Maturę zdałam w czerwcu 1941 r. na kompletach tajnego nauczania, zorganizowanych przez nauczycieli Państwowego Gimnazjum i Liceum im. Królowej Jadwigi w Warszawie.

Jeszcze przed maturą nasza grupa koleżanek dowiedziała się o otwarciu Szkoły doc. Zaorskiego. Z kilkoma koleżankami pobiegłam na Uniwersytet. Obejrzałyśmy tam budynek wydzielony przez Niemców dla Szkoły i tablicę ogłoszeń z listą przyjętych uczniów. Postanowiłyśmy starać się o przyjęcie do Szkoły zaraz po maturze. Oczywiście egzamin maturalny był tajny i jedynym dokumentem świadczącym o naszym wykształceniu była tzw. mała matura, tj. świadectwo ukończenia gimnazjum (w tamtych czasach było 4-letnie gimnazjum i 2-letnie liceum).

            Nie wiedziałyśmy, że dyrektorka naszej szkoły, pani Marta Frankowska, dr nauk przyrodniczych, była osobiście u dyrektorów Szkoły doc. Zaorskiego i zaświadczyła o maturze tych swoich wychowanek, które nie miały oficjalnego świadectwa*. A była nas spora grupka. Z tej samej klasy do Szkoły doc. Zaorskiego chodziły oprócz mnie: Maria Łęcka, Danuta Sucharda, Krystyna Dłuszyńska, Maria Czernik. Z tego samego gimnazjum, ze starszych klas, były: Krystyna Popławska, Hanna Łukomska, Janina Bauerówna, siostry bliźniaczki Irena i Jadwiga Gawędzkie. Z tej grupy dziesięciu dziewcząt dziewięć przeżyło wojnę, a siedem ukończyło medycynę: Krystyna Dłuszyńska zginęła podczas Powstania Warszawskiego, Jadwiga Gawędzka już po wojnie utonęła w Wiśle w wyniku nieszczęśliwego wypadku.

 W roku szkolnym 1941/1942 były w Szkole doc. Zaorskiego dwie grupy nowo przyjętych – A i B. Byłyśmy w grupie A.

cz2r15z1
Słuchacze Szkoły Zaorskiego. W środku p. Karol Lipiński – zasłużony woźny i laborant (1942)
Pierwszego dnia nauki wykłady zaczęły się rano, w amfiteatralnej sali wykładowej. Pamiętam ten dzień. Poszłam do Szkoły speszona, zaciekawiona i tak podniecona, że nawet nie zwracałam uwagi na to, co działo się na niebezpiecznej wówczas ulicy. Początkowo usiadłam po lewej stronie sali (stojąc twarzą do katedry), na drugiej ławce. Pierwszego dnia usłyszałam nad sobą rozmowę dwóch koleżanek, z której doszło do moich uszu: ”Mój ojciec jest lekarzem, mój brat jest lekarzem, ja też chcę być lekarzem”. Odwróciłam się i spojrzałam w górę: zobaczyłam dwie ładne, okrągłe buzie, błyszczące oczy w ciemnej oprawie – to były Róża Nowotna i Zofia Truchanowicz. W mojej rodzinie lekarzy nie było.

W następstwie różnych zmian i przesiadań ustaliły się miejsca na sali. Spośród koleżanek z mojego gimnazjum Krystyna Popławska, która lubiła być blisko katedry, siedziała w pierwszym rzędzie, po lewej stronie sali, ze swoją przyjaciółką Hanka Łukomską. Ja siedziałam po prawej stronie sali, w jednym ze środkowych rzędów. Na tej samej ławce, koło mnie, siedzieli: Maria Łęcka, Danuta Sucharda, Wacław Kowalik, Norbert Biały, Rita Biedrzycka, Janina Malendowicz, Lucyna Długosiecka, Janusz Harrich, Jerzy Ernest, Tyszkiewicz (imienia nie pamiętam). Harrich zginął w czasie walk na Wale Pomorskim wiosną 1945 r. Pozostałych, z wyjątkiem Wacława Kowalika i Tyszkiewicza, spotkałam po wojnie, ukończyli medycynę.

Na ławce powyżej siedziała Maria Czernik, która trzymała się z Antoniną Mijalówną. Mijalówna była starsza od nas. Jak się potem okazało, była oficerem AK, a Maria Czernik była jej podkomendną. O tym żadna z nas wtedy nie wiedziała i miałyśmy żal do Marysi Czernik – dziewczyny z naszej klasy, że nas tak porzuciła dla tej Tosi Mijalówny. Tosia była zresztą bardzo sympatyczna w kontaktach. Była to dość wysoka, szczupła dziewczyna, z głową oplecioną ciemnym warkoczem. Robiła wrażenie osoby poważnej, zrównoważonej, podczas gdy my 18-latki byłyśmy jeszcze dość trzpiotowate. Obie spotkałam po wojnie, na studiach, obie ukończyły medycynę, obie już nie żyją, a o ich wojennych zasługach i zdobytych medalach i odznaczeniach bojowych dowiedziałam się szczegółowo z nekrologów.

Oddaliła się też od nas dziewczyna z naszej grupy gimnazjalnej – Krystyna Dłuszyńska. Zaprzyjaźniła się wówczas z Elżbietą Miratyńską. Obie były bardzo urodziwe i eleganckie. Podziwiałam Krysię. Jej rodzice stracili wszystko w pożarze podczas oblężenia Warszawy w 1939 r. Zdobycie nowych rzeczy było trudne, niemniej Krysia prezentowała się wspaniale w tym, co miała. Zginęła podczas Powstania Warszawskiego. Elżbieta Miratyńska przeżyła wojnę, ukończyła studia, w latach 70. zginęła w wypadku samochodowym.

Nad nami siedziała Hanna Lange, drobna, ładna blondynka; przeżyła wojnę, spotkałyśmy się po wojnie na studiach, na tym samym kursie medycyny.

Powyżej, blisko ściany, siedzieli Sławomir Pawelski i Wanda Tołłoczko. Trzymali się razem. On chorował, jakiś czas nie przychodził na zajęcia, a ona dostarczała mu książki i notatki potrzebne do kontynuowania nauki.

Po drugiej stronie sali, w górnych rzędach, rej wodził Tadeusz Grigo. Był duszą towarzystwa. Mocno zbudowany, jasny blondyn o złotawym odcieniu włosów, był żywy, wesoły i ciągle w ruchu. Towarzyszyły mu koleżanki – Irena Oziemska i Danuta Illukiewicz. Kiedyś w przerwie między wykładami koledzy porwali nowy pantofelek koleżanki Oziemskiej i uciekli z nim ku przerażeniu właścicielki.

W czasie przerwy wychodziliśmy na dziedziniec otaczający budynek Szkoły. Obok byli Niemcy. Być może powinniśmy byli zachowywać się cicho i poważnie, ale mieliśmy po 18, 19 i 20 lat i młodość nas „roznosiła”. Niebezpieczeństwa czyhały z każdej strony, lecz tak trudno było stłumić tę radość życia charakterystyczną dla młodości. Bo my byliśmy młodzi i weseli, mimo przestróg rodziców i profesorów, chcieliśmy się bawić i bawilibyśmy się, gdyby to było możliwe. Ale nie było możliwe. Tak trudno było ciągle tłumić śmiech i głośniejszą rozmowę.

Koło kolegi Grigo kręcił się Ryszard Łęgiewicz, drobny, szczupły, ktoś dał mu przezwisko ”Pikuś”. Jak większość mężczyzn o drobnej budowie nosił wysoko podniesioną głowę z gładkimi, do tyłu zaczesanymi włosami. Już wtedy twierdził, że wybiera się na dermatologię. Po wojnie był dermatologiem. Już nie żyje.

Pamiętam Tadeusza Farynę, wysokiego blondyna w bryczesach i butach z cholewami. Był wesoły, sypał dowcipami. Trzymali się wtedy z koleżanką Krystynę Żelazowską. Była niższa od Tadeusza, nosiła grube, rogowe okulary, zza których błyszczały wesołe oczy. Oboje przeżyli wojnę, ukończyli studia. Oboje już nie żyją.

W górze sali, wśród kolegów, siedział Janusz Chajęcki. Był narzeczonym córki prof. Paszkiewicza – Marii. Chodziły plotki, że Janusz na imieniny dostał od przyszłego teścia komplet narzędzi chirurgicznych. Bardzo nam to imponowało. Któregoś dnia byli oboje w kawiarni prowadzonej przez aktorów; właśnie wtedy Niemcy urządzili w kawiarni łapankę. Janusz miał przy sobie legitymację Szkoły doc. Zaorskiego. Niemcy wypuścili go. Janusz i Maria pobrali się wkrótce. Janusz zginął w czasie Powstania Warszawskiego, osierocił żonę i maleńkiego synka. Maria Paszkiewicz-Chajęcka przeżyła wojnę, skończyła medycynę. Nie żyje od lat.

W jednym ze środkowych rzędów, z brzegu, siedział Jerzy Kozaczenko – wysoki, mocno zbudowany blondyn, spokojny, sympatyczny. W pobliżu, poniżej, siedział Andrzej Malinowski. Został zastrzelony przez Niemców okolicach pl. Unii Lubelskiej jeszcze przed Powstaniem.

Z koleżanek pamiętam Helenę Kozakow (przezwisko ”Lala”), Krystynę Plebańczyk, Alinę Gałączkowską, Annę Kowalik. Przeżyły wojnę i ukończyły studia.

Nie przeżyła wojny Ewa Stefanowska z warszawskiej rodziny lekarskiej, której los nie oszczędził. Ojciec – lekarz zginął w Katyniu, starsza siostra Ewy, również studentka medycyny, zginęła we wrześniu 1939 r., Ewa zginęła podczas Powstania Warszawskiego.

W pobliżu Ewy siedziała Stanisława Morawska (Staszka). Wysoka, potężna blondyna o energicznym sposobie bycia. W lutym 1945 r. zjawiła się na ”Boremlowie” w wiatrówce poplamionej krwią, jakby prosto z Powstania Warszawskiego.

Była trójka kolegów – dwaj bracia Zdzisław i Mieczysław Jeleniewscy oraz przyjaciel Zdzisława – Andrzej (nazwiska nie pamiętam). Zdzisław zginął w czasie Powstania, Andrzej został na Zachodzie, z Mieczysławem spotkałam się po wojnie na Wydziale Lekarskim.

Grupa kilkorga przedwojennych studentów przychodziła na wykłady prof. Czubalskiego. Spośród nich Maria Kobuszewska tak jakoś od razu rzuciła mi się w oczy. Urodziwa szatynka o ciemnych oczach, z ciemnymi lokami i kolorową cerą, w rumieńcach. Po wojnie wyszła za mąż za mojego kolegę ze Szkoły doc. Zaorskiego – Tadeusza Farynę. Nie mogłam nawet przypuszczać, że kiedyś po latach spotkam Marię Kobuszewską w tej samej grupie specjalistów.

Dyrektorami Szkoły byli profesorowie Jan Zaorski i Franciszek Czubalski.

Ówczesny docent, po wojnie profesor Jan Zaorski, był chirurgiem. Nie miał dla nas wykładów, ponieważ Szkoła, którą prowadził, obejmowała program dwóch pierwszych lat medycyny. Chirurgia była dla bardziej zaawansowanych. Profesora Zaorskiego widziałam dwa razy. Był to zażywny pan o siwej, krótko ostrzyżonej głowie i bardzo sympatycznej twarzy. Po raz pierwszy zjawił się na sali wykładowej któregoś dnia jesienią 1941r., w przerwie między wykładami. Zwrócił się do nas per ”koledzy” i prosił o oszczędne używanie elektryczności. Mówił, że Szkoła płaci duże rachunki za prąd i będzie nam bardzo wdzięczny za rozważne korzystanie z oświetlenia. Mówił to wesoło, z uśmiechem i był taki sympatyczny. Przejęliśmy się bardzo i potem uważaliśmy za punkt honoru gaszenie zbytecznych w danej chwili lamp.

            Drugi raz docent Zaorski rozmawiał z nami o potrzebie konspiracji. Rozumie, że młodzi są weseli już z natury rzeczy, że młodość i wesołość wyrażają się śmiechem i okrzykami, ale obok są Niemcy, więc lepiej by było zachować większą ciszę. Prosił, żeby po zajęciach nie wychodzić od razu i tłumnie, ale stopniowo, po kilka osób. Przejęliśmy się tym i omawialiśmy sprawę między sobą. Koledzy uważali, że to koleżanki ponoszą winę za hałaśliwe zachowanie. Niedopuszczalne, aby cały tramwaj jadący z Woli do Śródmieścia słyszał, że ”panna Wiesia jedzie na Uniwersytet”. My z kolei byłyśmy oburzone na to stronnicze stanowisko, jednak wszyscy staraliśmy się wyciszyć w miarę możliwości, chociaż z trudem nam to przychodziło.

Drugim dyrektorem Szkoły był profesor Franciszek Czubalski. Był to wysoki, szczupły pan w binoklach. Wykładał fizjologię człowieka, a wykłady prowadził w asyście nieodstępnego pana Feliksa, woźnego zakładu fizjologii. Najlepiej zapamiętałam wspaniałe wykłady z fizjologii układu krążenia.

            Na wiosnę 1942 r. Niemcy, dotąd spokojni wobec Szkoły, nagle ”przyczepili” się do niej. Krążyły pogłoski o zamknięciu Szkoły, o wywiezieniu uczniów na roboty do Niemiec. Dyrekcja zażegnała niebezpieczeństwo. Profesor Czubalski zjawił się na sali wykładowej i oparty rękami o stół, z pochyloną głową mówił, że ”dyrekcja Szkoły nadużyła zaufania uczniów rozszerzając program nauczania, że dyrekcja wyraża żal z tego powodu, że to jest tylko szkoła zawodowa dla pomocniczego personelu sanitarnego i że dyrekcja postara się do tego dostosować”. Słuchaliśmy w ciszy i ze ściśniętymi gardłami.

            Po przerwie na katedrze pojawiła się mała wiązanka kwiatów. Profesor Czubalski wszedł na salę, wygłosił wykład, a my czekaliśmy z biciem serca, czy profesor weźmie kwiaty, czy zrozumie. Przecież nie można było nic mówić, chociaż chciało się krzyczeć. Nie można było słowami wyrazić wdzięczności dla profesorów, którzy umożliwili nam naukę w tej Szkole. Przecież wiedzieliśmy świetnie, że pod nazwą ”szkoły zawodowej” ukrywa się nauczanie w zakresie dwóch pierwszych lat medycyny. Tak bardzo chcieliśmy uczyć się dalej.

Profesor Czubalski po zakończeniu wykładu wziął kwiaty, odwrócił się do audytorium, spojrzał na nas, bez słowa ukłonił się, a my zerwaliśmy się z miejsc i staliśmy na baczność, nieruchomo, w ciszy. Profesor wyszedł. Nauka trwała nadal.

            Fizykę wykładał prof. Władysław Kapuściński. Wysoki, bardzo szczupły, nieco pochylony starszy pan (miałam wtedy 18 lat i wszyscy profesorowie wydawali mi się starszymi panami).

Profesor Kapuściński odnosił się do nas medyków nieco ironicznie i sarkastycznie. Uważał, że fizyka nas nie interesuje, a uczymy się jej, bo musimy. Na egzaminie był groźny i surowy, ale sprawiedliwy.

            Profesor Stanisław Przyłęcki przez pierwsze półrocze wykładał chemię nieorganiczną i organiczną, a w drugim półroczu chemię fizjologiczną. Przychodził na wykłady z plikiem notatek w ręce, kładł je na stole i wykładał patrząc nie na salę, lecz na stół. Często odwracał się bokiem do tablicy i pisał na niej wzory. Mówił szybko i wprawiał w popłoch tych uczniów, którzy byli absolwentami 8-klasowego gimnazjum starego typu lub liceum humanistycznego. Dla mojej grupy koleżanek – absolwentek liceum przyrodniczego, zakres wykładanej chemii był powtórzeniem materiału przerobionego w liceum. Profesor Przyłęcki urządził pogrom na egzaminie kończącym pierwsze półrocze. Pod drzwiami pokoju, w którym egzaminował, kłębił się tłum uczniów. Profesor wzywał trójkę uczniów, każdemu po kolei zadawał jedno pytanie i kazał pisać na kartce odpowiedź; po chwili żądał po kolei ustnej odpowiedzi i w ten sam sposób zadawał dalsze pytania. Po czterech lub pięciu pytaniach następowała ogólna ocena, mniej lub bardziej pomyślna.

            Ćwiczenia z chemii odbywały się w dużej sali laboratoryjnej. Młody asystent profesora, zwany przez nas ”Adasiem”, spokojny, małomówny, dawał każdemu uczniowi probówkę z wodojasnym płynem, który był mieszaniną różnych pierwiastków. Przy pomocy odpowiednich odczynników, które powodowały odpowiednie reakcje, uczeń musiał wykryć pierwiastki, a Adaś sprawdzał wyniki na podstawie zapisów w swoim notesie. Było to zarówno frapujące, jak i denerwujące. Pamiętam kolegów biegających z długimi pipetami i pobierających nimi odczynniki z wielkich butli laboratoryjnych. Praca była „na czas” i każdy starał się wypaść jak najlepiej.

            Ćwiczenia z chemii fizjologicznej prowadził dr Piotr Wierzchowski (po wojnie profesor Wydziału Lekarskiego). Był to duży mężczyzna, spokojny i srogi dla studentów. Towarzyszyła mu bardzo sympatyczna asystentka, przystojna szatynka, jego późniejsza żona.

            Egzamin z chemii fizjologicznej również oceniano jako pogrom uczniów, mimo że uczniowie bardzo się starali. Młodzież uczyła się pilnie. Uczęszczanie do Szkoły doc. Zaorskiego było jaśniejszym promieniem w strasznych czasach niemieckiej okupacji i docenialiśmy to. Profesor Przyłęcki nie przeżył wojny.

            Docent Aleksander Elkner wykładał histologię. Pamiętam go jako szczupłego, drobnego pana, mówiącego spokojnie, cicho, lecz wyraźnie. Wykładając cały czas stał lub chodził wzdłuż tablicy i cały czas trzymał w ręce długi, cienki kijek, którym pokazywał szczegóły budowy komórki lub tkanki na rozwieszonych na ścianie planszach.

            Ćwiczenia z histologii prowadził doc. Elkner razem z dr Bronisławą Konopacką. Jeden mikroskop przypadał na dwie osoby, a rysowanie obrazów mikroskopowych było raczej trudne dla osób nieobdarzonych talentem malarskim.

            Na egzaminie doc. Elkner dawał 1-2 preparaty histologiczne do rozpoznania. Nasze możliwości w tym zakresie, po odbyciu ćwiczeń, były małe, toteż starałyśmy się je zwiększyć. Mieliśmy na kursie koleżankę Alinę Czarniecką, której ojciec pracował przed wojną na Politechnice Warszawskiej. Politechnika była zamknięta, budynki zajmowali Niemcy, ale pracownicy pozostawali w swoich przedwojennych służbowych mieszkaniach. Alina zdobyła mikroskop i komplet preparatów, a ja i Maria Łęcka przychodziłyśmy do niej wczesnym wieczorem i przeglądałyśmy preparaty. Docent Elkner egzaminował spokojnie i rzeczowo. Nie przeżył wojny.

            Profesor Roman Poplewski wykładał anatomię na Wydziale Weterynaryjnym, a w Szkole doc. Zaorskiego wykładał tylko dla naszego kursu. Dla grupy B naszego kursu oraz dla kursu starszego wykładał profesor Edward Loth. Profesor Poplewski w czasie wykładu siedział na krześle, bokiem do katedry, wstawał, żeby coś narysować na tablicy, po czym znowu siadał. Jego wykłady były przeplatane dowcipnymi powiedzeniami, w których było sporo ironii i sarkazmu. Bardzo żałowaliśmy prof. Poplewskiego, kiedy po feriach zimowych okazało się, że dalsze wykłady będzie prowadził prof. Różycki.

            Profesor Stefan Różycki był profesorem anatomii prawidłowej Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Poznańskiego. Wysiedlony z Poznania przez Niemców znalazł się z rodziną w Warszawie i tutaj zaproponowano mu wykłady w Szkole doc. Zaorskiego. Jego najmłodszy syn, Andrzej, był razem z nami na kursie, w grupie B.

            Profesor Różycki był postrachem uczniów. Pamiętam jego powiedzenie: ”Podczas przerwy przyszedł do mnie gwiazdor w butach z cholewami i zapytał o jakiś anatomiczny szczegół”. To powiedzenie utkwiło mi w pamięci, jak się okazuje, na całe życie. Rzeczywiście, ówczesny strój młodzieży męskiej stwarzał wrażenie, jakby ci chłopcy mieli napisane na czole, że należą do polskiego podziemia. Podobno Niemcy świetnie orientowali się w tym, ale prowadzili swoją koszmarną politykę.

            Po dwóch półroczach nauki nastąpił dramatyczny egzamin u prof. Różyckiego. Wszystkich ścinał bez litości. Po interwencji dyrektorów obraził się i wszystkich puszczał z oceną dostateczną. Była jednak koleżanka (Aleksandra Grzeszczak), która nie zlękła się prof. Różyckiego i dobrze przygotowana, śmiało odpowiadała na egzaminie. Profesor był zaskoczony, przyglądał się jej badawczo i z niedowierzeniem, ale postawił ocenę dobrą.

            Z uczeniem się anatomii prawidłowej w czasie okupacji były duże kłopoty. Nie było dostępnego żadnego oficjalnego prosektorium. Uczyć się trzeba było na podstawie obrazków w podręcznikach. Cała grupa moich koleżanek obawiała się, że nie damy sobie rady z anatomią bez ćwiczeń praktycznych. Staszka Morawska zdobyła gdzieś kościec czaszki ludzkiej i po kolei uczyłyśmy się kości, otworów, rowków, grzebieni itp.

            Świetne ćwiczenia z anatomii centralnego układu nerwowego prowadziła asystentka prof. Różyckiego (o ile pamiętam, dr Młynarczyk), tak jak profesor wysiedlona z Poznania. Budowę mózgu przedstawiła tak obrazowo i tak nam ją wbiła w pamięć, że szczegóły pamiętałam jeszcze po kilku latach, gdy uczyłam się neurologii.

Koleżanka Marysia Łęcka znała dr. Wyszomirskiego, młodego chirurga, który był asystentem prof. Rutkowskiego, kierownika kliniki chirurgicznej w Szpitalu Dzieciątka Jezus (dzisiaj Państwowy Szpital Kliniczny na ul. Oczki). Doktor Wyszomirski znał dr Marię Afekównę, najmłodszą asystentkę prof. Paszkiewicza, kierownika Zakładu Anatomii Patologicznej w tym szpitalu. Doktor Maria Afekówna umożliwiała grupom uczniów Szkoły doc. Zaorskiego odbywanie ćwiczeń praktycznych z anatomii prawidłowej w prosektorium zakładu. Było to potajemnie, po południu, kiedy sala sekcyjna była pusta, a personel zakładu po godzinach pracy. Oczywiście, prof. Paszkiewicz wiedział o tym, co działo się na sali sekcyjnej jego zakładu. Wiedzieli wszyscy jego pracownicy, ale zachowywali się tak, jakby o niczym nie wiedzieli. Naszą grupą opiekował się pan Aleksander Makarski. Gdyśmy się tam zjawiły po raz pierwszy, okazało się, że była tam już inna grupa. Pamiętam kolegę Jana Walca, jak ”wodził rej” na sali i wprowadzał nas w tok zajęć. Ćwiczenia te trwały dwa miesiące, po czym zostały przerwane ze względu na bezpieczeństwo zakładu.

            Skończył się rok szkolny 1941/1942, należało zdać egzaminy odpowiadające egzaminom II grupy na medycynie. Przeciągnęło się to do jesieni 1942 r. Równocześnie jesienią tego roku rozpoczął dla nas wykłady z anatomii patologicznej prof. Ludwik Paszkiewicz, a z farmakologii prof. Jerzy Modrakowski. Wykłady te odbywały się późnym popołudniem i nie były tak regularnie prowadzone jak zajęcia pierwszego roku nauki.

            Do Nowego Roku uporałam się z egzaminami i na początku 1943 r. otrzymałam oficjalne świadectwo ukończenia Szkoły doc. Zaorskiego. Zaraz potem dostałam skierowanie na praktykę na oddział urologiczny Szpitala Świętego Ducha, który w czasie okupacji znajdował się na terenie Szpitala Ujazdowskiego.

            Ordynatorem oddziału był dr med. Stefan Czubalski, kuzyn prof. Franciszka Czubalskiego. Zostałam przyjęta bardzo serdecznie, jako zaorszczanka i traktowana jak studentka medycyny. Cały zespół lekarzy i pielęgniarek szpitala był ustosunkowany bardzo przychylnie do kierowanych na praktykę zaorszczaków. W Szpitalu Świętego Ducha spotkałam różnych kolegów ze Szkoły doc. Zaorskiego. Na oddziale urologicznym, jeszcze przede mną, pracował kolega Józef Dackiewicz, który przeżył wojnę, ukończył studia i po śmierci dr. Czubalskiego był ordynatorem tego oddziału. Niestety, zmarł przedwcześnie.

Poza tym spotkałam kolegów: Edmunda Lepiarza, Anielę Palczewską, Irenę Grohman, koleżankę Helenę Amatuni.

            Po półrocznej pracy na oddziale urologicznym, za namową dr. Wacława Lewińskiego przeszłam do kierowanej przez niego pracowni anatomii patologicznej. Tam w wolno stojącym, małym budynku, mieszczącym dawną pracownię anatomii patologicznej i prosektorium Szpitala Ujazdowskiego, spotkałam dużą grupę kolegów, studentów tajnego Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Ziem Zachodnich. Zajmowali się nimi przedwojennymi studenci medycyny – Hanna Szukiewicz i Edmund Chruścielewski.

            W pracowni dr. W. Lewińskiego uczyła się anatomii patologicznej grupa uczniów z różnych kursów Szkoły doc. Zaorskiego. Jedna z nich, koleżanka Zofia Truchanowicz, była właśnie wtedy przygotowywana do egzaminu u prof. Paszkiewicza i słuchałam jej końcowego kolokwium, które odbywało się na sali sekcyjnej przed dr. Lewińskim. Doktor Lewiński był bardzo zadowolony ze świetnego przygotowania koleżanki Truchanowicz i stawiał nam ją za wzór.

            Profesor Ludwik Paszkiewicz sprawował patronat nad nauczaniem anatomii patologicznej w Warszawie. I tak w zakładzie w Szpitalu Dzieciątka Jezus zajęcia ze studentami prowadził dr Witold Niepołomski – asystent profesora, było tam dużo zaorszczaków. W Szpitalu Przemienienia Pańskiego zajęcia prowadziła dr med. Janina Dąbrowska, w Szpitalu Wolskim (dzisiaj Instytut Gruźlicy i Chorób Płuc) uczyła dr med. Stefania Chodkowska, a w Szpitalu Świętego Ducha (późniejszy Szpital Miejski nr 1, obecnie Szpital Wolski) uczył dr med. Wacław Lewiński. Wszyscy oni byli związani ze Szkołą doc. Zaorskiego i pomagali w dalszych studiach absolwentom tej Szkoły.

            Na oddziale wewnętrznym Szpitala Świętego Ducha ordynator dr med. Stanisław Wąsowicz organizował kursy diagnostyki chorób wewnętrznych i uczył fizykalnego badania pacjentów. Trzeba było mieć drewnianą słuchawkę i fonendoskop z końcówką Krysztofa. Bardzo byłyśmy dumne z posiadania tych przedmiotów.

            Po zdaniu kolokwiów z anatomii patologicznej zaczęłam uczęszczać na kurs diagnostyki 1 sierpnia 1944 r. Byłam na nim jeden dzień.

            Zrządzeniem losu ocalało mi po Powstaniu Warszawskim świadectwo ukończenia Szkoły doc. Zaorskiego. To świadectwo było podstawą przyjęcia mnie na kurs III Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Warszawskiego w marcu 1945 roku.

Warszawa, sierpień 1988 r.

            * W przypadku Gimnazjum i Liceum im. Królowej Jadwigi sytuacja absolwentek była łatwiejsza, ponieważ pani Marta Frankowska była koleżanką szkolną żony doc. Zaorskiego, Marii Zaorskiej, i pozostawała z nią w bliskich kontaktach. Podobnie dyrektorzy i dyrektorki liceów: Zamoyskiego, Kowalczykówny, Jawurkówny, Górskiego i Zgromadzenia Kupców, mieli z dyrektorami Szkoły Sanitarnej kontakty osobiste (przyp. red.)

Źródło: Pamiętnik Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego –
Powstanie Warszawskie i medycyna, wydanie II, Warszawa 2003 r.