Pamiętam, jak się o tym dowiedziałem. Była chyba późna wiosna, rok 1941. Asystowałem do operacji jako drugi asystent samemu panu ordynatorowi, doktorowi wszech nauk lekarskich Aleksandrowi Wertheimowi1. Działo się to na pierwszym piętrze, na Oddziale I Chirurgicznym Szpitala Czyste, przy ul. Leszno 1. Zgodnie z obyczajem trzymałem dziarsko haki, podczas gdy pierwszy asystent – był nim zapewne lekarz miejscowy, dr Adam Kajzer – pomagał w działaniach w polu operacyjnym czujnie i czynnie, byle nie nadto czynnie, aby nie narazić się na cierpką uwagę szefa: „L”assistant doit etre attentif mais pas jaloux”.

Pan pułkownik Wertheim, siwy, drobnej postury gentleman, z miniaturą sarmackiego wąsa, lubił podczas operacji ubogacać asystentów zwrotami obcojęzycznymi – rzadziej włoskimi, częściej francuskimi – od aforystycznych sformułowań do dźwięcznych przekleństw datujących się z okresu wojen napoleońskich. Język polski zachowywał dla cytowania wieszczów; szczególną estymą obdarzał Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, jego Skumbria w tomacie ukochał od stycznia 1940 r., kiedy to siedział w areszcie jako zakładnik wraz z Janem Mosdorfem2, który ten wiersz z upodobaniem recytował.

cz2r14z2
Grupa studentów Żydów w getcie
Chyba operacja miała się już ku końcowi, kiedy wszedł na salę Jerzyk Herszenkrug, student IV roku stomatologii, który podobnie jak ja – wówczas student III roku medycyny – pracował na I Oddziale Chirurgicznym jako hospitant czy też praktykant medycyny. Pokazał, posługując się mową ciała, że ma coś ważnego do mnie, i położył palec na ustach, że to niby tajemnica. Okazało się, że to nie tyle tajemnica, ile raczej wieść gminna, ale nie wiadomo, czy prawdziwa, bo była aż nadto dobra (w owym czasie za prawdziwe uchodziły tylko wiadomości niepomyślne). Otóż nowina głosiła, że freblówka Zweibauma3, jak nazywali tajne studia medyczne dla I i II roku medycyny zazdrośni studenci starszych lat, stanie się wkrótce tylko częścią fakultetu, bo oto rozpoczną się tajne studia dla studentów III, IV i V roku medycyny, a więc „lat klinicznych”, w pełnym porozumieniu i pod kuratelą Rady Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Warszawskiego (nadal tak nazywano naszą warszawską Alma Mater, choć oficjalnie była przemianowana przed kilku laty na „im. Józefa Piłsudskiego”).

To była wiadomość, można rzec, rewelacyjna. Powstanie tajnych studiów dla I i II roku pod przykrywką kursów, mających przygotowywać specjalistów do zwalczania epidemii, głównie duru plamistego, było jak manna z nieba: dla kilkuset młodych ludzi, marnujących się w bylejakości i bytowaniu bez perspektyw, stworzono warunki do studiowania, do udziału w konkretnych studiach lekarskich, a tym samym do wejścia na taką drogę życia, która staje się formą walki o zachowanie godności, o czynne przeciwstawienie się niewolniczej kondycji życia pod okupacją.

My, studenci lat klinicznych, przeżywaliśmy tę świeżą, dotyczącą nas nowinę, również jako rewelację, tyle że byliśmy w lepszej pozycji startowej niż nasi młodsi koledzy. Wiadomość była dla nas niezwykle wprost budująca. Stworzono nam mobilizującą wizję drogi do dyplomu, o której nie mogliśmy przedtem nawet marzyć: studia pod auspicjami Uniwersytetu Warszawskiego, co oznaczało, że będą je nam zaliczać, a egzaminy honorować. Mieliśmy ponadto świadomość, że z merytorycznego punktu widzenia wkracza w nasze dotychczasowe życie kliniczne ład strukturalny, jakiś normalny, uświęcony tradycją tok studiów, bo przecież dotąd była to sui generis partyzantka. Do partyzantki, owszem, tęskniliśmy, ale do tej extra muros. Ta medyczna była improwizacją, i to trochę surrealistyczną. Ale tak czy inaczej była dla nas wielkim darem i na tym polegała nasza wspomniana lepsza pozycja startowa.

Otóż ja teraz o walorach tej, jak to się rzekło, partyzantki – z głębokim ukłonem. Dotąd, nim te wizje naszych studiów nawiedziły nas wraz z cennym arsenałem doświadczeń czerpanych z pionierskiej działalności Jana Zaorskiego, my, studenci lat klinicznych, przez długie miesiące, niemal półtora roku, przeżywaliśmy wcale niecodzienną codzienną przygodę z medycyną. Wiadomo – cele uskrzydlają, jeśli nawet nie dyplom jest w horyzoncie tych celów, ale zdobywanie wiedzy i nabywanie umiejętności pomagania chorym ludziom. Ale klimatem życia jest droga. Im bardziej była wyboista, tym bardziej stawała się wyzwaniem.

Przypomnieć wypada, że działo się to w makabrycznych nieraz sytuacjach, w obliczu niedoborów aprowizacyjnych, kłopotów mieszkaniowych (są te terminy przecież eufemizmami), niepewności jutra, a także całej gamy zagrożeń i prześladowań. I otóż w takim czasie – bez żadnej naszej zasługi – dana nam została szansa bycia przydatnymi i tym ludziom, którzy z racji swych kompetencji udzielali chorym fachowej pomocy leczniczej, i tym, którzy dotknięci różnego rodzaju chorobami takiej pomocy potrzebowali. Mogliśmy być użyteczni, ale zarazem uczyć się, zaspokajać swój głód poznawczy, rozwijać swoją wiedzę praktyczną, zdobywać bezcenne doświadczenie. Z natury rzeczy stawaliśmy się członkami zespołu lub zespołów, których istnienie i działanie nie godziło się z bylejakością życia. A to już więcej niż azyl. To była oaza. Znaczące okazało się, kogo w tej oazie spotkaliśmy.

Na Oddział I Chirurgiczny, na którym stawiałem pierwsze kroki, zgłosiło się w charakterze wolontariuszy kilku znakomitych specjalistów z różnych ośrodków w kraju, ordynatorów oddziałów chirurgicznych, czołowych urologów, ortopedów, w poszukiwaniu azylu oraz szansy kontynuowania pracy w zawodzie, choć możliwości zawodzie, choć możliwości zarobkowych to nie zapewniało. Natomiast pozwalało na otrzymanie bezcennych zaświadczeń, chroniących przed zaliczeniem do nieproduktywnych elementów, a więc potencjalnych kandydatów do pełnienia najbardziej czarnych robót, co kończyło się zakwalifikowaniem do obozu pracy. Ci ludzie cenili nie tylko sam fakt azylu, ale i jego charakter. Pozostawali dzięki niemu w swoim zawodowym środowisku, a że wyżycie zawodowe w sensie działalności operacyjnej nie było im dane bądź było nader ograniczone, skupili się na pracy przy łóżku chorego oraz na dzieleniu się swą wiedzą i doświadczeniem z obecnymi lub przyszłymi kolegami – mam na myśli początkujących lekarzy i studentów lat klinicznych. Bed-side teaching – tę klasyczną metodę wprowadzania w arkana sztuki medycznej wykonywali spontanicznie i z dużym zaangażowaniem. Czuli się zapewne wdzięczni losowi, który pozwolił im przezwyciężyć stan rozbitej codzienności, sponiewieranej godności, wyzucia z poczucia stabilizacji. Nie dotyczyło to wszystkich i niejedno zachwianie proporcji dawało się tu zauważyć. Byli to przecież różni ludzie, niektórzy wydawali się początkowo nieznośni, chłodni, patrzący z wysoka, obcy. Zmiana w postaci rozbudowywania się w nich etosu koleżeńskiego, a zwłaszcza nauczycielskiego, odbywała się na naszych oczach. Okazało się, że chyba nie tylko my ich potrzebowaliśmy, ale również i oni nas. Szczodrze i ochotniczo dawali tę jakąś cząstkę z siebie, może po raz pierwszy i jedyny, być może nigdy tak wdzięcznego gruntu nawet sobie nie wyobrażali. I tak to trwało i trwało, aż możliwość rozwinięcia prywatnej praktyki w getcie zaczęła powoli tę ich pasję ostudzać. Trudno się temu dziwić, w końcu byli na ogół materialną podporą swych rodzin.

Rozpisałem się o tym dlatego, żeby zaświadczyć, że my, studenci lat klinicznych, mieliśmy swoje „prywatne” tajne studia już od początku pracy w szpitalu, najpierw poza gettem, na Czystem, na ulicy Dworskiej, aż do stycznia 1941, a więc przez ponad dwa miesiące od utworzenia getta. W tej oazie, jaką był Szpital na Czystem, zdarzało się nam doznawać namiastek czy może próbek wolności, później w getcie to była raczej fatamorgana. A jednak to nasze „partyzanckie” kształcenie, które odbywało się na tle codziennej pracy wśród chorych, pozwalało nam odnajdywać jakąś godność. Zapewne upatrywaliśmy źródła jej poczucia w naszej przekorze czy niepokorności, ograniczającej się zresztą skromnie do tego, żeby nie dać się zepchnąć przez okupanta na peryferie życia, to jest na czczą wegetację. Wywalczenie „oficjalnych” tajnych kursów – oficjalnych, bo w ramach Państwa Podziemnego – przez najbardziej zasłużonego ich organizatora, doc. Juliusza Zweibauma, było jakby zwiastunem zrzucenia jakichś pęt niewoli; odbudowywała się jakaś niepodległa struktura.

cz2r14z3 cz2r14z1Jeszcze przez pewien czas pracowałem na chirurgii, aż do lipca 1941 roku, po czym przeszedłem na Stawki, na oddział duru plamistego, kierowany przez dr. Jakuba Pensona 4. W tym samym budynku mieściło się jeszcze kilka oddziałów chorób zakaźnych, głównie reprezentowanych przez dur plamisty; był też oddział obserwacyjny. Okna szpitala wychodziły na Stawki, ale niektóre także na Umschlagplatz, skąd podczas Wielkiej Akcji, rozpoczętej 22 lipca 1942, a ukończonej 6-7 września, wywieziono do Treblinki blisko 300 tysięcy Żydów. Pomyśleć, że można to tak bezbarwnie odnotować w dwóch linijkach. A tymczasem przecież w ciągu sześciu tygodni znikło z horyzontu 300 tysięcy Żydów, którzy – rzadziej świadomi, częściej nieświadomi – przewożeni byli na miejsce męczeńskiej śmierci.

            Po przeciwległej stronie Stawek mieściło się również kilka oddziałów szpitalnych, nieco inaczej sprofilowanych, uwzględniających obok chorób zakaźnych rozmaite dziedziny interny, a więc trochę kardiologii i gastrologii. Te specjalności wiązały się w pewnym stopniu z zainteresowaniami szefów, a więc dr. Emila Apfelbauma 5 czy też dr. Juliana Fliederbauma 6. Obaj, a szczególnie ten ostatni, wiele czasu, uwagi i troski poświęcali badaniom nad chorobą głodową, wspomagani w opiece nad jej ofiarami przez niewielką liczbę asystentów i studentów.

Na Stawkach warunki pracy były znacznie gorsze niż na Lesznie. Na oddziałach zakaźnych leżało po dwóch chorych na jednym łóżku, natomiast lekarzy i studentów nie było zbyt wielu. Byłem wtedy przewodniczącym grupy studenckiej i dobrze rozumiałem, że trzeba mi nie tylko przejść z chirurgii na oddział na Stawkach, ale też pociągnąć za sobą kilku kolegów. Na oddziale dr. Pensona było nas czterech, w tym jeden z mojego Wydziału Lekarskiego, o rok studiów starszy, Samek Szenberg. Ogólnie biorąc, trafiłem najlepiej jak można. Ordynator, znakomity klinicysta, urodzony nauczyciel, urokliwy szef, no i – jak się okazało później – naukowiec czystej wody. Lekarze i lekarki – kobiet było więcej niż na oddziałach zabiegowych – oddani bez reszty pracy i szefowi i chętnie pomagającym w kształceniu studentów. Między internistów zaplątał się ku mojej radości i neurolog, pani dr Aniela Gelbard, po latach profesor w Akademii Medycznej w Gdańsku. Była mi znana już wcześniej, jeszcze z okresu przed gettem, na Czystem. Prowadziła wtedy mojego pierwszego neurochirurgicznego chorego, Wiktora Brauna, operowanego z sukcesem (nowotwór zewnątrzrdzeniowy) przez przybyłego na Czyste dr. Jerzego Choróbskiego, mojego późniejszego Szefa, Mistrza i Przyjaciela.

Moim bezpośrednim zwierzchnikiem na oddziale dr. Pensona był dr Michał Lapidus; miał wtedy chyba niespełna 30 lat, był koleżeński, uchodził za flegmatycznego. Kiedy jednak na Stawki przyjechała „wycieczka”, złożona z kilku lekarzy niemieckich i dwóch szwajcarskich, a Michał ze względu na dobrą znajomość języka i wysokie kwalifikacje został wytypowany na oprowadzającego, nie wykazał się bynajmniej flegmatycznością. Otóż „wycieczka” okazywała szczególne zainteresowanie chorobą głodową i jeden z lekarzy, może akurat szwajcarski, zapytał spoglądając na 7-8-letnie dziecko w stanie wręcz makabrycznego wyniszczenia, jak długo trzeba głodować, żeby dojść do takiego stanu. Michał zrobił się czerwony i warknął: „Za długo!”. Cała „wycieczka” osłupiała i dlatego Michałowi upiekło się. Znacznie mniej wojownicze wypowiedzi spotykały się zwykle z dotkliwą karą.

            Na Stawkach znów ożywa wieść o bliskiej inauguracji tajnych studiów klinicznych. Dowiadujemy się o wykładzie planowanym przez prof. Ludwika Hirszfelda. Mówi on dr. Izraelowi Milejkowskiemu 7, szefowi Wydziału Zdrowia w Judenracie, że wśród studentów szerzy się wiara w prawdziwość teorii rasistowskich, toteż on zamierza w swoim wykładzie zdjąć z nich to przekleństwo.

Wprawdzie opinia profesora o poglądach studentów była konfabulacją, ale krasomówcą niewątpliwie był i wykład był piękny. W końcu może i dobrze się stało, że pod wpływem dr. Milejkowskiego zrezygnowaliśmy zarówno z demonstracji przed wykładem, jak i z jego bojkotu. Te nasze niecne zamiary wynikały z tego, że dobrze pamiętaliśmy zachowania prof. Hirszfelda w okresie przedwojennym, nader konformistyczne, a także jego wypowiedzi, i te oryginalne, i te wtórujące apologetom antysemickich posunięć na uczelniach. W getcie też nie przysparzały profesorowi chwały sformułowania, wywyższające siebie i swój warsztat pracy, a wręcz poniżające lub bagatelizujące działania innych; głosy krytyczne pogardliwie kwitował twierdzeniem, że wszelkie ataki na niego to dzieło żydowskich nacjonalistów.

            A tymczasem u dr. Pensona pracowało się dobrze. Szef właśnie zgłębiał problemy azotemii pozanerkowej w przebiegu duru plamistego, przeto my, dzielni studenci, w charakterze grupy kontrolnej, ochotniczo i ochoczo popijaliśmy roztwór mocznika, oczekując, że może dzięki zestawieniu wyników badań krwi chorych i naszej jakaś choćby tycia, malutka prawda zostanie objawiona. Pękaliśmy z dumy natomiast po prostu dlatego, że w takich czasach pracujemy – ho, ho! – naukowo. Bardzo też czuliśmy się zaszczyceni, że bierzemy udział w posiedzeniach szpitalnych, a do tego zaprasza się nas na znacznie rzadsze posiedzenia naukowe. Słyszeliśmy, że to wyłom w stosunku do przedwojennej tradycji. Na zebrania naukowe przychodzili też lekarze spoza szpitala, niektórzy stareńcy i na oko niezbyt dobrze odżywieni, a myśmy mieli świadomość, że ocieramy się o znakomitości. Pomyśleć, że wychodząc na ulicę po posiedzeniu, każdy z nas, ale najbardziej oni, niezależnie od wieku, mogli być pobici, zapędzeni do ciężkiej doraźnej pracy, wreszcie paść ofiarą „przypadkowej” łapanki z perspektywą wywiezienia w bliżej nieznaną dal. Jednakże frekwencja była duża, a nastrój naturalny, a nawet podniosły. Nie były to byle jakie chwile, takie do „odfajkowania”, ale jeszcze jedna skromna manifestacja przeciw duchowemu zniewoleniu. Było to nad wyraz krzepiące.

            Tak więc to nasze obciążanie się roztworem mocznika i odświętny udział w posiedzeniach wypada chyba uznać za jeszcze jeden element naszych tajnych studiów w ich „partyzanckim” toku i wymiarze, których zrąb stanowiła codzienna szpitalna praca pod okiem naszych nauczycieli: zwierzchników i „azylantów”. Wspominając o tym raz jeszcze, pragnę się ich cieniom pokłonić się po raz wtóry, świadom tego, że na nasze późniejsze podejście do chorych, na nasze kompetencje i zaangażowanie rzutowały w istotnym stopniu te „nieoficjalne” lecons cliniques.

            Niemało z tego, co nam dały owe „partyzanckie” przygody z medycyną, poszłoby na marne, gdyby nie „oficjalne” tajne studia. To one wniosły w nasze umysłowe rozhuśtanie właściwy ład i hierarchię, przywracały też wizerunek i rangę studenta, mającego swój tok studiów i tradycyjnie wytyczoną drogę do dyplomu. I swoją Alma Mater – Uniwersytet Warszawski.

            Nie zawsze ta Alma Mater była dla mnie niezawodną Karmicielką. W 1937 r. w indeksy wszystkich studentów pochodzenia żydowskiego wbito stempel: Miejsce w ławkach nieparzystych. W proteście przeciwko tej segregacji, etnicznej, rasowej czy wyznaniowej, odbywaliśmy nasze studia „na stojąco”, co oznacza, że podczas wykładów staliśmy poza plecami audytorium. Ja osobiście odczułem skutki faktu, że moja uczelnia, pod pewnymi względami autonomiczna, nie jest w stanie zachować autonomiczności wobec bojówek: mam na głowie 9-centymetrową bliznę po uderzeniu żelazną pałką, zadanym przez członka studenckiej bojówki, która wdarła się do prosektorium.

            Docent Juliusz Zweibaum, którego zawodową domeną była histologia, najwięcej uwagi poświęcał naukom podstawowym, a więc programowi dla I i II roku medycyny. Pierwszoroczniaków było najwięcej, ponad dwustu; kilkadziesiąt osób, które miały pierwszy rok medycyny za sobą, przyjęto na drugi rok studiów. W kilka miesięcy później ponowny nabór wykazał, że liczba kandydatów na pierwszy rok jest ciągle tak samo znaczna jak poprzednio. Studia odbywały się głównie w godzinach przedwieczornych, z reguły w gmachu Collegium, popularnej przed wojną szkoły, mieszczącej się przy ul. Leszno 84. Była to wypustka getta, tuż za bramą. Kamuflaż działał bezbłędnie: kształcono się tu rzekomo, aby sprostać wyzwaniom szerzącej się epidemii. Ale naprawdę były to studia co się zowie. Dobrzy wykładowcy, kompetentni i zapaleni, sprzęt użyczony częściowo z tzw. aryjskiej strony, zapał młodzieży studiującej – wręcz nie do opisania. Zapewne motywy studiowania były różne, powołanie nie było jedynym z nich, ale tak czy inaczej wydarto kilkuset młodych ludzi, jak byśmy dziś powiedzieli: jeszcze nastolatków, z nędzy bytowania w duchowym niżu czy też w duchowej pustce.

            Studentów lat klinicznych było niewspółmiernie mniej, pewnie około czterdziestu. Dla nas był to, mówiąc współczesnym językiem, sygnał powracania do normalności, jeżeli można w ogóle mówić w kontekście okupacji, że coś jest normalne. Ale jednak słuchaliśmy wykładów, stosunkowo nielicznych, uczęszczaliśmy na ćwiczenia, to były zresztą też małe wykłady, uzyskiwaliśmy zaliczenia. A w drodze do domu, już na ulicy, przychodziło nam „zaliczać” leżące tu i ówdzie zwłoki, przykryte gazetami, ledwie trzymające się na nogach cienie ludzkie, a w domu, dla odprężenia, przy lekturze konspiracyjnego polskiego „Biuletynu”, setki niemieckich trupów, ścielących się wzdłuż niemieckiej Drang nach Osten.

            Do ćwiczeń przygotowywaliśmy się serio. Niektórzy wykładowcy traktowali zaliczenia bardzo poważnie. Mój wuj, dr Natan Mesz 8, kierownik Zakładu Rentgenologii, solidnie odpytał mnie z badań klatki piersiowej, a potem pokazał mi moje własne zdjęcia jelit po badaniu kontrastowym, na których nieregularność haustracji była tak nasilona, że wraz ze stanem klinicznym upoważniała do rozpoznania tzw. migreny kiszek. Po latach to się nazywało colon irritable, ale mnie już 60 lat temu pouczono podczas zaliczenia, że dominującą rolę w patogenezie tego zespołu odgrywa stan układu nerwowego.

            Traktowanie zaliczenia jako procesu łączącego w sobie elementy sprawdzianu i doraźnego nauczania nie było rzadkością. Kiedy zaliczałem, zresztą fragmentarycznie, internę, oprócz kolokwium i złożenia historii choroby – a chodziło o chorego z owrzodzeniem dwunastnicy – zostałem zobowiązany do przygotowania krótkiego referatu o historii rozwoju tego zagadnienia i to od czasów chyba Rokitańskiego. Tę historię choroby składałem po ćwiczeniach u dr. Barowa 9, który był asystentem prof. Witolda Orłowskiego, a w każdym razie na tyle jego wiernym uczniem, iż nie mogło budzić zdziwienia, że rozpoznanie swoje skończyłem wyrazami”: Dentatura deficiens. Bardzo byliśmy dumni, że – jak krążyła pogłoska z tzw. miarodajnych źródeł – właśnie prof. Orłowski z ramienia Rady Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Warszawskiego uwierzytelniał prawidłowość toku naszych studiów.

Wypada też wspomnieć o dorywczych spotkaniach towarzyskich, mających doprowadzić do pogłębienia wspólnoty studentów z ciałem pedagogicznym, reprezentowanym podczas tych spotkań głównie przez lekarzy raczej młodszych wiekiem. Ponieważ chodziło tutaj bez wątpienia o wspólnotę duchową, spotkania miały na ogół charakter artystyczny. Pamiętam tylko kilka takich spotkań. Na jednym z nich wygłosiłem monolog w postaci odczytu pod tytułem „Tyfus od kuchni”, w którym dałem upust swoim ciągotom satyrycznym. Z reguły i w monologach, i w piosenkach przeważała satyryczna nuta, trochę surrealistyczna, a trochę wisielcza. Nawiązywała się na tych spotkaniach istotnie przyjazna więź, w czym znaczącą rolę odgrywało zapewne poczucie wspólnoty losu. Bieg wypadków sprawiał, że ta więź ulegała nadwątleniu. Sprawiały to najczęściej dochodzące do głosu dramatycznie różnice bytowania w postaci nagłego pogorszenia warunków życia u niektórych, podczas gdy inni zostawali chwilowo oszczędzeni. Coraz bardziej stawało się jasne, że jest to po prostu odroczenie czegoś i tak nieuchronnego. Nakręcał się powoli mechanizm konkurencji ofiar: to iście szatański wynalazek.

            Tymczasem przykładaliśmy się z powagą do nowych studenckich obowiązków, choć trzeba wyznać, że coś się tu odbywało z przymrużeniem oka. Nie zawsze, ale czasami. Bo przecież to już samo życie sprawiało, że wykładał nam i surowym okiem próbował na nas spoglądać kompan z ostrych dyżurów, nasz partner z bridżowych sesji na dyżurach bardziej „tępych”, nasz gorliwy i wdzięczny odbiorca podziemnych gazetek, które kilku z nas przemycało na Leszno i na Stawki. Wypada też gwoli prawdzie, choć brzmi to nieskromnie, wspomnieć, że byliśmy toutes proportions gardėes wcale niebagatelnie zaawansowani, a to dzięki codziennemu wielogodzinnemu przebywaniu z chorymi, no i codziennemu obcowaniu z koryfeuszami klinicystów, o czym kilkakrotnie już wspominałem. Trzeba tu jednak stwierdzić, że to zaawansowanie było mniej lub bardziej „skrzywione”, tu i ówdzie przezierały elementy niedokształcenia, graniczące czasem z naturalną w tych „polowych” warunkach ignorancją, bowiem nieświadomie i niefrasobliwie przeskakiwaliśmy szczeble, nie zdając sobie sprawy, że nie jest to bezkarne. Była mowa o zaletach naszej „partyzantki” medycznej, więc nie uchodzi pomijanie faktu, że jakąś cenę za to trzeba było płacić. Myślę, ze jeśli nie wszystkim, to większości z nas udało się nadrobić te braki i zwichrowania właśnie dzięki tym „oficjalnym” tajnym studiom, a na pewno już po wojnie.

            Jeśli idzie o tajne studia kliniczne, to zarówno prof. Hirszfeld, jak i doc. Zweibaum byli mocno wspomagani przez wytypowanych przez nich wybitnych klinicystów, wśród których szczególną sympatią i mirem cieszyli się dr Jakub Penson, szefujący niejako wykładowcom interny, oraz dr Stanisław Szenicer 10, wprowadzający w arkana chirurgii. Myślę sobie, że wymienienie kogoś jest z jednej strony naturalnie umotywowane, z drugiej strony niewymienienie innych przyczynia się do tworzenia armii bezimiennych tylko dlatego, że w którymś z omawianych aspektów przeszłości nie rzucali się wtedy w oczy. Tym łatwiej teraz uchodzą pamięci, bo pamięć też ma oczy. Jest to jednak jakaś trudna do uniknięcia niesprawiedliwość, a przecież skoro człowiek bierze pióro do ręki, zapewne jest świadom, że ma również „ocalać ślady od zapomnienia”. Niewątpliwie i ja nie ustrzegłem się przeoczeń i niedociągnięć. I dlatego nie stawiam tutaj kropki jako znaku zakończenia. Nie rozgrzesza mnie to, że to tylko szczypta narracji i garść refleksji. Rozgrzesza natomiast świadomość, że jest to skromniutki odcinek sztafety: ktoś na chwilę oddał pałeczkę, by ktoś inny mógł ją podjąć, odetchnąć jakimś fragmentem przeszłości i przekazać ją dalej. Toteż dołączam do moich okruchów wspomnień Addendum, czyli notatkę o niektórych pozycjach piśmiennictwa przedmiotu. Zawierają one zespół gruntownych danych, bez których znajomości percepcja faktów i refleksji związanych z tematem jest bardzo utrudniona.

ADDENDUM

            W zbiorowym dziele wydanym w 1977 r. przez PZWL w Warszawie pt. Z dziejów tajnego nauczania medycyny i farmacji w latach 1939-1945, pod redakcją doc. dr. med. Aleksandra Dawidowicza, znalazł się rozdział pióra dr Heleny Balickiej-Kozłowskiej pt. Tajne studia medyczne w getcie warszawskim. W dziele tym zawarto również obszerne studium historyka, dr. med. Ryszarda Zabłotnika, w którym znajduje się podrozdział przedstawiający dane na ten temat dotyczące getta warszawskiego (Tajne studia medycyny i farmacji w Polsce 1939-1945). W 1989 r. Charles G. Roland, profesor historii medycyny Uniwersytetu w Hamilton (Kanada), opublikował pracę na tenże temat w Medical History pt. An Underground Medical School in the Warsaw Ghetto, 1941-1942. Publikacje te stanowią ważne źródło wiadomości o szczegółach dotyczących tajnych studiów w getcie warszawskim. Autorzy zadbali o dotarcie do niektórych spośród uczestników tych studiów, którzy przeżyli wojnę. Z natury rzeczy te wartościowe prace nie mogą zaspokoić głodu wiadomości na ten temat; jak wiadomo, wiele istotnych danych w postaci nawet dokumentów zaginęło, nawet już po tzw. aryjskiej stronie, jak stało się np. z danymi o realizacji programu studiów oraz zaliczeń przesłanych przez dr. Zweibauma.

            W 2001 roku w Warszawie Instytut Filozofii i Socjologii PAN wydał monumentalnej objętości dzieło, liczące ponad 800 stron, pt. Getto warszawskie. Przewodnik po nieistniejącym mieście autorstwa Barbary Engelking i Jacka Leociaka, w którym niestety poświęcono tylko kilka stron edukacji medycznej w getcie oraz jednostronicową wzmiankę o pracy badawczej w dziedzinie medycyny. Tymczasem ukazało się zapewne niemało pozycji, w których znalazły się wzmianki lub szersze dane o tajnych studiach w getcie warszawskim. Niektóre z nich znam niestety tylko ze słyszenia.

            Przypomnienia wymaga również inna grupa źródeł dotyczących tajnych studiów. Wymienić tu trzeba liczne listy kierowane do redakcji „Odrodzenia”, a może także „Kuźnicy” – ponad pół wieku temu – zawierające opinie i sprostowania w związku z wydaną w 1946 r. książka prof. Ludwika Hirszfelda pt. Historia jednego życia. Książka ta, pióra jednego z twórców tajnych studiów w getcie, została napisana tak ładnie, że czytelnicy mogli przyjąć na wiarę niektóre fakty, opisy i interpretacje, będące w istocie półprawdami. Dobrze się stało, że wśród sprostowań znalazł się list prof. Juliusza Zweibauma, rzeczywistego twórcy i organizatora tajnych studiów medycznych w getcie warszawskim.

 Przypisy *

 1. Wertheim Aleksander Jerzy dr med., ur. 21.08.1872 r. w Warszawie, s.Wiktora i Zofii Bernsteinów. Ożeniony w 1906 r. z Janiną Bruner. Ukończył gimnazjum w Warszawie i Wydział Medycyny na Uniwersytecie w Dorpacie. Służył w wojsku rosyjskim podczas wojny rosyjsko - japońskiej. W latach 1918-1922 w Wojsku Polskim jako ppłk lekarz. Pracował w Szpitalu Dzieciątka Jezus w Warszawie. Od 1923 r. ordynator Szpitala na Czystem. Były prezes Towarzystwa Chirurgów Polskich. Posiada odznaczenia polskie i francuskie, porucznik AK.

 2. Mosdorf Jan dr filozofii, publicysta, ur. 30.05.1904 r. w Warszawie, s. Bronisława i Bronisławy z Witowskich. Ukończył Gimnazjum im. Jana Zamoyskiego, Wydział Humanistyczny Uniwersytetu J. Piłsudskiego (1928 ) doktorat w 1934 r., studiował na Wydziale Prawa. W1920 r. w Straży Obywatelskiej, 1928-1932 prezes Rady Naczelnej Młodzieży Wszechpolskiej, 1932-1933 sekretarz wydziału OWP, 1934 (2 mies.) kierownik Wydziału Wykonawczego Obozu Narodowo Radykalnego, obecnie członek Zarządu redakcji „Prosto z Mostu”. Publicystyka w ABC, „Sztafecie”, „Prosto z Mostu”, „Myśli Narodowej”, „ Gazecie Polskiej”.

 3. Zweibaum Juliusz dr nauk przyrodniczych ur. 01.05.1887 r. w Warszawie, s. Stanisława i Szarlloty z Szyferów. Ukończył Wydział Przyrodniczy Uniwersytetu w Leodium, doktorat na Uniwersytecie w Bolonii (1913). Prac. na st. zool. w Trieście i Neapolu. W 1920 r. ochotnik w wojnie polsko-bolszewickiej. Asystent Uniwersytetu Warszawskiego 01.07.1921r. adiunkt zakładu histologii, biologii i embriologii 01.07.1926 r. docent tegoż zakładu. W okresie okupacji niemieckiej założył w getcie szkołę medycyny. Uratowany przed zagładą, zaraz po otwarciu Wydziału Lekarskiego w UW przystąpił do pracy jako profesor histologii, opracował podręcznik. Zmarł w 1956 r.

 4. Dr Jakub Penson, po wojnie prof. Akademii Medycznej w Gdańsku, zmarł w 1971 r.

 5. Dr Emil Apfelbaum zmarl rok po wojnie.

 6. Dr Julian Fliederbaum zginął w czasie powstania w getcie w 1943 r.

 7. Dr Izrael Milejkowski zginął w Treblince w styczniu 1943 r.

 8. Mesz Natan, dr med., ur. 04.09.1875 r. w Bieżuniu, s. Samuela i Beli z Sitków. Ożeniony 20.10.1911 r. z Idą Szapiro. Ukończył gimnazjum w Płocku i Wydział Lekarski Uniwersytetu w Warszawie (1904). Studia uzupełniał w Monachium. Od 1905 r. kierował zakładem rentgenologii Szpitala na Czystem w Warszawie. Prezes Oddziału Warszawskiego T.O.Z., wielokrotny prezes Polskiego Towarzystwa Radiologicznego, ogłaszał liczne prace naukowe. Odznaczenia: Medal 10-lecia Obrony Narodowej, Medal za D.S.

 9. Do 1940 r. asystent prof. Witolda Orłowskiego, następnie pracował w getcie, gdzie zginął.

 10. Dr med. Stanisław Szenicer, chirurg, wykładał na tajnej medycynie. Zmarł w 1944 r. na „stronie aryjskiej”.

* Opracował Andrzej Zaorski