W Powstaniu:
Obwód I Śródmieście Starówka placówki lecznicze: siedziba: ul. Barokowa 6 - Długa/Miodowa 23od sierpnia do 1 wrześniaszpital Maltański siedziba: ul. Senatorska 40 od 1 do 14 sierpnia,
(rękopis)
WSPOMNIENIA ZOFII BOGDANOWICZ Z POWSTANIA WARSZAWSKIEGO
W powstaniu walczył jej Mąż – Jan Bohdanowicz (lekarz), oraz córka - Maria Bogdanowicz-Owczarska (sanitariuszka) a także dwaj synowie: Jerzy i Stefan.
Moment wezwania do powstania zbliżał się. Był rok 1944, lipiec. Byliśmy zaangażowani wszyscy i mieliśmy wyznaczone miejsca, na które powinniśmy się stawić. Tata, oczywiście w szpitalu im. Karola i Marii przy ul. Leszno. Chłopcy przy ul. Chmielnej 63 (?) , Manulka przy Złotej w lecznicy, ja przy ul.Zielnej w gmachu Cedegrenu, gdzie miały się spotkać osoby, które ukończyły kurs.
Z chwilą gdy nadeszło drugie z rzędu hasło rozpoczęcia powstania, Tata wyszedł z domu do szpitala, ale dotarł do niego na trzeci dzień (strzały z bunkra przy ul. Waliców uniemożliwiały przekroczenie ul. Chłodnej). Chłopcy i Mańcia wybiegli prawie równocześnie. Ja zostałam sama (z powodu bunkra nie mogłam wyjść na ulicę), a ze mną uciekinierka z lubelskiego, starsza wiekiem osoba. Przez cały wieczór karmiłyśmy swoimi zapasami głodnych przechodniów. Potem próbowałam zasnąć, ale wzmagające się strzały nie pozwoliły mi na to. O godz. 6-ej rano wyszłam na ul. Chłodną w kierunku centrum miasta. Olbrzymi pożar pochłaniał ……. Zrezygnowałam zatem z dojścia na punkt wyznaczony. Skręciłam w ul. Elektoralną i zatrzymałam się się przy fabryce papieru, będącej własnością pp. Mirskich. Z p. Mirską miałam kontakty w zakresie pomocy więźniom. Ucieszyła się ona na mój widok. Widząc moją radość, że mogę się włączyć do szpitala prowadzonego w lokalu fabryki, przedstawiła mnie komendantce grupy dziewcząt, Helenie Brzozowskiej. Byłam najstarszą wśród nich. Liczyły one, że mam doświadczenie w zakresie pielęgnacji rannych (robienie zastrzyków podskórnych, domięśniowych i dożylnych). Z punktu zostałam wyznaczona na dyżur nocny. Nie mając jednak dostatecznej wiedzy na temat stosowania zastrzyków przeciw ………, już pierwszej nocy popełniłam zbrodnię, dając zastrzyk wojskowemu, który miał już stosowany uprzednio. W parę godzin potem zmarł on z mojej winy.
W szpitalu przy ul. Elektoralnej stacjonowaliśmy krótko. Powiadomiono nas, że Niemcy grożą nadejściem. By ujść przed nimi, przeniosłyśmy rannych i sprzęt szpitalny do lokalu sądu przy ul. Leszno. Tam stacjonowaliśmy również krótko, bo ok. 48 godzin. Niemcy zbliżali się od strony Woli. Doszły do nas wieści, że personel lekarski szpitala św. Łazarza przy ul. Płockiej został wymordowany. Szpital im. Karola i Marii mieścił się naprzeciw szpitala św. Łazarza, wiedziałam , że Tata jest w szpitalu dziecięcym. Bałam się o niego bardzo, bałam się o dzieci nasze znajdujące się na posterunkach w Śródmieściu. Byłam podniecona i równocześnie szczęśliwa, że mogę brać czynny udział w powstaniu. Do naszej grupy przydzielony został dr Łukasik, chirurg. On to zarządził przeniesienie szpitala Radosława do szpitala Maltańskiego przy ul. Senatorskiej. Niosłyśmy naszych rannych na noszach ulicami bombardowanymi i obstrzeliwanymi przez Niemców. W ciągu tych przenosin straciłam z oczu młodą, cudnej urody dziewczynę, ranną w krzyż. Byłam tym do głębi zmartwiona. W złej formie rozpoczęłam pracę w szpitalu Maltańskim. Szpital ten był wyposażony bogato w sprzęt medyczny. Personel chirurgiczny, lekarze i pielęgniarki byli na wysokim poziomie. Pracowali dzień i noc bez wytchnienia. Rannych było mnóstwo. W czasie przebywania w tym szpitalu wybuchła bomba przy jednym z domów ul. Bonifraterskiej. Został on rozniesiony w strzępy. Mieszkańców zginęło tam mnóstwo. Rannych przynoszono do szpitala Maltańskiego. Ja byłam zatrudniona w sali operacyjnej. Brodziliśmy dosłownie we krwi, która sięgała nam do kostek. Jęki rannych zagłuszały porozumiewanie się. Byłyśmy zmęczone i ogłupiałe. Szpital przechodził z rąk do rąk. Jednego dnia rządzili w nim AK – owcy, a nazajutrz przechodził on w ręce niemieckie. Na sali głównej leżeli żołnierze polscy, a między nimi było kilku Niemców. Ten stan rzeczy ratował naszych rannych przed wymordowaniem, gdy szpital opanowali Niemcy. Niepewny los rannych AK-owców zmusił naszą grupę do przeniesienia szpitala Radosława do bezpieczniejszego punktu, a mianowicie , do szkoły przy ul. Barokowej. 12 pielęgniarek z naszej grupy przeszło na Barokową. Dwie z nas dostały zlecenie pozostania w szpitalu Maltańskim dla nadzorowania kilku AK-owców, których z racji ciężkiego stanu nie można było wynieść ze szpitala. Jedną z nich byłam ja. Odczułam mocno to osamotnienie. Kiedyś w nocy miałam ciężkie przeżycie. W uchylonych drzwiach sali, na której leżało około 30 rannych AK-owców, a między nimi 7 Niemców, ukazał się młodziutki żołnierz polski z karabinem w ręku. Zorientowałam się, że jeszcze chwila a strzeli on do leżących Niemców. Podeszłam do niego i chwyciwszy za lufę karabinu wypchnęłam go za drzwi w przeczuciu nieszczęścia, jaki strzał mógł wywołać. Kiedyś, również w nocy, wybuchł pożar. Spaliło się pomieszczenie na środki opatrunkowe. W porę zdołano stłumić ogień.
Po kilku ciężkich do zniesienia dniach zmian okupantów szpitala, nieludzko wymęczona, postanowiłam uciec przez dziurę w płocie do swojej grupy dziewcząt na Barokową. Tam zastałam dość dziwną sytuację. Minimalną liczbę rannych i nasze pielęgniarki. W tym samym budynku umieścił się sztab oddziału Radosława. Nie mając innego przydziału pracy, zabrałam się do doprowadzenia do porządku ubikacji na pierwszym piętrze szkoły. Korzystając z resztek wody, którą zastałam w kuble, wymyłam podłogę i sedes. W momencie gdy wystawiałam kubeł przed drzwi ubikacji, nadleciał bombowiec i rzucił bombę na lokal szkoły. Dziwnym zbiegiem okoliczności zburzyła ona część gmachu łącznie z umytą ubikacją. Byłam ogłuszona i bardzo przerażona, ale poza potłuczeniem i przewróceniem się, cała i zdrowa. Nie mogąc korzystać z pięter domu, przeniosłyśmy się do piwnicy i tam zorganizowałyśmy legowiska dla rannych. Mnie przypadła opieka nad rannym staruszkiem. Czując, że umiera, dał mi on adres swego mieszkania i dwu-kopertowy, złoty zegarek z dewizką z prośbą, by go wręczyć jego rodzinie. Obiecałam mu solennie, że spełnię jego życzenie i zamknęłam mu oczy gdy umarł.
Niedługo stacjonowaliśmy na ul. Barokowej. Płk. Radosław wyszukał dla swojego sztabu i dla szpitala piwnicę mieszczącą się przy rogu ul. Miodowej i Długiej, tam gdzie był magazyn apteki miasta Warszawy. Piwnica była bardzo porządnie wykończona. Jej sklepienie było solidne. Miała ona kilka pomieszczeń. Jedno, największe przeznaczono dla 50 rannych. W dwóch innych było ich około 20-25-ciu. Jedno przeznaczono na salę operacyjną. Wyjście na zewnątrz wiodło przez długi korytarz. Mnie przydzielono do dużej sali z rannymi. Poczułam się tutaj bardzo samotnie. Młode dziewczyny wyrywały się do akcji zbrojnej, a ranni wymagali ciągle pomocy. Nie mogłam sprostać nieustannym wołaniom: „siostro Bogno”, „siostro Bogno”(mój pseudonim). Niektórzy umierali przy mnie. Pamiętam np. syna policjanta, który oddał mi dane przez matkę: srebrną łyżkę i medalik, z prośbą o doręczenie rodzinie. Zmarł z głową wspartą na mojej dłoni. Nie miałam czasu na udział w pochowaniu go, bo już dziesięciu innych wzywało pomocy. Z posiłkami było coraz gorzej. Przynoszone ze Stawek prowianty topniały z dnia na dzień. Jedynie lekarze i starsze pielęgniarki raczyli się alkoholem i słodyczami przynoszonymi z magazynu na Stawkach. My jedliśmy kaszę i suchary. Po wodę trzeba było chodzić do studni i to było najcięższe zadanie. Dokąd byłam pod dachem i zajęta rannymi, nie bałam się nalotów, które nękały Stare Miasto. Gdy wyszłam na powietrze, strach mną owładnął paskudny. Kiedyś dowódca oddziału Stare Miasto, „Morro” (Andrzej Romocki) przywiózł swojego brata Janka, ciężko rannego i umieścił go w prowizorycznie zorganizowanym szpitalu w lokalu magazynu aptecznego. Ledwie go tam zostawił, padła bomba i rozbiła gmach grzebiąc biednego Janka. Zrozpaczony Andrzej dokonał iście brawurowego czynu. Z grupą uzbrojonych kolegów przeszedł ze Starówki do Śródmieścia (a następnie na Czerniaków), bez obawy ataku ze strony Niemców.
Ja słabłam coraz bardziej. Na lewym kolanie wywiązała się róża. Czując wysoką gorączkę, opuściłam moich rannych i wycofałam się do piwnicy w sąsiednim budynku. Mieścił się w niej magazyn szpitala Radosława. Tutaj położyłam się na słomie w nadziei, że róża minie. Koleżanki otoczyły mnie opieką. Kładły kompresy z wody Burowa, przynosiły jedzenie. Najbardziej dokuczał mi brak wody do mycia. Leżałam brudna i cuchnąca. Dla rozrywki planowałam gry, którymi będę po wyzdrowieniu zabawiać lżej rannych. Była to dziecinada, bo kapitulacja Starówki była już przewidziana. Pociechę stanowiły msze święte i możność komunikowania codziennego. Wieczorem, ksiądz na fortepianie grywał Szopena.
Gdy poczułam się lepiej, udałam się do komendantki po rozkazy. Oznajmiono mi, że mam przejść z grupą około 15 lżej rannych żołnierzy kanałem do Śródmieścia. Kierownictwu naszemu wydało się to proste, ale ma natrafiliśmy na przeszkody. Dwie noce z rzędu stałam z moimi rannymi na powietrzu, narażona na strzały karabinów z samolotów. Przelatywały one nisko nad naszymi głowami i co rusz raniły jednego lub dwóch AK-owców. Dostęp do włazu kanału był blokowany przez ludność cywilną. Nie pomagały ostre w treści nawoływania i nakazy. Głusi na nie ludzie nie dopuścili naszych żołnierzy. Skoro zaczęło świtać, wymęczeni do ostatnich granic powróciliśmy do szpitala. Ja wróciłam do magazynu po zdaniu raportu komendantce. Siadłam w piwnicy przy okienku i starałam się drzemać. Przyszła siostra Elżbieta z rozkazem powrotu na salę szpitala, w której wszystkie siostry były zajęte likwidowaniem śladów wojskowych odznak żołnierzy w celu nadania szpitalowi wojskowemu charakteru cywilnego. Było to konieczne ze względu na zarządzoną przez władze kapitulację Starego Miasta. Upoważniona przez komendantkę wzięłam opaski biało-czerwone i w magazynku piwnicznym zabrałam się do przekształcania opasek wojskowych na czerwono- krzyskie. To mnie uratowało. Około bowiem godz. 9-ej nadleciało kilka samolotów i rzucone przez nie bomby zburzyły doszczętni piwniczny szpital. Straciło w nim życie około 50 AK-owców i 9 naszych sióstr. Uratowało się zaledwie 5! Lżej ranni zdołali wyjść w porę. Z naszą pomocą przeniesieni zostali oni na teren ogrodu Prymasa. Nam, 5-ciu pozostałym przy życiu, Niemcy kazali stanąć pod murem i gotowi do strzału stanęli przed nami. W tym momencie przyniesiono im wódkę i czekoladę. Zajęci tymi darami zrezygnowali z zamiarów uprzednich. Byłyśmy wolne! Razem z rannymi na noszach przeniosłyśmy się na plac przed Bankiem Narodowym. Dopóki było jasno nie miałyśmy obaw, ale gdy przyszła groźba zmroku bałyśmy się o rannych, o siebie również. Grozili nam zwłaszcza Kałmucy. Jeden z nich zdarł mi z palca obrączkę, zabrał plecak z cenną zawartością. Był w nim zegarek, który zobowiązałam się dostarczyć rodzinie umierającego przy mnie żołnierza. Byłam tym bardzo zdenerwowana. Uspokoiły mnie słowa jednego z rannych mówiące o bólu, który trzeba znieść ze spokojem, żeby uniknąć większego nieszczęścia.
Dowiedziałam się, że na Woli funkcjonuje szpital przy ul. Płockiej. Trzeba koniecznie dołożyć wszelkich starań, żeby tam przetransportować rannych. Zdecydowałam udać się do władz niemieckich o pomoc. We dwie z jedną z sióstr (jak się okazało moją kuzynką) poszłyśmy do komendanta odcinka. Trafiłyśmy na dobry moment, gdyż jak nam oznajmił adiutant, komendant był w dobrym humorze , po drzemce. Bez żadnego sprzeciwu udzielił nam pozwolenia na korzystanie z dwóch wozów sanitarnych.
Wracałyśmy z tej wizyty na skrzydłach. Ranni ucieszyli się niewymownie. Przy pomocy cywilnych osób, kilkakrotnie zawracając przewiozłyśmy naszych rannych i chorych. Ostatnim transportem pojechałyśmy i my również. Gdy przejeżdżałyśmy blisko szpitala im. Karola i Marii, rozbeczałam się jak dziecko i dopiero wtedy ujawniło się pielęgniarkom, że jestem żoną dyrektora szpitala. Byłam pewna,że go nie zastanę żywego. Gdy dojechałyśmy do szpitala na Płockiej, miałam niezwykły moment radości. Dr Rogalski powiadomił mnie, że mąż żyje. Po chwili pojawił się na ulicy, przy samochodzie. Powitaniom nie było końca. Tata chciał mnie na gwałt odżywić po głodówce w szpitalu na Starym Mieście, ale okazało się, że mogę jeść bardzo mało. Na pomidory, z racji szkorbutu, reagowałam fatalnie. Po dobrych paru dniach zaczęłam dochodzić do normy, ale nerwy miałam rozbite. Przez cały miesiąc słyszałam przelatujące nad miastem bombowce, widziałam zrzucane na Śródmieście bomby, a tam przecież były nasze dzieci!!! To też starałam się najusilniej o zajęcie czasu wolnego. Praca znalazła się szybko. Najpierw rozwoziłam chorym obiady wózkiem, zatrzymując się przy każdym łóżku dla krótkie pogwarki, potem przydzieliłam się do kościoła św. Stanisława, do punktu sanitarnego prowadzonego przez dr Kowalskiego. Ponieważ przez ten kościół przechodzili wygnani przez Niemców do Pruszkowa mieszkańcy Żoliborza, roboty było dużo. Szli ranni, chorzy, zgłodniali i wymęczeni nieludzko. Robiliśmy opatrunki, dokarmialiśmy żywnością nadsyłaną ze szpitala przez siostry. Pamiętam np. taki fakt. Przyniesiono nam kocioł kaszy manny na mleku. Matki małych dzieci rzuciły się drapieżnie na to jadło i gdyby nie to, że przenieśliśmy kociołek na ambonę i stamtąd rozdawano kaszę, kocioł byłby wylany przez tłum. Kiedyś znowu przywieziono nam grupę staruszek z jakiegoś domu dla starców. Przyjechały brudne, zawszone, zmęczone podróżą i głodne. Trzeba im było pomóc. Ułożyliśmy je na ich pościeli w kaplicy i otuliliśmy jak się dało i nakarmiliśmy. Wszy gęsto zakrywały niejedno biedne ciało babek. Pościeli nie pozwolono im zabrać (prawdopodobnie skazane były na rozstrzał), Po ich wyjeździe zabrałam bieliznę pościelową na wózek i zawiozłam ją do szpitala. Jedynym pożywieniem naszym i lżej chorych był stary chleb i surowe pomidory. Pranie organizowało się przy pogodzie w ogrodzie.
Tu wspomnienia urywają się.
Źródło
Materiał przekazany przez córkę Zofii Bogdanowicz - Panią Marię Bogdanowicz-Owczarską