zakończeniu kursu w czerwcu 1944 r. por. Roman zarządził zbiórkę sanitariuszek. Zbiórka odbyła się na Mokotowie, w mieszkaniu jednej z dziewcząt. Nie wszystkie stawiły się, część tylko, te właśnie, otrzymały rozkaz. Trzymały się świetnie. Chodziło nam po prostu o sprawdzenie gotowości bojowej, wojna bowiem wkraczała w okres decydujący.

Dużo wcześniej, bo w marcu 1944 r. otrzymałem nominację na tzw. Szefa sanitarnego 4 rejonu A.K. w Warszawie. Po nominacji musiałem stawić się do raportu u szefa sztabu. Spotkanie odbyło się przy ulicy Lwowskiej. Był to tęgawy starszy pan, jak mówił Roman, pułkownik. Pseudonim wypadł mi z pamięci. W związku z nominacją zakrzątnąłem się około organizowania punktów opatrunkowych. Z opatrunkami nie miałem kłopotu. Częściowo wykorzystałem uprawnienia lekarza domowego, przeważnie zaś kupowano środki w drogeriach, aptekach i w sklepie p. Olszewskiego przy ulicy Jerozolimskiej.

Dowództwo „Odwetu” otrzymało w swoim czasie 10 000 zł. od proboszcza parafii na Powiślu na zakup środków opatrunkowych i broni (rok 1943).

W roku 1944 wydatną pomoc pieniężną okazał nam dyrektor sklepów „Społem” na Mokotowie, mój pacjent, wciągnięty do organizacji. W czasie powstania został mianowany intendentem oddziałów Mokotowa. Poległ w 1944 r.

   Z dniem 1 czerwca 1944roku zawieszono urlopy oficerom i podoficerom A.K. Musieliśmy być gotowi do rozprawy z najeźdźcą. Młodzież wprost paliła się do bitki. Nie liczyła się z niebezpieczeństwem ani z następstwami.

Pytałem kiedyś jednego z chłopców, ucznia gimnazjum im. Rejtana, Zdziśka Przyborowskiego: „Zdzisiek, jeden jesteś u rodziców, po co ci to, wycofaj się póki czas, masz dopiero 16 lat”

„Jeżeli my nie pójdziemy to nikt palcem nie ruszy. Zresztą, jeżeli zginę to dziury w niebie nie będzie”.

Taka była odpowiedź zapaleńca. Znałem tego chłopca bardzo dobrze. Nie tylko on, inni również nie cenili życia. Z takimi ludźmi można cudów dokonać, byleby była broń.

Zdarzył się i taki wypadek. Do jednej z wilii przy ulicy Różanej podjechało auto z gestapowcami. Rodziców nie było w domu. Mieszkanie pilnował starszy chłopak, młodszy bowiem był trochę nienormalny.

Nie wiele zastanawiając się otworzył gestapowcom drzwi, rzucił granat i zanim Niemcy obejrzeli się zdążył uciec tylnymi drzwiami. Tak mi opowiadano. Ile w tym prawdy, nie wiem. Nie dochodziłem kto i co. Jeżeli tak było, to była samoobrona i szybka orientacja. Uciekł z bratem, nie zostawił go na pożarcie. Więc myślał.

Prawdę rzekłszy, młodzież ta w wieku lat 15- 16 nie zawsze zdawała sprawę z niebezpieczeństwa.

Chociażby takie zdarzenie. Pewnego dnia, daty nie pamiętam, syn mój starszy oraz jego koledzy grali w piłkę nożną. Dochodziła godzina 20- ta, policyjna. A tych nie ma. Nie było rady, wziąłem przepustkę, dwie karty chorych, teczkę, potężną lagę. Idę do parku Dreszera. W międzyczasie oddział żandarmów zabrał się do osaczania parku.

„ Niemcy osaczają park”, chłopcy duchem do domu, gdzie się da”. Po chwili nikogo nie było. Pozostałem sam z synem. Kieruję się wprost do domu. Mieszkałem przy Odyńca 3.

„Panie doktorze, proszę do nas, mogą zaaresztować” – słyszę z okna.

„Proszę państwa, dziękuję, jakoś przeskoczymy”. Idziemy. Przed domem żołnierze niemieccy, nie gestapo, a Wehrmacht.

Odwrotu nie było. Poszedłem wprost na Niemców. „O, was ist?”- usłyszałem głos podoficera.

„Wracam od chorego. Ponieważ zdarzają się napady bandyckie, biorę kij i syna, ucznia zawodówki”-  wyjaśniłem po niemiecku.

„To moje mieszkanie, jestem lekarzem domowym” „Ausweiss?”. Pokazuję. „Gut”. Jeden z żołnierzy zażądał przepustki i od syna. Podoficer na to: „Weg! Guter Vater”

Żołnierze nie byli zadowoleni z takiego obrotu rzeczy. Niepotrzebnie stali z bronią gotowa do strzału. Ale co Befehl, to Befehl. „Danke”- ukłoniłem się i poszedłem  z synem do domu. Z miny podoficera widać było, że był zadowolony z siebie  i ze mnie.

Co do bandytów, to istotnie. W przeddzień napadnięto pewnego aktora polskiego i rozcięto mu palto na plecach. Był u mnie celem porady zaraz po wypadku. Nic mu się nie stało. Najadł się strachu. Blady był jak papier.

Może ktoś powiedzieć że niepotrzebnie ryzykowałem. Nie uważam. Odwrotnie, spokój zawsze opłaci się, zwłaszcza w obliczu niebezpieczeństwa. Niemcy jacy oni nie są, cenią spokój. Na to liczyłem i wygrałem los.

Nazajutrz zbeształem chłopców. „ Należycie do organizacji, w jakim celu ryzykujecie i narażacie się. Możecie grać w dzień a nie wieczorem”. Przyznali mi rację.

„W swoim czasie pokażecie co umiecie”- dodałem.

Rozprawa zbliżała się. Niemcy parci i osaczani przez Rosjan, cofali się bez przerwy, ponosili olbrzymie straty. Nadszedł dzień 21 lipca, dzień ostatniej odprawy dowódców 4- go rejonu. Odprawa odbyła się w jednym z mieszkań na trzecim piętrze przy ulicy Pięknej. Numeru nie pamiętam. Dom ten mieścił się na odcinku pomiędzy Marszałkowską a Alejami Ujazdowskimi. Odprawę przeprowadził kpt. Zygmunt, poprzedni bowiem dowódca zgrupowania musiał ulotnić się z Warszawy. Był to kpt. Wacław, oficer 36 pp. Ktoś go zadenuncjował. Równocześnie z Wacławem Niemcy wykryli miejsce spotkań organizacji, gabinet przyjęć lekarki i dentystki przy ul. Puławskiej wprost ul Rakowieckiej.

Lekarka w tym czasie zachorowała na ostre zapalenie jelit. Temperatura dochodziła do 40°. Po zbadaniu namawiałem ją, aby poszła do szpitala zakaźnego. Zakaźnych szpitali Niemcy zasadniczo nie ruszali. Wręczyłem jej 500 zł. Od dowództwa zgrupowania, ściśle od Wacława , na leczenie. Nie zgodziła się. Tegoż dnia wieczorem, a może nazajutrz, dokładnie nie pamiętam, została zabrana przez gestapo na ulicę Szucha.

W „Sali operacyjnej” gestapo zbiło ją, aby wymusić zeznania. Nic nie zeznała, nikogo nie wydała. Wysłali na kuracje do obozu koncentracyjnego w Majdanku. Miała szczęście. Ocalała. Spotkałem się z nią po wojnie w Izbie Warszawsko- Białostockiej, w roku 1945 w lecie.

Odprawą,  której wspominałem, nie byłem zbudowany. Dowódca zgrupowania i dowódcy oddziałów również. Mało broni, przeraźliwie mało. Steny, 200 granatów zaczepnych, parę ckm -ów. I to miała być broń!

Jestem lekarzem, byłem w wojsku, widziałem różne sprawy. „Z motyką na słońce”- pomyślałem w duchu, słysząc sprawozdanie por. Kota, zbrojmistrza.

Nieszczęście chciało, że Niemcy wykryli kilka składów broni, jeden przy ul. Pyrskiej, w pobliżu fortu Mokotowskiego. Skład ten należał do naszego zgrupowania. Por. Kot poległ podczas ataku na pole Mokotowskie, ściśle na baterie przeciwlotnicze w pierwszych dniach powstania.

Ja również musiałem zdać sprawozdanie ze stanu zaopatrzenia. Zaopatrzenie sanitarne nie należało do trudnych. To nie broń. Każdy mógł kupić ile chciał.

W wypadku powstania mieliśmy być powiadomieni przez łączników. Po odprawie pojedynczo wróciliśmy do domu, aby nie wzbudzić podejrzenia. Byliśmy w pogotowiu.

Niemcy rozpoczęli ewakuację osób cywilnych, Niemców i Volksdeutschów. Słyszeliśmy daleką kanonadę, raczej odgłosy walki. Wszystkie objawy wskazywały na klęskę niemieckiej armii. Liczyliśmy się z tym, że w każdej chwili wypadnie nam uderzyć na Niemców z tyłu.

Chcąc przekonać się, co się dzieje w mieście, pojechałem do śródmieścia na jakieś trzy dni przed powstaniem. Istotnie ze wschodu na zachód ulicą Jerozolimską ciągnęły tabory wojskowe i cywilne, nawet armaty. Nie podobało mi się to. Panikę widziałem w roku 1917 na froncie galicyjskim. Tu nie było paniki. Niemcy cofali się w porządku. Nadszedł wreszcie dzień 1 sierpnia, pamiętny dzień, brzemienny w następstwa, jakich chyba nikt nie przeżywał.

Obudziłem się dość wcześnie. Uporządkowałem gabinet. Instrumenty i środki opatrunkowe ulokowałem w dwóch dużych paczkach. Żonie zapowiedziałem, aby wydała walizkę z instrumentami chirurgicznymi, jakie miałem na przechowaniu, łącznikom bądź lekarzowi, o ile zgłoszą się po nie. Instrumenty były złożone przez dowództwo szpitala wojskowego dywizji Mokotów.

O godzinie 9.30 zjawiła się sekretarka Liceum im. Rejtana. Zapytała o Freda. „To ja jestem”- odpowiedziałem. Był to mój pseudonim. „Zaczynamy więc?”. Zamiast odpowiedzi wręczyła mi kartkę. „W godzina 17” i dodała- „Lwowska 8 zbiórka”.

Czy zdenerwowałem się? Nie, na pewno nie. Miałem jakieś dziwne przeczucie, że nic mi się nie stanie. Po zameldowaniu się na miejscu zbiórki i otrzymaniu rozkazów wyruszyłem w teren.

Po drodze zabrałem łącznika, obejrzałem  pobieżnie miejsca przewidziane na punkty opatrunkowe i wpadłem do domu, aby zabrać materiały i pożegnać się z rodziną.

Żonie powiedziałem, że wrócę po paru dniach. Idąc przez park Dreszera spostrzegłem grupki młodzieży z bronią w rękach. „Powstańcy”- pomyślałem. Niemców ani na lekarstwo.

Bez przeszkód doszliśmy do Al. Niepodległości 159 (Spółdzielnia Mieszkaniowa).

Punkt opatrunkowy urządziliśmy szybko, nie można było zwlekać. Kierowniczka punktu została p. Wisinowa, również sprzysiężona. Dochodziła 17-ta.

Ulokowałem się nad dowództwem rejonu, chciałem zobaczyć na własne oczy pierwsze uderzenie grupy szturmowej. Wyjrzałem przez otwarte okno na ulicę.

Plecami do ściany domu z obu stron ulicy posuwali się w kierunku Rakowieckiej nasi żołnierze. W rękach steny i granaty zaczepne. Prowadzi ppor. Kwieciński (prawdziwe nazwisko, pseudonimu nie pamiętam). Spojrzał na mnie, uśmiechnął się porozumiewawczo.

„Jesteśmy na miejscu, zaczynamy”- wyczytałem w jego spojrzeniu.

Istotnie, punktualnie o godz. 17- tej powietrzem wstrząsnął huk. To nasz granat, za nim następne.

Powstanie zaczęło się.

Z obu stron strzelano prawie bez przerwy. Porzuciłem punkt obserwacyjny. Musiałem pójść do swego zaimprowizowanego szpitaliku. Każdej chwili należało spodziewać się rannych. Kilkunastołóżkowy szpital zaczął zapełniać się rannymi. Połowa rannych, to osoby cywilne, nawet kobiety. Pierwszą ranną była p. Wisinowa, moja pomocnica, kierowniczka punktu, i to bezpośrednio po rozpoczęciu strzelaniny.

Na chodniku ulicy Niepodległości został ciężko ranny żołnierz A.K. Wyruszył po niego patrol dziewcząt. Zawahał się. Nie namyślając się długo Wisinowa a za nią patrol zaczęli posuwać się na brzuchu w stronę rannego. I wtedy właśnie Wisinowa została ranna. Kula przeszła poniżej obojczyka prawego, wyszła przez łopatkę. Ranną odtransportowaliśmy do mieszkania obok szpitalika. Po paru dniach rana zasklepiła się. Jak to się często zdarza w życiu, nie obeszło się bez kawału.

Po paru dniach leżenia ranna nie mogła oddać stolca. Siostra chorej, czy też mąż usiłowali zrobić lewatywę. Nie udało się. Kanka pozostała w  kiszce stolcowej. Przerażenie męża nie miało granic. „Co zrobić, Panie Doktorze?- rozpaczał mąż..

„Nie ma obawy, kanka wyjdzie sama, to nie gwóźdź”- pocieszałem męża. „Ale jak?”

„Zwyczajnie, da się pełną gruszkę parafiny, bądź oliwy i będzie po krzyku”. Kanka oczywiście wyszła.

Ósmego dnia ranną odtransportowano do szpitala zakaźnego przy ul. Chocimskiej (szpital polowy A.K.). Ci co nieśli ranną ryzykowali życiem. Przeżegnali się więc, białą chustę do ręki (oznaki poddania) i w drogę. I o dziwo. Po sprawdzeniu kogo niosą, Niemcy przepuścili. Miałem u siebie w szpitalu jeszcze jedną ranną. Tej nie udało się uratować. Zmarła po 3- dniowej agonii. Inni ranni stopniowo wracali do swoich.

W trzecim, może czwartym dniu powstania przysłano mi lekarza, jakoby Ukraińca. Nasi chcieli go rozstrzelać. Był w mundurze niemieckim. W toku rozmowy wyszło na jaw, że jest istotnie lekarzem, Pracownikiem Szpitala Ujazdowskiego. Zapędziłem go do pracy. Pracował umiejętnie i chętnie. Moim zdaniem, był to po prostu lekarz- Izraelita. Ukrywał się. Bał się biedak straszliwie. Blady, wymizerowany, sińce pod oczami, przekrwione białka oczu od nieprzespanych nocy. Żona i dziecko pozostały w mieszkaniu przy ul. Rakowieckiej.

Około 7- ego sierpnia Niemcy zaczęli podchodzić do nas coraz bliżej. Polskie oddziały szturmowe wycofały się na trzeci dzień powstania. W czasie odwrotu wielu poległo. Niemcy bowiem strzelali tak wzdłuż Alei Niepodległości, jak wzdłuż ulicy Narbuta i innych, nawet w nocy. Jeden pluton odcięty od swoich, przetrwał w blokach Alei Niepodległości do całkowitego odwrotu oddziałów powstańczych, mniej więcej do 11- 12 sierpnia.

Ja pozostałem na placówce do dziewiątego sierpnia. Najtrudniejsze i najbardziej przykre były ostatnie dni. Sanitariuszki odesłałem  do różnych mieszkań, aby zmieszały się z mieszkańcami. Z placówki odejść nie mogłem. Miałem paru chorych. Pozostał ze mną ów lekarz- Niemiec. Prosił mnie o wódkę. Dałem mu chyba setkę. „Dlaczego pije?”- zapytałem. „Nie będę mógł się opanować, jeżeli Niemcy wlazą do nas”.

   Czy bałem się? Trudno mi powiedzieć, raczej nie. Byłem przekonany, że nic mi nie będzie. Niemcy istotnie krążyli po gmachu, słychać było kroki na schodach.. Do naszego pomieszczenia nie zaglądali, chociaż mieli blisko. Widocznie nie mieli rozkazu. Tak czy owak, upiekło się nam.

9- go sierpnia zlikwidowałem szpitalik i przeskoczyłem na ulicę Fałata. Urzędował tam prof. Edward Loth w nieco większym szpitaliku.

Rano dnia 10- sierpnia zaryzykowaliśmy powrót w stronę Wierzbna. Niemcy palili wszystko co się dało spalić.

Po ulicy Asfaltowej chodził tam i z powrotem niemiecki żołnierz. Nie było innej rady. Musieliśmy wyjąć białe chustki i tak powolutku całym oddziałkiem dostaliśmy się poza zasięg karabinów maszynowych Niemców.

Aleja Niepodległości stała w ogniu. Kłęby dymu zaścielały ulicę. Teraz to uświadomiłem sobie, że dobrą porę wybraliśmy na powrót. Gdyby nie dymy, wystrzelałoby nas jak kaczki. Podwórzami minęliśmy ulicę Madalińskiego. Przez zamknięte okna wyglądali przestraszeni mieszkańcy. Przy ulicy Wiktorskiej natknęliśmy się na nasz patrol. Chłopcy siedzieli pod wywróconym pudłem samochodu.

„poddajecie się?”- zapytano nas. Po kilkunastu minutach byliśmy w domu. Jedna z pań Maria. S. udała się na ulicę Racławicką do rodziców, ja i inne panie na ulicę Odyńca, tam bowiem mieszkaliśmy.

Pierwsze uczucie jakie pojawiło się we mnie, to uczucie ulgi. Wreszcie na wolnym terenie, nie widzę oprawców czy pseudo żołnierzy z twarzami rzezimieszków.

Do tego typu ludzi, co niemieccy żandarmi czy gestapowcy wtenczas ( i obecnie) mogłem mieć tylko politowanie, jako do ludzi umysłowo chorych.

Że mam rację, to opowie następujący wypadek.

Wracałem tramwajem od strony Służewca od chorego. Daty nie pamiętam, rok 1943. W pobliżu ulicy Malczewskiego tramwaj hamuje bieg. Do motorniczego podchodzi jakiś człowiek, coś mówi. Aha, wiemy. Przy ulicy Odyńca Niemcy kontrolują pasażerów, stoi buda. Część wysiadła. Jadę dalej. Mam legitymację z kogutem. Nie powinni zatrzymać.

Istotnie przy zbiegu Odyńca i Puławskiej patrol Żandarmerii. Zatrzymują, każą stanąć w kolejce. Przodem idą starsze już babunie, ja, trzeci od końca, na ostatku jakiś chłopak lat chyba 16- tu, przerażony i szary na twarzy.

„Zachowuj spokój”- mówię cicho. „Jeżeli okażesz strach, wezmą ciebie”. Z niemieckiego przedziału wychodzi jakiś porucznik piechoty z kobietą. Pokazuję dokumenty, chcę iść.

„ Nie, czekać, aż skończę”- mówi podoficer, prawie brunet, szczupły, dość wysoki.

Babunie, które szły pierwsze, podoficer puścił. Moja kolejka.

„Co to jest”- pyta podoficer i pokazuje na teczkę lekarską.

„Jestem lekarzem domowym, wracam od pacjentów”- mówię po niemiecku. „

„A pokaż torbę?” Otwieram i pokazuję żandarmowi- słuchawka, recepty, ręcznik, pióro wieczne. Żołnierz odsunął się. Bał się czegoś. Wyjmuję i pokazuję, przykładam do ucha słuchawkę. „Zrewidować”- zarządza podoficer. Pokazuję kieszenie, odchylam poły marynarki. Żandarm, wielkie chłopisko, czarniawy, bez zarostu (kastrat, czy coś w tym rodzaju) trzęsącymi się rękami maca mnie po kamizelce i spodniach. Oczy ma małe, widać w nich i strach i jakąś dzikość. Mimowolni kącikiem ust uśmiechnąłem się.

„Dryblas, mógłby mnie powalić jednym uderzeniem pięści, a zachowuje się jak baba” przemknęło mi przez myśl. Podoficer ironicznie i z uśmiechem spojrzał na żandarma.

„Genug!”- rozkazał. „Idźcie do domu”. Chłopca puścił nie badając. Jeszcze raz udało się. I nie tylko raz, później również.

Nazajutrz usiłowałem odszukać swoich z 4-go rejonu. Przestali istnieć. Straty w ludziach niewspółmiernie wielkie, nieudany atak na Pole Mokotowskie i koszary przy ulicy Rakowieckiej, rozproszenie się oddziałów.

Przy ul. Odyńca, przy 5 i 7 kwaterowały dwa zgrupowania- Granat i Jeleń. Dowódcą grupy był kpt. Janusz (Arnoldt),  Suwalczanin, znajomy z dawnych czasów.

Więc do niego. Przyjęli mnie z chęcią. Lekarz w wojsku zawsze przyda się.. Przydałem się.

Lekarzy było niewielu, pracy dużo. Pierwszą moją czynnością był udział w pogrzebie kpt. Bachmata, drugą- wypad na Bruhnwerke.

Na wyprawę poszliśmy w nocy z 16 na 17 VIII 1944 r.

Szedłem w grupie „Granatu” z por. Waldemarem. Fabryka została zajęta bez wystrzału. Pusta była. W pomieszczeniach biurowych walały się papiery i księgi. Swoim zwyczajem zajrzałem do każdej izby. Może znajdzie się jakaś książka naukowa, coś z porządnej beletrystyki.

Nawyk do zbierania książek nie opuszczał mnie nigdy, nawet w chwilach niebezpieczeństwa.

Co to znaczy siła przyzwyczajenia! Dla pewności, aby nie zgubić się w ciemności, trzymałem się por. Waldemara. Wyszliśmy na Belwederską. Barykada wprost na ul. Grottgera była już gotowa. Świtało.

Wróciliśmy do głównego budynku fabryki. Dano znać, że nasi nie mogą przedrzeć się przez linie obronne Niemców, ani w kierunku Belwederu, ani w kierunku Sielec. Są straty w ludziach. Strzelanina, słaba w pierwszej chwili, wzrasta z minuty na minutę.

Waldemar namyśla się co robić dalej. „Żeby mieć kilka k b., inaczej by to wszystko wyglądało”: mówi do mnie. „ Nie tylko k b”: powiedziałem aby coś powiedzieć.

Rozmowę naszą przerwał jakiś hałas od strony podwórza. „Idą Ukraińcy”: ktoś dość głośno szepnął. Nie skończył zdania. Cos wyrżnęło w ścianę poniżej nas. Posypało się szkło.

Ogłuszyło mnie kompletnie, odłamek szkła zranił mnie w palec. Atak Ukraińców nie powiódł się. Został odparty. Zaatakowano nas od ulicy Bończy i od Sielec. Oddziały nasze cofnęły się w kierunku Dolnej. Oddział Waldemara a ja z nim chyłkiem pod barykadą, raczej biegiem niż kłusem przebiegł na ulicę Grottgera.

Zajęliśmy nr 1, 3, 5. Dowództwo i sanitariat ulokowały się pod 3, w mieszkaniu lekarza dentysty. Obstawiliśmy wszystkie wyjścia. Mieszkańcy otrzymali nakaz udania się do piwnic. Nikomu nie wolno było poruszać się.

:Będziemy przebijać się do swoich około południa”: powiedział Waldemar. „Mamy trochę broni”. Spojrzałem na niego, pomyślałem: „A to ci czupurny człowiek”.

Niski był, mocny w sobie, porywczy. Opanowała go przemożna chęć dobrania się do skóry żandarmów przy ul. Dworkowej.

Wielokrotnie o tym mówił. Chęć zdobycia Dworkowej stała się przyczyną śmierci. W kilkanaście dni później poległ przy forsowaniu umocnień ulicy Dworkowej.

Śmierć miał lekką. Dostał kulę w czoło.

Doradziłem mu co innego. „Niemcy będą usuwać ludność z domów. Z ludnością wyślemy rannego porucznika jako cywila. A sami poczekamy do wieczora, będziemy zachowywać się cicho. Gdy się ściemni, wycofamy się”. „Niemcy nie zorientują się”.

Usłuchał mojej rady. Nasi postrzelali z narożnika wzdłuż Belwederskiej i w stronę Bończy.

Nie chcąc nas atakować wprost, Niemcy użyli czołgów. Ostrzelali naszą placówkę z dział, ale bez większego efektu. Nikt im nie odpowiadał. Nie odpowiadają, znaczy wojska nie ma w zabudowaniach.

Zarządzili ewakuację ludności. Z ludnością wysłaliśmy jako cywila naszego ciężko rannego porucznika. Nieśli go na noszach nasi żołnierze, również jako cywile. Niezależnie od rannego Waldemar posłał z ludnością łącznika, chłopca lat 12.

„Nie zgubcie mi hełmu, torby”: prosił chłopak.

„Nie zgubimy, wszystko otrzymasz, tylko daj znać naszym”: pocieszał go Waldemar.

Doszedł do sztabu odcinka. Niepozorny chłopczyna. Któż mógł pomyśleć, że to łącznik.

Domy opustoszały. Tłumy ludzi szły w kierunku Chełmskiej. Przyczailiśmy się. Przez okno balkonu gabinetu dentystycznego widać było jakiś ruch po naszej stronie. To nasi przegrupowywali oddziały. Waldemar próbował dać znać dowództwu przy pomocy radiostacji polowej. Milczała jak zaklęta. Zrezygnowany usiadł wygodnie na fotelu dentystycznym, przykrył się prześcieradłem i zasnął.

W międzyczasie posłano 2-ch łączników przez kartoflisko i pole konopiane w stronę ulicy konduktorskiej. Jednego zwano Dymszą, nazwiska drugiego nie przypominam.

Dopełzli do drzewa, jakie stało samotnie w polu, a że był upał, zmęczyli się i widocznie posnęli.

„Chyba ranni”: rzucił ktoś uwagę. Lornetowali raz, drugi i trzeci. Leżą. Niemcy widocznie zauważyli jakiś ruch na przedpolu i ostrzelali okolicę i drzewa. Tamci nie czekali dłużej i w trybie przyspieszonym pognali do naszych linii obronnych.

Ocaleli obaj. Niemcy jeszcze raz zasypali nas ogniem działek, również bez odpowiedzi.

Pod wieczór, przekonani, że nikogo nie ma w okolicy Grottgera, zaczęli podpalać domy.

Aby zobaczyć, co się dzieje na ulicy, poszedłem na piętro. Obok okna, dobrze ukryty, siedział żołnierz, chłopak lat17- tu. Stałem obok niego.

Ulicą Grottgera sunęło działo, a za nim schyleni we dwoje, z bronią w ręku człapali niemieccy żołnierze.

„Trzepnąłbym ich po łbach”: wyraził chęć chłopak. „Z dębu spadłeś, czy co”: powiedziałem.

Zszedłem na dół, stąpałem jak najciszej.

„Dlaczego pan doktor chodzi”: irytowała się jedna z sanitariuszek. Nie było rady. Usiadłem na podłodze razem z nimi.

Wieczorem Waldemar zarządził odwrót. Utworzyliśmy kolumnę nie tyle marszowa, ile pełzającą. Innego sposobu nie było.

W pierwszej linii pełzł Waldemar, sierżant i ja. Środkiem dwaj żołnierze ciągnęli na leżakach rannego podoficera, z tyłu i z boków – ubezpieczenie. Czołgaliśmy się bez odpoczynku, miarowo, zgodnie z przepisami. Widoczność do nieprzyjaciela była minimalna.

Budynki paliły się i dymiły. Zobaczyć kilkunastu ludzi, ubranych w szare kombinezony (niemieckie) leżących w polu, to nie taka łatwa sprawa. Ciała nasze zlewały się z tłem pola bez reszty.

Co prawda, Niemcy byli zaabsorbowani strzelaniną na przedpolu ulicy Belgijskiej. To szwoleżerowie pozorowali wypad w stronę Dworkowej.

Ciemność, ogień, dym, brak światła księżyca, atak na bazę wypadową Niemców- wszystko razem wzięte uratowało nas od niechybnej śmierci.

Na progu jednego z domów spotkał nas kpt. Janusz. „Mieliśmy zamiar was odbić, a przyszliście sami, to i dobrze”: wyraził swe zadowolenie kapitan.

Niespełna za godzinę byliśmy na Odyńca. Tak skończył się mój pierwszy i ostatni wypad na Niemców.

Po dwóch, trzech dniach przydzielono mnie do punktów opatrunkowych przy ulicy Puławskiego 126 i przy ul. Lenartowicza 18.

Równocześnie pełniłem funkcję lekarza garnizonowego i więziennego. Więzienie obejrzałem raz jeden tylko. Z powodu Austriaczki, żony inżyniera Polaka.

Podejrzewano ją o komunikowanie się z Niemcami. Znałem ją od paru lat. Nie była Niemką. Nikt nie chciał jej pomóc. Wyjaśniłem o kogo chodzi. Co się z nią stało, nie wiem.

Mówiono mi, że w czasie wysiedlania ludności z Warszawy, szła razem z ludnością polską.

Walki o Warszawę miały się ku końcowi, wraży pierścień zacieśniał się coraz bardziej.

Aby podtrzymać na duchu ludność i żołnierzy, władze cywilne urządziły koncert na otwartym powietrzu na tyłach ulicy Odyńca, wprost domu nr 5.

Śpiewał p. Łuczaj, artysta Opery Warszawskiej, baryton. Żaden teatr tak mnie nie poruszy, jak tamten śpiew na wolnym powietrzu, na skrawku wolnej od gnębiciela ziemi.

Każdy chyba zgodzi się z tym, że rozmyślanie o niebezpieczeństwie do niczego dobrego nie doprowadzi.

Władze kościelne ze swej strony robiły co mogły, aby ludność podtrzymać na duchu. W kaplicy przy ulicy Odyńca i w kaplicy Szpitala im. Elżbietanek odbywały się nabożeństwa.

Ludność szła do kościoła nie bacząc na niebezpieczeństwo. Księża chodzili do chorych i umierających. Chorych było coraz więcej, szerzył się dur brzuszny i czerwonka. Zdarzały się przypadki duru plamistego. Ludzie leczyli się sami. Apteki nie mogły być czynne, ukradkiem i w miarę możności wydawały leki, o ile posiadały jakieś zapasy i  nie były zdemolowane przez pociski.

 Pod koniec sierpnia Niemcy dali znać o sobie. Obłożyli ogniem min latających ulicę Odyńca i inne. Jednego takiego bombardowania doznałem na własnej skórze. Przyszedłem do domu na obiad. Siedziałem przy stole i jadłem kluski. Nie zdążyłem zjeść kilka sztuk, jak dał się słyszeć głuchy jęk ni to maszyny ni to wozu. Nie wstałem, czekałem co z tego będzie. Po 1-2 minutach coś wyrżnęło w sąsiedni budynek. Nasz dom zadygotał, posypały się kawały tynku i szkła. Nie było rady. Obiad diabli wzięli. Musiałem wstać. Z trudnością utrzymałem się na nogach. Miałem wrażenie, że jestem na statku. W korytarzu stała żona, syn i sąsiedzi przykryci jakąś derką. Po paru wstrząsach uspokoiło się. W sąsiednim budynku zasypało dwoje dzieci i poraniło paru ludzi. Nasz dom pękł w kilku miejscach.

Dalsze wypadki potoczyły się szybko. Bombardowanie wzmogło się. O jednym z takich bombardowań zabrałem żonę i syna i zaprowadziłem do Ośrodka Zdrowia do piwnicy.

Jak się okazało, dobrze zrobiłem. Pewnego dnia, gdy znajdowałem się na placówce, dom nasz Niemcy zbombardowali. Z domu pozostała kupa gruzu.

27 osób, w tej liczbie mój kolega szkolny prof. Fizyki Berdzewski, zginęło pod gruzami.

O ratunku mowy nie było. Nie widziałem gdy walił się dom. Ci co byli z żoną w Ośrodku, widzieli dokładnie przebieg operacji lotniczej.

Samolot leciał nisko. Słup ognia i dymu wysokości kilkunastu metrów wyleciał w powietrze, opadł, a na miejscu domu- puste miejsce.

Jeszcze jedno miałem przeżycie, ale to w końcowej fazie powstania. Trzeba było odnieść do szpitala ciężko rannego. Nad nami krążyły samoloty i ostrzeliwały teren. Nikt nie zgłosił się. Nie można było zwlekać. Ja, jakiś medyk, łączniczka A.K. lat 17 i kolega szkolny mego syna Jerzy Skrzywanek lat 17, uczeń, ponieśliśmy sami rannego. Zanim doszliśmy do Tynieckiej samolot rozpoczął ostrzeliwanie z broni pokładowej. Przykucnęliśmy w ogródku, rannego przykryliśmy kocem. Nie zobaczył nas i nie trafił, chociaż kule to tu to tam wzbijały z ziemi obłoczki kurzu.

Po odlocie Niemca donieśliśmy rannego do szpitala bez przeszkód. Byłem również świadkiem, wprawdzie dalekim, śmierci prof. Edwarda Lotha..

Szedłem ulicą Tyniecką. Raptem wypełzł od zachodu samolot. Leciał nisko. Na ucieczkę nie było czasu,, nie było gdzie. Stanąłem. Patrzę. Od kadłuba odrywa się bomba. „Bombardują  Weinerta”- pomyślałem. Wieczorem dowiedziałem się, że w domu nr 37 został zasypany prof. Loth oraz mieszkańcy tego domu.

W przeddzień upadku Mokotowa przydzielono mnie do szpitala polowego przy ulicy Bałuckiego, w jakim celu nie rozumiem dotychczas.

W sztabie dowiedziałem się o zamierzonej, nawet pewnej kapitulacji. Szpital został rozwiązany, chorzy i ranni odeszli. Część żołnierzy z oficerami szykowali się do zejścia do kanałów, aby pod ziemią przedostać się do śródmieścia. Reszta pozostała na miejscu.

Ja spaliłem kombinezon i legitymację A.K. i pod osłoną ciemności poprzez gruzy dostałem się na ulicę Pułaską do Ośrodka Zdrowia.

Mokotów skapitulował nazajutrz w dniu 27 września o godz. 9.30 rano. Dalsza walka nie była możliwa. Brak wody, światła i żywności, brak środków opatrunkowych i leków, choroby nagminne, wszystko to razem wzięte biło jak taranem w obrońców i ludność cywilną.

Żołnierze byli zrozpaczeni. Na własne oczy widziałem, jak jeden z nich rozbił broń o jezdnię ze słowami „A niech to jasna cholera weźmie, tyle cierpień i nędzy, a tu nic”.

Źródło

informacje przesłane przez wnuczkę - Panią Annę Mikonowicz