W Powstaniu:

Golski - 2 kom.

Od dnia 1 sierpnia 1944 roku o godz. 5-tej po południu  zaczęło się dla mnie życie, którego nie umiem ująć w ramy rzeczywistości. A ja to wszystko przeżyłam i żyję i chcę żyć dalej. „Cogito ergo sum” i ja rzeczywiście coś myślę, czuję, a więc naprawdę jestem, istnieję. Dzień 1 sierpnia był początkiem wszystkiego złego. Jak dziś go pamiętam. Dzień jak innych tysiące, a jednak…

Wstałam rano, jak zwykle, spokojnie zjadłam kawałek chleba i ruszyłam w świat.  Tak ot, po prostu dowiedzieć się co słychać, no ale zaraz wrócę. Muszę sobie ugotować jeszcze porządne śniadanie, no a obiad wieczorem. Układam sobie w myśli plan dnia.  Pamiętam dobrze, że o czwartej mam francuski na Marszałkowskiej.  Idę lekkim krokiem przez śmietnik na Książęcej w kierunku Alei 3 Maja. No nareszcie numer piąty, otwiera mi nasza patrolowa. Ach dobrze, że pani przyszła, właśnie Hanka poszła po panią. Znów ostre pogotowie. „Ostre pogotowie? Pani Jadźko, jak pani myśli czy może coś być dzisiaj?”  „Nie wiem”  brzmi odpowiedź. E, to niemożliwe, któżby się odważył zaczynać; broni nie ma.

No ale nic nie wiadomo. Odnoszę mój żakiet do ciotki Maryny (nie wiadomo co będzie, może się zniszczyć). Kilka godzin oczekiwania w niepokoju. Basia z Irką twierdzą, że dziś na pewno. Zaczynam jednak powątpiewać. Pewnie znów zawracanie głowy. Odwołają, tak jak odwołali w sobotę.Bądkowska

Nagle przed czwartą wpada Dorota. Podrywamy się. Stajemy na baczność. Zabierać rzeczy i marsz na Natolińską. Zmiana kwatery. Trudno, rozkaz. Ubieramy się szybko buntując się równocześnie przeciw rozkazowi.  „No dobrze, a gdyby rzeczywiście coś było, jakże nas nasi chłopcy zawiadomią, nie znając naszego nowego adresu.”  Ruszamy. Na dworze niepokój. Młodzież w wiatrówkach z wielkimi podejrzanymi pakami szybko przewija się po ulicach. Dorożki, ryksze, wszystko w ruchu. Mijamy Plac Trzech Krzyży, kawałek Mokotowską. Nareszcie Natolińska. W mieszkaniu Kasi zastajemy już patrol Wandy Gromulskiej pseudo Teresy. Zaczynamy przepakowywać rzeczy, minuty szybko mijają. Gwałtowny dzwonek. Wpada por. Wagner. „Patrol sanitarny na stanowisko koło Politechniki”. Szybko biegną dziewczęta z patrolu Teresy. A my zostajemy, nie mamy żadnego rozkazu. Sama sobie nie wierzę, że to już, że naprawdę już. Ogarnia mnie wzruszenie.

Bije godz. piąta. Równocześnie na ulicy strzały. Powstanie się zaczęło. Latamy po mieszkaniu Kasi jak dzikie zwierzątka po klatce. Szyby z okien poszły. A na ulicy widzimy pierwszych rannych. Ogarnia mnie rozpacz. Ranni, a może i tam gdzie koło Suchej nasi chłopcy są ranni i nikt im nie niesie pomocy, bo my tu siedzimy, podczas gdy tam się biją i tam się leje nasza krew. Nie mogę sobie znaleźć miejsca, trzęsę się ze zdenerwowania. Podobne uczucia ogarniają wszystkie dziewczęta. Patrolowa siedzi na kanapie blada. Papieros idzie za papierosem. Ja nawet zapalam. Wreszcie pada decyzja. Punkt szósta ruszamy.  Wszystko jedno co będzie. Chęć czynu ogarnia nas wszystkie w takim stopniu, że nie możemy wysiedzieć. Z uderzeniem szóstej stoimy gotowe do wyjścia. Na ulicy chwilowa cisza. Przemykamy się gęsiego pod ścianami. Przeprowadzają nas przez jakieś piwnice na Marszałkowską. Grupka nasza rośnie. Coraz więcej zbłąkanych owieczek do nas się przyłącza. O dostaniu się na nasz posterunek mowy nie ma. Przypadkowo trafiamy na Hożą 53, tam dostajemy się do szpitala polowego urządzonego przez siostry w jakimś internacie. Dostajemy się pod opiekę dr Dreszera znajomego Jadźki, patrolowej. I wszystko by się pewnie dobrze ułożyło, gdyby nie służba kobieca, która nas uważała za intruzów.

Tu po raz pierwszy zetknęłam się ze śmiercią. Może uczuciowo to mnie tak nie dotknęło, gdyż zabitym był Niemiec, ale zawsze jej groza stanęła przede mną. Cała noc na dyżurach przy śmiertelnie poharatanym Niemcu, rano kopiemy grób, choć ofiara jeszcze żyje. Przejmujący szept „raszer” (rascher ( ?) – szybciej?) słyszę do dziś dnia. Zapach jego krwi połączonej z sokami żołądkowymi długo chodził za mną.

Radość na widok naszych chłopców chodzących z bronią, w hełmach lub beretach z orzełkami odurza nas. Spać nie chcemy, jeść nie chcemy, chcemy cos robić, pomagać. A tu do roboty nie ma nic. Rozkaz: siedzieć na górze i nie kręcić się. Nie możemy wytrzymać. Coraz która się wymyka, żeby choć parę słów zamienić, a może ktoś coś będzie wiedział o kompanii porucznika Stanisławskiego. Zwłaszcza Hania ma talent w znikaniu. Niestety nikt nic nie wie. Pogoda staje się beznadziejna. Deszcz kropi bez ustanku. Nam dają nową funkcję. Rodzaj łączności, co wygląda w ten sposób, że szereg osób stoi na posterunkach i ma błyskawicznie zawiadomić w razie niebezpieczeństwa. Na nas wypadają dwa stanowiska, czyli 5 godzin dziennie stać na deszczu bez ruchu z napiętą uwagą. Służba ta mnie wyczerpuje ostatecznie. Widzę beznadziejność tego wszystkiego. Na ulicy nikt się nie może pokazać. Ogarniać mnie zaczyna strach i rozpacz. Łzy mi się cisną do oczu. Gdzie mama, co z mamą? Co z ojcem? Co przeżywa mama wiedząc że ja w Warszawie. Czy aby jej serce wytrzyma?

A tu tyle ludzi skazanych na zagładę. A może między nimi i ja będę. Nie wierzę już w pomoc angielską ani sowiecką.  Łzy mi się cisną do oczu. Najmniejszy pozór, a wybuchnę. Pozór się znalazł. Jakaś uwaga Jadźki wyprowadza mnie z równowagi, rzucam się na łóżko i dostaję spazmatycznego płaczu. Parę kropel Valeriana powoli wraca mi równowagę.  Opanowuję się i muszę być silna pomimo wszystko.

Jest już czwartek i tego dnia następuje zmiana w naszym życiu. Baśka z Hanką wytropiły wreszcie Stanisławskiego. Jest w Architekturze, a więc dość tych awantur z tutejszymi babami. Idziemy do swoich chłopców. Wprawdzie słowa Staśka brzmiały „jak chcecie, nie namawiam”. No ale my chcemy, bardzo chcemy. Zbieramy nasze rzeczy i prędko, bardzo prędko uciekamy. Tam czeka nas praca, o jakiej marzyłyśmy. Tam będzie to czegośmy chciały.

I znów rozczarowanie. Dostajemy na kwaterę dużą, zimną i brudną salę na pierwszym piętrze.

Na domach stoją chłopcy, a właściwie dzieci z butelkami z benzyną przeciw czołgom.

Jedyna broń jaką powstańcy rozporządzają…

Sala zawalona wykresami, modelami, ot jak w architekturze. Długie rzędy czarnych ławek. Gdzieś w kącie parę gołych materacy zasłoniętych parasolem plażowym, wygrzebanym z rupieci, to nasze posłanie. To nasze wszystko. Na kolację podają nam ohydną kaszę, którą trudno przełknąć.

Na korytarzach gwar i ruch, kręcą się chłopcy, kręcą się dziewczęta. Jakieś umalowane panny rzucają się na szyję młodym bohaterom, szczęśliwe, że są im tak pomocne. Z dumą mi opowiada koleżanka sanitariuszka: „My chłopcom wszystko oddajemy, dzielimy się z nimi nawet posłaniem i kocami”. Tak więc wygląda powstanie w rzeczywistości. Architektura robi wrażenie raczej pensjonatu, w którym się zebrała młodzież dla zabawy, w dziwnych wprawdzie warunkach, ale wykorzystują czas nieźle.

Czujemy się tu obco i coraz gorzej. Roboty na szczęście nie mamy w  dalszym ciągu. Na korytarzach ciągle brzmi zachrypnięty głos naszego Stasia. Jako komendant placu usiłuje tu zrobić porządek. Lecz wszystko na próżno. Nie jest w stanie ujarzmić tych młodych paniczów rozbawionych. A my w swoich sercach też przeżywamy tragedię, bo Staś, nasz Staś  nie jest już wcale Stasiem Irenki lecz obcym nam i dalekim por. Stanisławskim, który wymaga od nas służbistości i karności. Na Irkę nawet nie spojrzy. Zaczynamy się na niego boczyć,  nie odzywamy się prawie wcale i unikamy spotkań. Nie znamy tu nikogo, żadnego chłopca z naszej kompanii nie widziałam na oczy. Kwaterują gdzieś na dole, nawet nie wiem gdzie. Od czasu do czasu zjawi się tylko por. Łukaszewicz. Nasza Oktawia prowadzi z nim zwykle długie dyskursy, a właściwie wygląda to w ten sposób, że ona wygłasza długi monolog, a pan por. przerywa jej tylko wykrzyknikami: „no tak, no tak, no rzeczywiście!”  Czasem jej monolog zostaje w inny sposób przerwany. Rzadko bardzo zajrzy do nas Romeczek lub Jureczek Ostoja i to wszystko.

Nasza służba ogranicza się do dyżurów na dole w oczekiwaniu na zawiadomienie o rannym. Wszystko to jest głupio zorganizowane. Staś coś przebąkuje, że pójdziemy stąd, lecz gdzie i kiedy nic nie mówi.

Dochodzą do nas niepokojące wiadomości. To kompania SS idzie Marszałkowską paląc wszystkie domy, rozstrzeliwując wszystkich mężczyzn, a kobiety i dzieci pędzą przed czołgami dla ochrony. Słyszymy odgłosy tej roboty, na mieście coraz nowe łuny. Tłumy uciekających niepokoją nas. Wczoraj zetknęłyśmy się po raz pierwszy z rannymi. Na podwórko Architektury wpadła krowa. Z wojska mało strat, za to wśród ludności cywilnej. Kadłub człowieka bez głowy i kończyn, które leżą osobno straszne robi wrażenie. Odniosłyśmy reszty rannych do „Sano”. Płacz i krzyki rodziny wyprowadzają nas z równowagi.  Nasza Oktawia mało nie mdleje. Trzeba się nią zająć.

Z trupami zaczynamy się oswajać. Pierwszą naszą czynnością w Architekturze było mycie i sprawdzanie tożsamości zabitych. Przykra funkcja przypadła nam w udziale. Pochowałyśmy naszą koleżankę Teresę[1] z patrolu z Natolińskiej. Okazało się, że Wanda była serdeczną przyjaciółką naszej Jadźki.  Okropny widok zmarłej w zbitej z desek paczce stoi mi przed oczami. Czy to ta sama ładna i żywa Wanda? Dowiadujemy się, że razem z Teresą w akcji brała udział Kasia, której amputowano nogę.

Dziś one, a jutro może być któraś z nas. Uroczysty pogrzeb pierwszych zabitych. Cudna pogoda. Natura zda się wołać do życia, a wkoło nas stoi czarna śmierć. Dzień za dniem mija. Pełno wrażeń, a żadnej konkretnej zmiany.

Cieszymy się, że stąd idziemy, może gdzie indziej będzie lepiej. Oktawia ciągle denerwuje nas i siebie, że to wszystko beznadziejne, że niby my to mięso armatnie. Już zaczyna nurtować nas pytanie, które do końca nas dręczy: „Dlaczego oni z nami nie kończą, przecież gdyby chcieli”…?

W niedzielę poznaję kolegę Zawilskiego, który również chce poznać moje koleżanki i ma jakiś wrzodzik na szyi, który chce zalepić plastrem.

Jeszcze jeden dzień w Architekturze pełen wrażeń. Padło parę bomb zapalających na dach. Zrobił się początkowo popłoch, lecz p. Stanisławski zorganizował obronę i pożaru uniknięto.

Dostaliśmy wszyscy kombinezony, w których wyglądamy trochę jak pajace, ale za to bardzo wygodne.

Wieczorem zbiórka naszej kompanii. Po raz pierwszy stajemy w szeregu razem z chłopcami.

Przed nami plączą się jakieś dwie łączniczki, które idą z nami. Zazdrosne spojrzenia innych dziewcząt gonią za nami, którym przykro, że tylu ładnych chłopców odchodzi.

Nowa siedziba to szpital poniemiecki Śniadeckich 17.

Nasza kwatera to ładny duży pokój na drugim piętrze. I o dziwo każda ma swoje łóżko. Brak kocy też powoli uzupełniamy. Obok naszej sali jest sala chłopców. Ach, życie tu wydaje się cudowne. Łazienka, w której można się umyć. Urządzamy na drugi dzień ogólne pranie. Prawdziwy luksus.

Na naszych drzwiach wisi napis: „Sanitariat wstęp tylko służbowo”. Słowo służbowo zaczyna mieć coraz większy zakres. Coraz więcej chłopców składa nam wizyty. Znamy już teraz wszystkich. Zbiórka przed posiłkami i wspólne posiłki w dużej mierze ułatwiają zbliżenie.

Z por. Stanisławskim ciągła wojna. Rozkaz meldowania się i czynności służbowych śmieszy nas i złości. Zwłaszcza, że pewna łączniczka Dorota ma inne względy. Dręczy to Irenkę najwięcej. Basia po prostu szaleje. Stosunki stają się trudne do zniesienia. Staś wprawdzie zaczyna nam już troszkę ulegać. Prosi o zorganizowanie świetlicy i podtrzymywanie chłopców na duchu. Hania zajmuje się urządzeniem świetlicy. Papierowe dywany wiszą na ścianie i leżą na podłodze. Masa biało czerwonych kwiatów. Na środkowej ścianie krzyż i sztandar. Wolno nam z chłopcami się spotykać i czytać pisma tylko na terenie świetlicy. Życie towarzyskie zaczyna się rozwijać. Przelotne flirciki, śmiechy, różne gry. Oczywiście brydż również kwitnie. O szarówce siadamy wygodnie w leżakach lub drewnianych fotelach i śpiewamy wojskowe piosenki. Życie zaczyna się znośnie układać. Plagą są tylko posiłki. Ciągłe jedzenie kaszy nam brzydnie, a reszty dokonuje brudna i niesympatyczna obsługa. Pierwszy raz w życiu jadłam soczewicę. Staś też, choć się jeszcze nie zmienił, nie dręczy nas swoimi rozkazami, zaczyna być przystępniejszy.

I przyszedł wreszcie ten straszny dzień, 11 sierpnia piątek.

Stoimy przy oknie i obserwujemy jak Staś przyjmuje nową grupkę chłopców do swojej kompanii. Nagle przychodzi meldunek, że samochód pancerny podjeżdża pod naszą barykadę. Staś wysyła kogoś po Pm-a a sam z gołymi rękami biegnie na placówkę. Słyszymy strzały. Ogarnia nas niepokój. Bierzemy nosze i nie czekając zawiadomienia biegniemy na dół. Niestety nie na próżno. Dają nam znać, że tam w ruinach leży ranny. Biegniemy. Rana w nogę. Układamy chłopaka na nosze i biegniemy z powrotem do szpitala nie widząc wkoło siebie gwiżdżących kulek. Ranny poszedł na salę operacyjną. Nasza misja tu skończona, idziemy po nowe ofiary. Po drodze spotykam jakieś sanitariuszki z noszami, spoglądam na rannego i nie poznaję. To chyba niemożliwe, to nie on. Któż to – pytam. „Por. Stanisławski” odpowiadają i szybko biegną do szpitala. Mała ranka na szyi stoi mi przed oczami. Ale gdzie Irka, co się dzieje z Irką. Muszę ją poszukać. Trzeba ją uprzedzić, przygotować. Właśnie zbiega na dół zaniepokojona. Zosiu, podobno Stasiek ranny, słyszałaś? Tak, aż nadto dobrze widziałam, lecz odpowiadam: „Tak ranny, ale nic takiego, będzie chyba żył”. „Chodź, pójdziemy do szpitala”. Przy umierającym była Jadźka i Baśka. Mnie nie dopuszczono. Oktawia też już ryczała na schodach. Wreszcie schodzimy na dół. Już nie żył. W półmroku podziemi dostrzegam nosze, na których leży długa postać naszego porucznika. Stasiu, czy to możliwe, że Ty nie żyjesz? Cała historia naszej znajomości przewija mi się przed oczami. Staś stał się nagle drogim i bliskim przyjacielem. Idą w zapomnienie wszystkie nieporozumienia i przykrości. Zostaje ból i rozpacz po utracie kogoś bliskiego. W dużej pustej sali na pierwszym piętrze składamy zwłoki na łóżku. Myjemy twarz i ręce, kładziemy czystą koszulę. Irka płacze na głos i krzyczy, nie możemy jej uspokoić. Czepia się głupstw i drobiazgów. Chce żeby Staś miał kołnierzyk i krawat. Tłumaczymy jej, że musi być tak pochowany jak walczył. Na plecach widzimy dużą ranę, to wylot kuli, która przeszła od szyi przez płuca. Krew płynie nieustannie. Dziwna rzecz, wcale nie krzepnie. A może żyje, nasuwa mi się myśl. Niestety. Na drugi dzień jeszcze pod zwłokami znaleziono kałużę krwi. Nie mogę płakać. Zazdroszczę Oktawii, Baśce, Jadźce. A ja mam suche oczy i tylko mnie trawi ogień wewnętrzny i nie umiem pojąć, że ten chłopiec, który rano jeszcze rozmawiał z nami już nie żyje. Przychodzi ksiądz, bierzemy zwłoki na nosze i idziemy do Architektury.  Tam, o zgrozo, każą nam złożyć zwłoki w szopie, gdzie brud, śmiecie i króliki królują, a pogrzeb dopiero na drugi dzień. Nie możemy dopuścić do sponiewierania zwłok naszego Stasia. Ruszamy w delegację do księdza, do dowództwa ze skargą i buntem. Jakże traktujecie swoich bohaterów. Dwie z nas stale stoją i pilnują zwłok. Irka znów się upiera, że musi być prawdziwa trumna. Nie zgodzi się na pochowanie Stasia w deskach, jak tylu już jego braci poszło do ziemi. Wreszcie zrobiłyśmy swoje. Robią kaplicę w jednej sali i trumna ma być porządna. Składamy nasze nosze wśród zieleni kwiatów. Ciało pokrywa biało czerwona płachta. Straż honorowa staje po bokach. Nieco uspokojone wracamy do siebie. Ogarnia nas pustka i niechęć do życia. Dziś on, a jutro pewnie któraś z nas. Na pewno żadna nie przeżyje tego szaleństwa, tego powstania.

Dowództwo obejmuje por. Franciszewski. Dobry i zacny człowiek. Ostrożny, niepewny, nielubiący nikogo narażać, czasem niezdecydowany. Już nam nikt nie każe stawać na baczność i meldować się i o dziwo strasznie nam tego brakuje i tęsknimy za tym. Na drugi dzień pogrzeb. Zostajemy chwilę dłużej na grobie i wracamy. Jeszcze ostatnia czynność przypada mnie i Baśce. Z łzami w oczach idziemy myć nosze z krwi naszego Stasia. Czerwona woda spływa na dziedziniec podwórza, a nam tak smutno i źle.

Lecz życie idzie dalej. Trzeba się wziąć do roboty. Bezczynność to najgorsza rzecz w świecie. A więc dowództwo decyduje, że sanitariuszki mają pełnić służbę na barykadzie. Powoli sanitariuszka w miarę potrzeby zmienia się w łączniczkę. Zaczyna się gorączkowa praca. Na kwaterze zmieniamy się w szwaczki. Wszyscy chłopcy chcą mieć należne im odznaki.

Po awanturze z jedną naszą łączniczką por. ją usuwa. Jest to owa Dorota. Na jej miejsce przychodzi Jola. Już w tym składzie będziemy do końca. Ja czuję się dziwnie obco wśród naszego grona. Basia jest taka dziwna, obojętna dla mnie. Obchodzi ją tylko Irenka, a ja to już chyba najmniej. Od czasu do czasu przypomina sobie o mnie, przychodzi i wyznaje, że ma wobec mnie wyrzuty sumienia. Obiecała przecież mamie się mną opiekować. „Nie troszcz się o mnie i nie martw” nasuwa mi się mimo woli, a jest mi strasznie przykro.

Zupełnie naturalne, że zaczynam szukać towarzystwa chłopców. Przecież są tacy mili, inteligentni i dobrze wychowani, że z całą przyjemnością z nimi rozmawiam. Zresztą nie ja jedna to odczuwam. Wszystkie nasze panny coraz częściej się wymykają z sanitariatu.

Jaki miły i przystojny jest Bogdan Prądzyński. Rozmowa z nim jest dla mnie dużą przyjemnością. Równocześnie podoba mi się Władeczek Żortajewski.  Który zresztą zaczyna mi trochę asystować. Kolega Zawilski ciągle mnie zaprasza na brydża. Bogdan P. zaczyna się Joli bardzo podobać, więc postanawiam go jej odstąpić. Podoba mi się on również, ale go tylko lubię, nic więcej. Zresztą więcej chłopców lubię tak samo. Życie idzie dalej, wrażenia i przeżycia są tak bujne, że zaczynamy zapominać o śmierci Stasia. Nie o nim, lecz o jego śmierci. Zdaje nam się, że on żyje, tylko go w tej chwili z nami nie ma. Basia zaczyna wyraźnie sympatyzować z Wojtkiem Makowskim. Miły, spokojny i zrównoważony chłopiec. Cieszę się, że tak dobrze trafiła.

U nas na kwaterze stosunkowo mało się widzi chłopców. Zakaz przebywania w sanitariacie robi swoje. Od czasu do czasu przychodzi Łukaszewicz, żeby coś zjeść lub napić się. Zaczynamy interesować się kuchnią i pitrasić sobie lub porucznikom jakieś jajka czy co innego. Powoli to wchodzi w przyzwyczajenie.

Dnia 18 sierpnia nasza kompania przeprowadza się na Jaworzyńską 11. Obejmujemy teraz placówki: barykada na Jaworzyńskiej od Mokotowskiej, Polna 32, 34, 40, 42, 46, 48 potem 50, 52.

Z bronią zaczyna być coraz lepiej. Już mamy kilka sztuk KG i broni krótkiej coś niecoś. Wprawdzie pm.[2] pożyczamy od sąsiedniej placówki, no ale jest już skąd pożyczyć, a zresztą mamy jeden dostać na własność. Pierwsza noc na Jaworzyńskiej była straszna. W nocy o godz. 12.00 Niemcy rozpoczęli atak. Głównym ich obiektem była Politechnika, nasze placówki były ostrzeliwane przez czołgi. Byliśmy wobec nich zupełnie bezsilni. „Goliaty” i ”Tygrysy” szalały sobie po całym polu mokotowskim, waląc w Polną a myśmy mogli na to tylko patrzeć. Nie wiem jakim sposobem znalazłam się w tę straszną noc przy por. Gustawie jako łączniczka. Byłam bardzo zadowolona. Będę widzieć i wiedzieć co się dzieje, trzymać rękę na pulsie. O niebezpieczeństwie nie myślałam wcale. Przed owym los nas przedziwnie chronił. Pociski czołgowe wpadały do pokoi zawsze w momencie, kiedy drzwi były już za nami zamknięte. Por. Gustaw patrzył z wściekłością na czołgi czując bezsilność i beznadziejność sytuacji. Rozumiałam go doskonale. Sama przecież podobnie odczuwałam.  Nie myślałam o sobie zupełnie. Biegałam z meldunkami do dowództwa jak wariatka pod obstrzałem. Huk, rumor, tumany kurzu i odłamki: to czołg trafił w barykadę, ale to nic, nim padnie następny pocisk zdążę przelecieć. W dowództwie kpt Golski smutnie się uśmiecha i radzi: jeśli będą bardzo strzelać, nich pani się nie naraża, lepiej zaczekać. Tymczasem nadchodzą meldunki z Politechniki. Niestety nie utrzymamy tej placówki w naszych rękach. Biegnę jak na skrzydłach do ”naszych”, nie kryję się wcale. Niepokój co z nami będzie nie pozwala mi widzieć kulek, które w przedziwny sposób mnie wymijają. Na Polnej 46, gdzieś na 4 –tym p. odnajduję por. Gustawa. Nie chcę szerzyć popłochu, odprowadzam go na bok i powtarzam co usłyszałam o Architekturze. Patrzymy sobie w oczy, nic nie mówimy. Zrozumieliśmy się świetnie.

Czołgi niemieckie powoli wycofują się. Politechnika padła, myśmy jeszcze zostali.

Wracamy z por. G na kwaterę. Filiżanka czarnej prawdziwej kawy robi mi świetnie. Czuję się zmęczona i wyczerpana. Moje koleżanki pozostawały na kwaterze, więc nie przeżywały tego tak jak ja. Jesteśmy wszystkie osiem zmęczone i zniechęcone. „Ale dlaczego oni nas nie wykańczają?” Znów to straszne, a jednak prawdziwe pytanie jest na naszych ustach.

Nie mamy jednak czasu na rozmyślania i dyskusje. Jest tyle pracy, że nie wiemy od czego zacząć. Nie śpimy prawie zupełnie. Dwie barykady muszą być obsadzone przez łączniczki, telefon w kancelarii, no i nowa funkcja kucharek spada na nasze barki. Na domiar Irenka od śmierci Stasia jest chora i leży. Trzeba jeszcze koło niej chodzić. Wśród chłopców zaczyna panować rodzaj czerwonki.

Najwięcej strapienia mamy z gotowaniem. Bo jakże tu nakarmić 80 młodych i zdrowych chłopców nie mając kuchni, ani jednego garnka, ani jednego talerza, widelca i łyżki i nic do ugotowania.

Pierwsze śniadanie jest tragiczne. Stęchłe płatki owsiane gotowane w złym kotle, a co za tym idzie przypalone, nie są jadalne. O gotowaniu ma pojęcie tylko Basia no i ja niewielkie. Reszta panienek nigdy nic w kuchni nie robiła. Społeczeństwo przychodzi jednak z pomocą. Pojawia się  pani Zielińska (właścicielka kilku masarni, wędliniarni w Warszawie a oprócz tego matka kilku chłopców będących w powstaniu) osoba o niesłychanej energii. Zasila nas swoimi przyborami kuchennymi i zapasami (chleb i tłuszcze) i kuchnia zostaje zorganizowana. Produkty żywnościowe chłopcy zaczynają zdobywać. Pierwszy ugotowany przez nas obiad nie wypada tak źle. Makaron z gulaszem końskim nie jest wcale niesmaczny.

Przy tym całym nawale pracy nie zapominamy o jeszcze jednym naszym obowiązku. Musimy naszych chłopców podtrzymywać na duchu.  Szminki i pudry dostarczane przez chłopców w olbrzymich ilościach zaczynają spełniać swoją rolę. Trzeba zatuszować zmęczenie, a twarz przystroić w miły uśmiech. Od moich towarzyszek coraz się oddalam, natomiast węzły przyjaźni z chłopcami się zacieśniają. Jesteśmy z całą kompanią na „ty”.

Warunki nasze się poprawiają, gdyż dostajemy do pomocy patrol Romy.

Wszystko zaczyna się normować. Jeden dzień staje się podobny do drugiego.  Pewnego ranka budzi mnie tajemniczy ruch w naszej kompanii. Coś się stało. Okazuje się, że są zrzuty na naszym terenie. Trzeba je tylko ściągnąć. Dzielne chłopaki biegną na ochotnika. Już trzy paczki przyniesiono z pola Mokotowskiego. Jeszcze jedna, jeszcze ostatnia. Idzie po nią podchr Semen, Schiller i Kosynier. Po chwili nasz obserwator przynosi straszną wiadomość. Semen ranny, a i tamci nie wiadomo czy wyjdą cało. Niemcy otworzyli ogień i grzeją, że aż miło. No tak, ale po Semena trzeba pójść. Cóż, kiedy nasze dowództwo nie pozwala. „On zginął, po co i wy macie ginąć”. Tak racja, ale czyż nie wszystko jedno dziś, czy jutro, a może się uda i uratujemy go. W największym zdenerwowaniu biegniemy z Baśką do por. Franciszewskiego. „Panie poruczniku, a może jednak…, on tam leży, żyje jeszcze, na pewno żyje i potrzebuje pomocy. Pójdziemy po niego tak, na własną odpowiedzialność. My chcemy iść”. Porucznik popatrzył na nas z uznaniem, lecz nie mógł się zdecydować. Musiałyśmy odejść z niczym. Ale w takich wypadkach tak łatwo nie ustępujemy.  Niestety nie mogłam brać udziału w dalszej akcji. Przyszła moja godzina służby i musiałam pójść. Por. Gustaw pozwolił naszym dziewczętom spełnić swój obowiązek. Basia z Hanką ubrały się w białe kitle z chorągwią PCK i śmiało poszły. Niemcy zaskoczeni odwagą dziewcząt, nie strzelali. Doszły do Semena, ciało już było zimne. Ułożyły na noszach i ruszają w drogę powrotną. Ciężar ponad ich siły. Patrolowa Jadźka idzie im z pomocą. Lecz Niemcy chwytają się gorszego pomysłu i szykują im los gorszy od śmierci od kulki. Ukraińcy podkradają się, aby je wziąć żywcem.  Przyspieszają kroku, lecz nosze stają się coraz cięższe. Wreszcie nie mogą. Stają bezradne w środku pola i nie śmią zostawić zwłok kolegi. A tu kulki zaczynają świstać wokół nich. To Ukraińcy drażnią się ze swoimi ofiarami. Dziewczęta nie wiedzą co robić, czy zrzucić białe kitle i w szarych kombinezonach przedzierać się do swoich, czy nadal oficjalnie występować.  Głos z naszej placówki pomógł im w decyzji na to ostatnie. Podnoszą chorągiew, zostawiają Semena i szybko dopadają do barykady.  Udało się. Wyszły cało. Teraz następuję odprężenie. Nogi drżą i uginają się. No, ale teraz już im wolno okazać słabość.  Ja na służbie będąc nie mogłam widzieć całej tej sceny. Siedząc pod 32-im przy telefonie, szalałam z niepokoju i to może głupie, ale zazdrościłam im, że mogły pójść.

Z chwilą ich powrotu wcale niepokój nas nie opuścił. Przecież tam na polu, ukryci w kartoflach leżą Romanek i Kosynier. Co z nimi będzie. Po obiedzie napięcie wzrosło do zenitu. Weszłam akurat do obserwatora na czwarte piętro i nie zwracając uwagi, że coraz to przez które okno wpadła kulka, podczołgałam się pod okno, odebrałam obserwatorowi lornetkę i mało nie krzyknęłam. W stronę białego punktu (zrzut) jedzie czołg. A przecież tam w pobliżu… Nie mogłam dalej myśleć. Co będzie? Jak oszalała pobiegłam do dowództwa.  Co tu robić? Nic im pomóc nie można. Wszystko w ręku Boga. Los okazał się łaskawy dla naszych bohaterów. Niemcy ich nie zauważyli. Wzięli zrzut i wrócili. Trzy zdobyte przez nas zrzuty odniesiono do komendy. Nie pokazano nam zawartości.  Podobno znajdowały się w nich środki opatrunkowe i ubrania. Zbyt drogo były okupione krwią najdzielniejszego z naszych chłopców.

Na naszej kwaterze panował smutny nastrój. Semen nie był wprawdzie naszym pupilem, lecz ostatnio już coraz częściej do nas przychodził. „Królewno, bądź łaskawa, przyszyj mi guzik lub belkę na berecie” – już nikt nas tak nie będzie prosił. Biedny Semen. Przyniesiono go wieczorem. Twarz zmieniła się w okropną maskę. Pełne oczy, uszy, nos i usta maleńkich robaczków. Trudno było poznać tę młodą, żywą twarz. Spełniłyśmy nasz ostatni obowiązek względem niego. Oczyściłyśmy twarz z robaczków, umyły i złożyły do trumny. Pogrzebem zajęli się chłopcy. Życie w naszej kompanii potoczyło się dalej swoim trybem.

Na drugi dzień już prawie nie myślimy o Semenie. Nadmierna ilość wrażeń z godzin czyni lata. Głód nam zaczyna dokuczać coraz bardziej. Radzimy w naszym patrolu jakby coś zdobyć. Myśl o wyprawie na kartofle nie daje nam spokoju. Tyle ludzi chodzi, dlaczego nikt  z naszych chłopców nie chce pójść.  Postanawiam ich jakoś skłonić do tego. Sama wprawdzie nie myślałam tam pójść. Przecież ja niewiele nakopałabym, zresztą nie myślałam o tym wcale. Wieczorem porozumiałam się z chłopcami, że w nocy jak już zejdą ze służby, przyniosę im worek i pójdą. Miałam właśnie służbę nocną. Musiałam jednak przyrzeczenia dotrzymać. Melduję mojemu dowódcy o moim projekcie. „Niech pani idzie” brzmi odpowiedź. Przychodzę w umówione miejsce i cóż się okazuje. Chłopcy wzięli haracz od ludności cywilnej i nie mają zamiaru iść na kartofle. Jeden mały i niepozorny chłopiec ofiarowuje się: ja z panią pójdę. On ze mną, przecież nie miałam zamiaru wcale iść. Ale ot, głupia ambicja wzięła górę. Naturalnie, że pójdę. Przecież nie boję się wcale. Przecież nie mogę wrócić bez niczego. Mój mały towarzysz idzie przodem. Wydostajemy się na Pole Mokotowskie. Po drodze dowiaduję się, że ów chłopiec ma na imię Rysio. Nie znam go wcale. Jest ciemno i nie wiem nawet jaką ma twarz. W naszej kompanii jest zaledwie parę dni. Rysio bawi się, i tu pod kulami, w małego dżentelmena. Jest niesłychanie uprzejmy. Ciągle pamięta o mnie i pilnuje żebym się kładła gdy obstrzał się wzmaga. Gołymi rękami grzebiemy w ziemi. Nad nami czarne niebo przecinane jasnymi smugami. To pociski świetlne. Słychać tylko świst kulek. Nagle w ciszy słyszymy w pobliżu nas kroki. Ogarnia nas głupie uczucie. Swój czy nieprzyjaciel? Wolimy się wycofać. Podchodzimy pod samą barykadę. Spotykamy grupę kartoflarzy, którzy nam udzielają informacji, że tam dalej jest masę ogórków. My na razie mamy same pomidory i trochę kartofli. Zbieramy więc teraz ogórki. Worek jest już prawie pełny. Idziemy z powrotem. Rysio dźwiga jarzyny, a ja zadowolona, że jednak cało wyszłam z tej wyprawy postępuję za nim. Zdobytymi jarzynami uraczyłyśmy następnego dnia całą kompanię.

Robert wywęszył u Wiśniewskiego na Polnej w piwnicach świnię. Postanawiamy urządzić tam wyprawę. Trzeba przejść przez Mokotowską pod obstrzałem do Lardellego, a potem już jest się na gruncie „neutralnym”. Na tym terenie neutralnym spotykają się nasze patrole z niemieckimi, ale obydwie strony udają, że się nie widzą. My zaczynać nie możemy, bo nie mamy środków, a oni się boją. Otóż pewnej nocy nasi chłopcy biorą nosze i wyruszają. Wyprawa się udała, mimo niebezpieczeństwa nikt nie został ranny. A kilka przyniesionych świń poprawiło nam humory. Wprawdzie Architektura zabrała nam wszystkie, z wyjątkiem tej, którą skręciliśmy dla siebie, ale zawsze. Sprawę popsuł tylko nasz szefunio. On wszystko umie, wszystko wie. Zamiast od razu zjeść wszystko, mięso zamknął pod klucz i wszystko się zepsuło. Ale w ogóle jest już lepiej. Już nie gotujemy na drugim piętrze lecz w piwnicy, a nawet my nie gotujemy, tylko pomagamy i wydajemy posiłki, które z każdym dniem są gorsze. Pani Zielińska się wycofuje wreszcie, a kuchnią zajmuje się kuzynka Franciszewskiego, Pod koniec ograniczyliśmy się tylko do tak zwanej pluj-kaszki, którą się jadło początkowo trzy, a potem już dwa razy dziennie. Żyłam przez cały okres jedynie cukrem którego  na szczęście nam nie brakowało.

Śmiesznym typem był nasz szef p. plutonowy Lewicki. Zawsze się łapał  za głowę i narzekał, że taki zapracowany i że od trzech dni nic w ustach nie miał i nigdy nie sypia. Jak się go o cokolwiek prosiło, zawsze była odpowiedź odmowna.  „Nie ma, nie ma, jak będzie”. Wprawdzie dla „siostry Marylki”[3]  zawsze się znalazło, a nawet bez proszenia, narzekając trochę, ale sam przynosił mi różne rzeczy. Jak mógł to mnie dokarmiał. Nadprogramowe posiłki dla ciała oficerskiego zawsze musiała robić „Maryla” .

Z chłopakami żyjemy bardzo blisko. Zaczynają się libacje i przyjęcia, na których jest zawsze wódka, ale rzadziej coś do wódki. Ja i Baśka stajemy się nieodzowne na wszystkich przyjęciach. Czasem ucztę my przygotowujemy, a czasem chłopcy nas zapraszają na gotowe. Basia nie rozłącza się z Wojtusiem[4]. Ja wszystkich lubię bardzo, ale nikogo specjalnie. Rozbrajający jest Zygmunt Włochowski[5]. Dba o mnie w tak miły sposób, że nie mam dla niego słów wdzięczności. Zygmunt nie należy już do tych najmłodszych, ma 28 lat, żonę i dziecko. Blondyn, silnie zbudowany, raczej podobny do Niemca. Bardzo się złościł jak go nazywałam „Germańcem” . Nie wiem co czuł i co myślał o mnie. Nigdy nic na ten temat nie powiedział. To było ładnie z jego strony. Czułam jego troskliwość i opiekę na każdym kroku. Zygmunt mimo nieludzkiego zmęczenia nigdy nie pozwolił mi iść samej na miasto. Jeśli tylko nie był na służbie, to szedł ze mną wszędzie. Trzymał mnie za rękę i cudownie przeprowadzał przez wszystkie piwnice. Nigdy nie zabłądziliśmy. Zawsze pamiętał, żebym miała bateryjkę do lampki. To mi bardzo ułatwiało pracę. Trudno sobie wyobrazić jak trudno jest trafić we właściwe  przejście w nieznanej piwnicy, a trafić się musi, bo od tego może zależeć życie wielu osób.

Troskliwość Zygmunta dla mnie i przyjaźń jego z Basią i Irką zaczyna drażnić naszą patrolową. Nie może znieść, że lubi on przyjść do nas i posiedzieć u nas lub my chodzimy na kwatery chłopców mimo zakazu. Chłopcy skombinowali sobie na górze radio, zaczynamy więc coraz częściej u nich przesiadywać. Któregoś dnia, po komunikacie, nadano audycję polską, melodie ludowe.  Przy dźwiękach polki temperamenty nas poniosły. Zaczęliśmy przytupywać w takt melodii. Nieszczęście chciało, że pod nami mieściła się kancelaria. Porucznik Franciszewski zjawił się nagle na górze. Na gorącym uczynku złapał tylko mnie i Jolkę, Baśce udało się uciec, reszta dziewczynek wyszła wcześniej. Porucznik nam nic nie powiedział na razie, dopiero potem wezwał z patrolową i zwrócił uwagę. Chłopcy ponieśli większą karę. Musieli całe rano nosić wodę do kuchni. A myśmy nawet skorzystały na czysto, bo oczywiście nie zapomnieli o nas.

W pierwszych dniach września nastąpiły u nas poważne zmiany. Zostały połączone dwie kompanie nasza i Zielińskiego. Zieliński jest teraz naszym dowódcą, a Franio zastępcą. Razem z komp. Zelińskiego przybyło kilkanaście kobiet. To nam się specjalnie nie podobało. [To było skreślone. – przyp. S.K.]

 

 

Mój niepokój o rodzinę rósł ciągle. Wiadomości dochodzące z Ochoty były naprawdę niepokojące. Wszystko spalone, mężczyźni rozstrzelani, kobiety pogwałcone i też rozstrzelane. Czarne oczy Hanki stają mi w pamięci. Czy aby żyje? Stryj? Ciotka? Strach myśleć.

Dowiaduję się, że kilku naszych chłopców idzie na Tamkę. Postanawiam napisać do ciotki Maryny. Otrzymuję odpowiedź, że jest u nich stryj. Ucieszyłam się tak bardzo, że żadna siła nie mogła mnie powstrzymać od urządzenia tam wyprawy. Wiadomości z Tamki są w ogóle podnoszące na duchu.  Swobodnie się chodzi po ulicach, a nawet jeździ jeden samochód. Z jedzeniem stoją dobrze. Zygmunt, który brał udział w pierwszej wyprawie, postanawia mi dopomóc. Pójdzie oczywiście razem ze mną pod jakimś pozorem. Franciszewski zgodził się.

Rano wyruszamy. Przemykamy się pod murami po pustych ulicach. Wreszcie koło Kruczej dochodzimy do Jerozolimskich. Tu trzeba „przeskoczyć” Aleje. Rozlega się huk, to czołg wali w barykadę. Mocno schyleni, biegniemy wykopanym rowem. Za nami sypią się kamienie z barykady – to znowu pocisk trafił w barykadę, ale my już jesteśmy na drugiej stronie i nie myślimy o przebytym niebezpieczeństwie. Przecież takowe grozi nam w każdej chwili, a że tam trochę większe. Idziemy początkowo do ciotki Basi na Chmielną. Na ulicy tłum, że trudno się przecisnąć. Ludzie z wiadrami idą na poszukiwanie wody. Nagle słychać warkot. To sztukasy lecą bombardować miasto. Ludzie biegną do schronów. Jeden moment i na ulicach nie ma żywego ducha. My nie jesteśmy zdecydowani co zrobić. Na siedzenie w schronie nie mamy zupełnie ochoty. Chwilę odczekaliśmy na schodach w piwnicy i gdy samoloty przeleciały próbujemy się przemykać dalej. Na placu Napoleona mamy nieprzyjemną przygodę. Nagle nadleciał bardzo nisko samolot. Ledwo zdołaliśmy się ukryć w jakimś rozbitym sklepie. Idziemy dalej Warecką. Napotykamy pierwsze grupki uciekinierów ze Starówki. Brudni, przemoknięci, prosto z kanałów.

Nagle ktoś mnie woła. To jakaś koleżanka z Chemicznej[6], której nawet nie pamiętam. Opowiada mi pokrótce swoje przeżycia: tak my ze Starówki. Nie mogliśmy dłużej. Wiesz, to przejście przez kanały to makabra. Uśmiecha się jednak i cieszy, że jednak wyszli cało. Ja nie bardzo jeszcze mogę się zorientować co to wszystko znaczy. Nie uświadamiam sobie, że to oznacza bliski koniec Starówki, a potem następnych dzielnic. Idziemy dalej na Tamkę, stryj szalenie się ucieszył moją wizytą. Po prostu nie możemy się rozstać. Ciotka Maryna leży chora, ma jakąś dyzenterię czy czerwonkę. Wuj Stefan nie może sobie miejsca znaleźć. W ogóle są obydwoje dziwni. Niby serdeczni, ale czegoś w tym brak. Zwłaszcza od wuja Stefana spodziewałam się innego przyjęcia. Ale nie zwracam na to wszystko uwagi. Mam przy sobie stryja Stasia i to jest dla mnie najważniejsze w danej chwili. Dobrze jest nam razem. Chciałabym bardzo żeby był gdzieś bliżej mnie, ale nie mogę go narażać na takie niewygody.  Czas wracać. Jeszcze krótka wizyta u Basi rodziny. Jeszcze coś do załatwienia w komendzie. Idziemy, stryj mnie odprowadza kawałek. W najbliższym czasie ma mi złożyć wizytę. Po drodze spotykamy znów uciekinierów ze Starówki. Pełno rannych, których z trudem usiłują przenieść na noszach przez przejście podziemne.  Znam tę robotę i świetnie rozumiem ich wysiłek. Pod wieczór docieramy na kwaterę.

Już nie mieszkamy na parterze. Nasza siedziba to dwupokojowe mieszkanie na trzecim piętrze. Całe trzecie piętro zajmują kobiety. Połączyliśmy się z por. Zielińskim. Chłopcy mają iść  pod trójkę, a wszystkie kobiety do nas. Na szczęście, „nasz” pluton (IV) zostaje razem  pod 11.

Trudności techniczne zmuszają nas do prowadzenia dwóch osobnych kuchni.

My prowadzimy naszą kuchnię, a inne dziewczęta prowadzą pod trójką. Kancelaria i cała góra również przechodzi pod trójkę. Nasz nowy dowódca nie budzi we mnie zaufania jako człowiek, choć wodzem może być dobrym. Mały, o czarnych oczach i rozwichrzonej czuprynie. Pełen temperamentu i energii.

Powstanie trwa. Niemcy coraz zbliżają się do naszych placówek. Lardelli  jest już w ich rękach.  Przez pole Mokotowskie bezczelnie kopią sobie rów, a my jesteśmy bezsilni, bo robotę wykonują Polacy. Zgrzytamy zębami widząc jak prace ich postępują, rów odmułowują.  Niepokoimy się jaką nową niespodziankę wróg nam zgotuje. Por. Gustaw nie może usiedzieć bezczynnie. Wysyła patrol (10) na robotę. Oburzenie nasze nie ma granic. W  biały dzień. To przecież szaleństwo. To nie żarty. Na szczęście „nasz” pluton na służbie. Nie zastanawiając się długo biegniemy z noszami za chłopcami. Niestety nie na próżno. Z patrolu żaden nie wyszedł cało. Stoimy w bramie Polna 32 róg Mokotowskiej i z niepokojem oczekujemy. Nagle na podwórku ukazuje się Sęp, słaniający się, pierwsza ofiara. Biegniemy do niego. Siły się wyczerpały. Chłopiec mdleje nam na rękach. Układamy go na noszach. Rana w rękę i w brzuch. Ach Sępie, nigdy cię nie zapomnę!

Z Hanką szybko bandażujemy rany i do szpitala. Na Jaworzyńskiej oglądają rany. Poważne. Trzeba Sępa odnieść do Sano. Roman i Jureczek Ostoja idą ze mną. Idziemy górą , nie chcemy męczyć rannego. W Sano składamy kolegę na stół operacyjny. Chłopcy wracają, ja zostaję. Sęp z wdzięcznością patrzy na mnie. Ból okropny. Zaciska zęby, lecz uśmiecha się do mnie. „Siostro, ze mnie to już nic nie będzie”. Żywo zaprzeczam. Biorę go delikatnie za rękę i wpatruję się w jego twarz. Był piękny. Odrzucone blond włosy. Duże niebieskie oczy pełne wyrazu, pociągła twarz. Przy tym figura Apolla. Ogarnął mnie szalony żal, że ten młody chłopiec musi się pożegnać z życiem. W szpitalu nie mają czasu bawić się i cackać z każdym rannym.  Powiedzieli mi, że narzędzia się gotują i wszyscy wynieśli się z sali. Ja jak zaczarowana nie mogłam odejść. Wiedziałam, że powinnam pójść do swoich, że mogę być potrzebna. Nie mogłam. Odpędzałam muchy, które natrętnie siadały na ranie lub na twarzy. Co czułam stojąc przy nim to nie da się żadnymi słowami wypowiedzieć. Przypomniałam sobie, jak zaledwie parę dni temu Sęp przybiegł rozpromieniony, że odnalazł narzeczoną, że jest po tamtej stronie Alei, na Placu Napoleona. A teraz już koniec. Życie ludzkie jest zabawką w rękach losu.

W szpitalu wszyscy myślą, że jestem narzeczoną, a w każdym razie kimś bardzo bliskim dla rannego. Nie wyprowadzam ich z błędu.  Wszystko jedno, chcę zostać przy nim jak długo można. Wreszcie przychodzą siostry, rozbierają rannego. Mała ranka z boku, w okolicy żołądka, okazuje się bardzo zdradziecka.  Są  naruszone żołądek, płuca, kiszki i nerki. Niepodobieństwem jest żeby mógł żyć. Wreszcie zabierają mi Sępa na salę operacyjną, żegnam go ostatnim spojrzeniem. Wiem, że jestem ostatnią, którą widzi będąc przytomnym. Nie dopuszczają mnie do operacji. Mogłam tylko jeszcze jedną przysługę oddać Sępowi przynosząc aparat do odmy.  Na pół przytomna wracam na kwaterę.

Wpada na mnie patrolowa z awanturą. „Gdzieś tak długo była. Twoim obowiązkiem było wrócić natychmiast.” Ale ona nie wie co ja przeżyłam przez ten czas. Nie oddałabym tego za żadną cenę.

Ale jakież są losy reszty patrolu wypadowego. Jeden Robert wyszedł względnie cało, lekka rana w szyję – reszta ranni, dwóch zabitych na miejscu.

Por. Gustaw sam poszedł ratować rannych. Nie miał szczęścia. Kula trafiła go w ramię. Obawa amputacji. Gorączka i inne przypadłości. Od tej chwili naprawdę los go prześladował. Żona została ciężko ranna w głowę. Bomba trafiła w dom, w którym byli. Dostał pomieszania zmysłów.

Lecz nasze życie idzie naprzód. Nowe wypadki zacierają stare. Dnie przeradzają się w lata.

Zieliński idzie na miejsce Gustawa, z nami zostaje Franciszewski.

Pewnego wieczoru odkomenderują patrol do por. Zielińskiego. Jakaś tajemnicza misja. Idzie z nimi Jola. Zazdroszczę jej. Może jakaś rzeczywiście ciekawa robota. Zieliński żąda drugiej łączniczki. Oczywiście idę. Okazuje się, że wyprawa idzie łapać zrzuty, a my z Jolą spędzamy noc w łóżku p. Zielińskiego. Zawiodłyśmy się bardzo. Nic ciekawego nie było.

Obejmujemy nową placówkę, Marszałkowska 43 za kościołem Zbawiciela w stronę Placu Unii. Trochę głupio się tam czujemy. Zupełnie jak na dymiącym wulkanie. Sytuacja rzeczywiście trochę dziwna. Przez murek u Lardellego Niemcy, a u Wandelberga my, po drugiej stronie Marszałkowskiej bunkier z nastawionym Cekaemem w naszą stronę. My jak duchy przemykamy się wśród zburzonych domów, palących się jeszcze. W piwnicach duszno i gorąco nie do wytrzymania. Wracać można tylko przez Mokotowską, która jest pod obstrzałem niemieckim (potem robią podkop). Oczywiście z naszego patrolu chodzi tam tylko Jola, no a potem ja. „Kulega” Zawilski ze swoją ostrożnością jest przekomiczny. „Jak trzy razy psyknę koleżanko, to ja, to proszę nie strzelać”. I mimo wszystko ta nasza placówka utrzymuje się do końca. Spędziłam tam wiele ciężkich chwil.

Żyję coraz bardziej nerwowo. Po prostu usiedzieć na miejscu nie sposób. Włóczę się bezustannie po wszystkich placówkach. Znam już świetnie każdy kąt i każde przejście. Co wieczór, jeśli nie jestem na służbie, wymykamy się spod skrzydeł naszej patrolowej i biegniemy do chłopców.  Odnajdujemy ich wszędzie.  Jeśli są na placówkach, to oczywiście składam wizytę każdemu po kolei. Ponieważ służba przy por. Franciszewskim należy do nas, więc hasło znamy co noc.

Głód coraz bardziej dokucza. Poczciwy Zygmunt co może to mi podtyka. Oprócz tego opiekuje się mną szef kompanii. „Maryla, ty przyjdź dzisiaj wieczór do nas, trzeba zrobić kolację”. Oczywiście idę. Smażę racuchy lub gotuję jakąś zupę. Co się da, to posyłam naszym, a właściwie naszemu pupilowi, Wojtkowi Piotrowskiemu.

Wspomnienia napisane w maju 1945, przepisane przez córkę, Panią  Sławinę Kosmulską

[1] Teresa – pseudonim Wandy Gromulskiej

[2] Pistolety maszynowe

[3] Pseudonim autorki

[4] Prawdopodobnie Wojciech Kossowski

[5] Prawdziwe nazwisko Zygmunt Balcerzak

[6] Liceum Chemiczne w Warszawie, w którym autorka wspomnień się uczyła. W czasie wojny Liceum Chemiczne kontynuowało swoją działalność w zakresie przedmiotów zawodowych. Zajęcia z języka polskiego, historii i geografii odbywały się na tajnych kompletach. Szkoła działała jednocześnie jako tajny wydział Politechniki Warszawskiej. Wykłady prowadzili wybitni polscy chemicy, profesorowie: Józef Zawadzki, Jerzy Minczewski, Halina Drobielska.

Źródło

Materiał nadesłany przez córkę Panią Sławinę Kosmulską oraz Muzeum Powstania Warszawskiego