W Powstaniu:

Obwód I Śródmieście Czerniaków, placówki lecznicze: szpitalik nr 2 siedziba: ul. Czerniakowska 168, ul. Zagórna 9, od 1 do 10 sierpnia, po 16 września punkt pod nadzorem niemieckim

W SZPITALU POLOWYM AK „ZAGÓRNA”

W 1941 roku dr Okolska, żona dyrektora Szpitala Dzieciątka Jezus w Warszawie dr med. Konrada Okolskiego, zaproponowała Krystynie Godlewakiej, studentce tajnego Uniwersytetu Ziem Zachodnich, i Elżbiecie Miratyńskiej, studiującej medycynę na tajnym Uniwersytecie Warszawskim, podjęcie działalności konspiracyjnej w szeregach ZWZ-AK. Obie odbywały wówczas staż szpitalny, Krystyna na oddziale interny, a Elżbieta na oddziale chirurgicznym prof. dr med. J. Rutkowskiego. Zadaniem ich było gromadzenie sprzętu chirurgicznego, leków i środków opatrunkowych, a przede wszystkim zorganizowanie i szkolenie zespole sanitariuszek.

Szkolenie odbywało się w mieszkaniach, m.in. przy ul. Filtrowej i Koszykowej. Wkrótce zgromadzono, przy wydatnej pomocy dr Okolskiej, znaczne ilości materiałów opatrunkowych i leków. Ubyło narzędzi w klinice prof. J. Rutkowskiego. Przygotowywany zespół sanitariuszek miał stanowić obsadę punktu opatrunkowego udzielającego pierwszej pomocy rannym. Dlatego nie pomyślano o narzędziach do amputacji, tak koniecznych w warunkach polowych, gdy nie można przetransportować rannych do szpitala. Zespołowi nie przydzielono żadnego lekarza.

Komendantka utworzonej drużyny sanitarnej Gozdawa Krystyna Godlewska (jej zastępczynią była Ewa Cicha ‑ Elżbieta Miratyńska) nawiązała w 1944 roku kontakt z kierownikiem Domu Zarobkowego przy ul. Czerniakowskiej 168. W tym domu planowano rozwinąć GPO ‑ Główny Punkt Opatrunkowy, mający zapewnić obsługę sanitarną V Zgrupowaniu AK por. Siekiery Romana Rożałowskiego. Stwierdzono przy tej okazji zły stan higieniczny pomieszczeń, które miały być przeznaczone dla punktu.

Dom Zarobkowy, zwany też Domem Pracy Dobrowolnej, był placówką opieki społecznej Wydziału Opieki i Zdrowia Zarządu Miejskiego w Warszawie. Pensjonariusze zakładu, kobiety i mężczyźni, którym zdrowie pozwalało, pracowali w warsztatach szewskim, krawieckim, stolarskim wykonując m.in. drobne usługi.

W końcu lipca 1944 roku zgromadzone leki, środki opatrunkowe i narzędzia lekarskie złożono w mieszkaniach rodziców sanitariuszek Haliny i Barbary Troczyńskich, przy ul. Czerniakowakiej 193, i Zenobii Jóźwickiej, przy ul. Górnośląskiej. W tychże mieszkaniach stawiły się sanitariuszki w dniu 28 lipca po otrzymaniu rozkazu o zarządzeniu stanu alarmowego. Po odwołaniu alarmu wróciły do domów, zachowując stan pogotowia.

Po południu 1 sierpnia znów zgromadziły się w swoich kwaterach. Wkrótce przyniesiono ranną w brzuch kobietę. Rana była szarpana, głęboka. Rannej nie można było już pomóc. Nie było też możliwości przeniesienia jej do szpitala. Wieczorem zmarła. Dziewczęta bardzo przeżyły tę pierwszą śmierć. Niezwykłe szczęście miała Zenka Jóźwicka, której pocisk karabinowy tylko otarł skórę podbródka.

Świtem 2 sierpnia, w potokach deszczu, do Domu Zarobkowego dotarły: Krystyna Godlewska, Elżbieta Miratyńska, sanitariuszki, studentki medycyny Wyrwiząb ‑ Barbara Morawska, Wika ‑ Wiktoria Wierchowicz i Zuzanna Gród ‑ Irena Zagrodzka oraz Zosia ‑ Zofia Głogowska, Pszczółka – Zenobia Jóźwicka, Myszka ‑ Michalina Kwiczala, Marylka ‑ Maria Kwiczala, Lumbago I – Halina Mackier, Lumbago II – Stefania Mackier, Wierzba – Jadwiga Osińska, Dargorada ‑ Hanna Piekarska, Błękitna Zofia ‑ Pierzchalska, Strączek ‑ Maria Siekielska, Marysia z Koszykowej ‑ Maria Skolimowska, Mrówka ‑ Barbara Troczyńska, Bończa ‑ Halina Troczyńska, Jolanta ‑ Maria Warcholińska i Ola ‑ Izabela Żuk, – dyplomowana pielęgniarka. Personel punktu uzupełniali pracownicy Domu Zarobkowego Szpak NN i Mieczysław NN, którzy mieli m.in. smutny obowiązek grzebania zmarłych.

Pierwszym rannym przyniesionym do punktu był plut. pchor. Witold ‑ Jerzy Paprocki ranny w… piętę. Koledzy i sanitariuszki dokuczali mu, że odniósł ranę w czasie ucieczki.

Po dniu ciężkiej pracy przyszedł czas na odpoczynek, ale nie było miejsc do spania. Uprzejme staruszki, pensjonariuszki Domu przyjęły kilka dziewcząt do swoich pokoi. Po trudach dnia ułożyły się do snu w poprzek łóżek. Rano obudziły się z „wysypką” na skórze. Okazało się, że pogryzły je pchły. Zresztą nie brakowało też pluskiew i wszy.

Na ulicach chłopcy robili wykopy, rowy przeciwczołgowe, a sanitariuszki biegały po rannych. Ciężko było dźwigać nosze pod świszczącymi kulami i rozrywającymi się pociskami.

3 sierpnia przyniesiono ciężko rannego w prawe ramię pchor. Sulimę ‑ Romana Gillowa. Poprzedniego dnia próbował odrzucić niemiecki granat. Rana była na tyle groźna, że wymagała amputacji. Niestety nie było odpowiednich narzędzi. Dysponowano tylko…stolarską pilą. Nie posiadano też środków znieczulających, wobec czego ranny otrzymał dawkę morfiny. Przystąpiono do operacji. Wyrwiząb trzymała lampę naftową, Wika polewała piłę spirytusem denaturowanym. Awansowana na chirurga Ewa Cicha, z pomocą Jolanty, dokonała piła amputacji. Cud, że pacjent to przeżył. Kuracja pooperacyjna odbyta się bez komplikacji mimo, że nie było żadnych antybiotyków, dysponowano tylko sulfonamidem.

Jednym z pacjentów był dwudziestosześcioletni cywil chory na cukrzycę, któremu skończyła się insulina i w stanie ciężkim przyniesiono go na punkt. Na szczęście była insulina i ku radości wszystkich biedny „cukrzyk” odżył po dożylnym zastrzyku i wrócił, skąd przyszedł. Niestety po kilku dniach znów trafił pod opiekę punktu, już w bardzo ciężkim stanie. Nie było już insuliny i wkrótce zmarł. Zmarłych chowano na przyległym terenie, na boisku i w ogrodzie szkoły przy ul. Zagórnej 9.

Przybywało ciężko rannych. Strz. Rawka został zraniony w rękę rozpryskową kulą karabinową. Był trzykrotnie operowany, ostatnia operacja zakończyła się amputacją.

W ciągu kilku dni wszystkie przygotowane miejsca byty już zajęte. Następnych rannych umieszczono w parterowej oficynie. Wśród nich znalazł się strz. Długi ‑ Broniaław Figlewicz, ranny w podudzie. Stan jego był groźny, pojawiły się oznaki zgorzeli. Patrol sanitarny przeniósł go do szpitala ZUS-u, Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, na rogu ulic Czerniakowskiej i Rozbrat. Tu dokonano amputacji podudzia i części uda. Do ZUS-u przetransportowano też rannego Dębińskiego (imię nieznane), u którego również stwierdzono zgorzel gazową.

W suterenie przygotowano jeszcze jedno pomieszczenie dla rannych, w którym znaleźli się ranni w nogi kpr. Arsen ‑ Bogdan Boguszewski, kpr. pchor. Ala ‑ Kazimierz Imroth, plut. pchor. Jacek Trzaska ‑ Tadeusz Mrówczyński i strz. Sęp ‑ NN. Wkrótce stanowili zgrany zespół. Brat Ali Andrzej zasilał ich w różne artykuły, m.in. w alkohol z fabryki „Akwawit”. Stąd nazwa tego wesołego pokoju „Bar pod nogą”.

Obsada punktu opatrunkowego została uzupełniona przez zespól patroli sanitarnych Iskry ‑ Stanisławy Toski-Zygler, doświadczonej, dyplomowanej położnej. W skład jej zespołu wchodziły sanitariuszki: Danka ‑ Danuta Borówko, Tosia ‑ Teodora Borówko, Ordon Duża ‑ Krystyna Chojnacka, Zosia ‑ Pelagia Hofman, Stacha ‑ Stanisława Lewandowska, Olga ‑ Janina Libhard, Sikora ‑ Janina Paluchowska, Ksenia Rawicz ‑ Krystyna Pawlak, Burza ‑ Zofia Rothejm, Hala Smętek ‑ Halina Śledziewska, Krystyna ‑ Krystyna Westfal.

Zapał, entuzjazm sanitariuszek i doświadczenie Iskry były cennym wzmocnieniem obsady punktu. Szczególnie wartościową osobą byłą Iskra, która pełniła funkcję głównej sanitariuszki, była szefową pielęgniarek. Miała czterdzieści kilka lat. Bardzo energiczna, dzielna i silna fizycznie. Potrafiła dźwigać rannych, kiedy dziewczęta słały lóżka. Była wspaniałą kobietą, bardzo życzliwą dla młodych koleżanek, opiekuńczą i ciepłą dla biednych, rannych chłopców.

Transport rannych do ZUS-u był możliwy tylko dzięki ofiarności sanitariuszek. Od początku gnębił mieszkańców i powstańców „gołębiarz”. Strzelał także do patroli sanitarnych, mimo znaków Czerwonego Krzyża. Dopiero po kilku dniach udało się powstańcom zlokalizować go na ul. Górnośląskiej i zlikwidować.

Wszyscy przeżyli dobę grozy, gdy przy barykadzie zbudowanej koło Domu Zarobkowego i okien sutereny z rannymi zatrzymały się niemieckie czołgi. Niemcy nie wkroczyli jednak do budynku i po 24 godzinach wycofali się.

Do końca sierpnia nie było większych problemów z żywieniem pacjentów i personelu. Jedzenie było skromne, mało urozmaicone, ale zaspokajało głód. Głównymi źródłami zaopatrzenia w żywność były znajdujące się w bloku między ulicami Czerniakowską i Solcem oraz Zagórną i Wilanowską magazyny „Społem”, fabryka marmolady i piekarnia firmy „Domke”.

Ranni, chorzy, personel oraz wielu cywilów, uciekinierów ze zburzonych domów, otrzymywali trzy posiłki dziennie. Rano każdy otrzymywał ćwiartkę chleba z marmoladą z buraków i kubek zbożowej kawy. Przez kilkanaście dni starsza kobieta przynosiła trzy litry koziego mleka. Na obiad była najczęściej zupa pomidorowa z makaronem (rurki), sago z sokiem, kisiel lub kompot z puszki. Czasami. powstańcy przynosili koninę i wtedy gotowano „rosół z kury” lub pieczeń z makaronem. Często bywała fasola i kasza. Nie było natomiast jarzyn i kartofli. Pewnego dnia przynieśli chłopcy psa na pieczeń. Na kolację składały się herbata ziołowa, chleb Z marmoladą, cukier w kostkach lub cukierki.

Troska o wyżywienie spoczywała na barkach Jolanty, do której na Zagórnej dołączyła Marta. Jolanta, którą z sympatią nazywano „Czarną Mańką”, działała z zapałem, energią i skutecznie. Nikt nie był głodny. Towarzyszy jej humor i wiara, że będzie dobrze. Była po przyjacielsku bezceremonialna. Na wszystkie dowcipy i złośliwości rannych miała natychmiast odpowiedź. Wiadomo było, że pojedynków słownych z „Mańką” nie wygrywa się. Żywiła wszystkich sprawiedliwie, a dla tych najbardziej cierpiących jej czułe serce zawsze znalazło jakiś smakołyk lub lepszy kąsek. Zapamiętałam zabawny epizod. Któryś z powstańców przyniósł do kuchni ukradzioną, jak się okazało, kurę. Kura była już w garnku, kiedy z wrzaskiem wpadł jej właściciel i wyciągnął ją ku żalowi Jolanty.

Poważnym problemem zaopatrzeniowym, po unieruchomieniu wodociągów w wyniku bombardowania dzielnicy, i wyłączeniu ich przez Niemców, było zaopatrzenie w wodę. Woda była niezbędna, nie tylko do sporządzania posiłków, ale przede wszystkim do prania bielizny szpitalnej, sterylizacji materiałów na opatrunki, wreszcie do mycia. Powstańcy dostarczali żywność i przywozili. w beczkach wody z pomp i studni znajdujących. się na podwórkach okolicznych domów. Zdobywanie wody było bardzo niebezpieczne z uwagi na niemiecki ostrzał. Dopiero później, przypadkowo znalazły sanitariuszki wodę w kranach zburzonego domu w pobliżu szkoły. Przy zdobywaniu wody, przy pompie, został ranny powstaniec Bogdan Pasternak. Był ranny w stopę. Ranę miał zanieczyszczoną, a brak było surowicy, więc wkrótce zmarł z powodu tężca.

9 sierpnia przeformowano oddziały walczące na Powiślu Czerniakowskim. Utworzono Zgrupowanie AK Kryska. Dowódcą został kpt. Kryska ‑ Zygmunt Netzer, jego zastępcą por.  Siekiera ‑ Roman Rożałowski, a dowódcami batalionów kpt. Tur ‑ Zbigniew Specylak-Skrzypecki i por. Tum ‑ Teofil Budzanowski.

15 sierpnia szef służby sanitarno-medycznej zgrupowania kpr. pchor. dr Jurek ‑ Paweł Wiśnicki przekazał rozkaz o przeniesieniu punktu opatrunkowego do gmachu szkoły przy ulicy Zagórnej 9 i utworzeniu szpitala polowego. Budynek szkolny został wzniesiony przed I wojną światową i przeznaczony na opiekuńczy „Dom dla dzieci Powiśla”. W 1918 roku umieszczono w nim szkołę powszechną nr 29.

Radykalnej zmianie uległy warunki lokalowe. Na parterze znajdowały się dwie sale chorych, kuchnia, pralnia i szwalnia. Sale operacyjna i opatrunkowa miały ściany wyłożone białymi kafelkami. Na piętrze urządzono dużą salę dla pacjentów i pokój rannych ze zgorzelą oraz izbę przyjęć. Dzięki dr Jurkowi otrzymano znaczną ilość leków.

Dopiero teraz przydzielono lekarza chirurga dr. Janka ‑ Jana Kubika, który dzień i noc operował wraz z Ewą Cichą ‑ Elżbietą Miratyńską, Na sali operacyjnej pracowały z nimi wykwalifikowana pielęgniarka Ola oraz medyczki Wika i Wyrwiząb.

Zwiększył się stan osobowy oddziału, ponieważ do szpitala przydzielono lek. med. Jurka ‑ Jerzego Nowakowskiego, internistę oraz sanitariuszki Krystynę Fedajko, Elę Dunajec ‑ Barbarę Felipowicz, Różę ‑ Różę Jezierską, Martę ‑ Leonię Łaszewską, Zosię Skawę ‑ Jadwigę Płaczkowską, Ewę Czajkę ‑ Ewę Sroczyńską, Basię Czarną ‑ Barbarę Wierzbicką i Basię Serat ‑ Barbarę Dudziewicz.

Niektóre z sanitariuszek miały przydzielone zadania. Medyczka Zuzanna Gród prowadzili szpitalną aptekę, gromadziła i wydawała leki. Pod jej kierunkiem przygotowywano opatrunki. Ewa Czajka pełniła funkcję intendentki i do niej należała troska o sprzęt, wyposażenie i higienę szpitala. Marta i Jolanta prowadziły kuchnię, a Róża i siostry Lumbago pralnię.

Wszystkie sanitariuszki w miarę swoich umiejętności i potrzeb robiły opatrunki, zastrzyki, udzielały pierwszej pomocy. Do ich obowiązków należały prace porządkowe, pomoc w kuchni i pralni. Pełniły dzienne i nocne dyżury w salach chorych, poprawiały posłania, zmieniały bieliznę pościelową, podawały posiłki i karmiły rannych. Dźwigały na noszach rannych do szpitala ZUS-u same będąc u kresu sił pocieszały pacjentów.

Poprzez łączniczki i pocztę polową docierały straszne wiadomości o tymi co się dzieje na Górnym Mokotowie. O wymordowaniu przez Niemców księży jezuitów na ulicy Rakowieckiej. Ludność traktowano w okrutny sposób. Te z dziewcząt, które miały tam swoich bliskich drżały z przerażenia i grozy, ale nie płakały, nie wolno było poddawać się. Dochodziły wieści z Woli i Starówki, okrutne, przerażające. Na Zagórnej było jeszcze stosunkowo spokojnie. Tak spokojnie, że obchodzone skromnie 15 sierpnia imieniny kilku Maryś.

O pracy w szpitalu, troskach i nastrojach sanitariuszek wspomina Wika:

…”Na Mokotowie zostawiłam matkę i młodszą siostrę Zofię, która jak się później okazało, nie dotarła na swój punkt na Żoliborzu. Na Czerniakowie był spokój, nie było dużych strat które głównie powodowali „gołębiarze”. Rannych jednak przybywało. Dziewczyny dzielnie pracowały, żeby jakoś w tych niezwykle trudnych warunkach nieść pomoc cierpiącym. Korespondowałam przez pocztę polową z ojcem , który działał na Powiślu i z narzeczonym, żołnierzem batalionu Zośka walczącym na Woli, a potem na Starówce.

Nie pamiętam gdzie spałyśmy w Domu Zarobkowym, chyba na podłodze, na jakichś materacach. Gnębiły nas pluskwy i wszy. Warunki były podle. Dlatego, gdy przyszedł rozkaz o przeniesieniu do szkoły, byłyśmy bardzo ucieszone. Tam była woda, nawet początkowo cieple, sanitariaty, widno i czysto. Każda z nas miała swoją pryczę do spania, ale rannych przybywało, więc oddałyśmy im swoje legowiska. Potwornie zmęczone kładłyśmy się w nogach lżej rannych i skulone zasypiałyśmy.

Wraz z nie ustającym ostrzałem warunki życia pogarszały się. Nie mogłyśmy porządnie umyć się. Przeważnie zaraz po umyciu sypał się na nas gruz i tynk ze ścian. Te same trudności byty z praniem bielizny.

Po zajęciu przez Niemców Powiśla skończył się względny spokój. Kanałami przybyli „Zośkowcy”. Batalion strasznie okaleczony, zostało ich tylko kilkudziesięciu. Przyszedł z nimi mój narzeczony Józef Szamborski, pchor. Medyk, który opowiadał straszne rzeczy o Woli i Starówce. Trudno było spokojnie słuchać o zabijaniu, przez Niemców rannych i chorych w szpitalach, o wrzucaniu granatów do kanałów, którymi przeprawiali się do Śródmieścia powstańcy i cywilna ludność. Kompletnie zrujnowane Stare Miasto i kościoły, najważniejsze – zabici bliscy, koledzy i przyjaciele, a wśród nich narzeczony mojej siostry Jurek Rządkowski… Nie powiedział mi, że 19 sierpnia zginął mój czterdziestoczteroletni ojciec. Pocisk urwał mu obie nogi, zmarł po kilku godzinach…

W tych ciężkich dniach bywały czasem chwile odprężenia i humoru. Przecież byłyśmy młode i należało się nam trochę uśmiechu. Którego dnia, po wyfasowaniu z niemieckich magazynów ubrań i nawet bielizny damskiej, „Czarna Mańka” odtańczyła nam na stole jakiś taniec w długich, białych majtkach.

Były też momenty wytchnienia i prawdziwych wzruszeń. W dużej szkolnej sali gimnastycznej odprawiono polową mszę św., w czasie której składałyśmy przysięgę, większość z nas po raz drugi. Otrzymałyśmy legitymacje AK z wpisanym pseudonimem. Byłyśmy wtedy ubrane w świeżo uszyte mundury, szare spódnice i jasnozielone bluzki, w furażerkach z orzełkiem. Śpiewaliśmy z wielkim wzruszeniem „Boże coś Polskę”, mimo woli łzy nam płynęły po policzkach. Jeszcze wierzyliśmy, że wszystko dobrze skończy się i moment wyzwolenia z tego koszmaru nadejdzie szybko.

Pełniliśmy swoje obowiązki bez szemrania, bo takie było to pokolenie, które uważało służbę dla ojczyzny za zaszczyt. Uważałyśmy, że jest to normalna sprawa i tak musi być. Nie wolno było nam załamać się, mimo że nie miałyśmy kontaktu z rodzicami i nie wiedziałyśmy co się z nimi dzieje. A wieści docierały do nas przerażające, m.in. takie oto, że Niemcy i oddziały RONA mordują ludność cywilną. Nam nie wolno było myśleć o rodzinach, nie wolno było nam płakać. Było to wykluczone. Bo gdyby człowiek się rozkleili to nie mógłby ratować rannych, nie mógłby nieść im pomocy.-A my musiałyśmy podtrzymywać tych chłopców na duchu, byłyśmy. im potrzebne. Przeżywałyśmy momenty bardzo ciężkie, np. kiedy strzelali do nas „gołębiarze”, którzy nie respektowali nawet znaków Czerwonego Krzyża, w momentach zbierania i przenoszenia rannych strzelali do nas,

Sale w naszym szpitaliku szybko zapełniały się rannymi młodziutkimi chłopcami. Mimom odniesionych ran, rwali się do walki, uważali, że są. potrzebni na placu boju, że z wrogiem muszą się bić. Błagali nas, żeby wcześniej ich zwolnić. To było autentyczne pragnienie, potęgowało się ono w momentach, kiedy otrzymywaliśmy wiadomości o masowych mordach i egzekucjach i o tym, że mnóstwo rannych ginie w płomieniach…”

Młode organizmy dziewcząt, nieprzywykłe do tak wyczerpującej pracy w niezwykle dramatycznych warunkach, nie zawsze wytrzymywały. Wyczerpanie, bezsenność, kłopoty żołądkowe były starym problemem. Wika bardzo źle znosiła brak snu, a szczególnie nocne dyżury. Kiedy w ciągu dnia, siedząc przy chorych, często zasypiała~ chłopcy wołali „Wika! Wika!” zrywała się i półprzytomna odpowiadała „Co! Co!”. Nie ominęły sanitariuszek choroby. Myszka zachorowała na różę, położono ją z rannymi w „barze pod nogą”. Na zapalenie płuc chorowała Wyrwiząb, jakoś przeszło, ale stało się początkiem ciężkiej gruźlicy płuc.

Po zajęciu Powiśla niemieckie oddziały rozpoczęły 11 września natarcie od południa i północy na Powiśle Czerniakowskie, rejon walki Zgrupowania AK Kryska. Wobec zbliżania się armii sowieckiej do Warszawy, Niemcy dążyli do opanowania terenów położonych nad Wisłą, aby uniemożliwić Rosjanom desant.

Przez całe dni trwały bombardowania lotnicze i morderczy ostrzał artylerii, m.in. moździerzy salwowych tzw. „ryczących krów”, oraz wielokokalibrowego moździerza kolejowego. Pomimo bohaterskiej obrony powstańców, ataki nieprzyjaciela, wspieranego ciężką bronią , granatnikami, ciężkimi karabinami maszynowymi i czołgami, zmuszały ich do cofania się. Broniony teren zmniejszał się z godziny na godzinę. Domy płonęły, zamieniały się w gruzy.

Gwałtownie rósł napływ rannych.. W szpitalu szukali schronienia chorzy i mieszkańcy zbombardowanych domów. Uciekinierzy zalegali wszystkie pomieszczenia, koczowali między leżącymi rannymi. Szpital przestał właściwie działać. Nie było już leków i opatrunków, jedzenia i wody. Wyczerpani lekarze i sanitariuszki ostatkiem sił udzielali pomocy.

12 września przyniesiono ciężko rannych: dowódcę zgrupowania kpt. Kryskę i jego oficera ordynansowego por. Jerzego Jurnego ‑ Eustachego Buczyńskiego. Zostali natychmiast operowani, stan ich był bardzo ciężki. Jurnemu amputowano rękę. Niestety po kilku godzinach zmarł.

Ze wspomnień Wiki:

„…Wkoło nas rozpętało się piekło. Bez przerwy strzały, wybuchy, ryk „ryczących krów”, dzień i noc. W szpitalu zrobił się tłok. Przynoszono ciężko rannych i poparzonych. Jak straszne zjawy stawali przed nami ludzie dosłownie wyjący z bólu, obsypani ziemią, z tak ciężkimi poparzeniami, że nie można było ich uratować. Starzy i młodzi, matki z małymi dziećmi szli do nas, gdyż byliśmy prawie jedynym nie spalonym budynkiem.

A my już żyliśmy jak we śnie, nieprzytomni z niewyspania i głodu. Urwał się kontakt ze szpitalem ZUS-u, który został zbombardowany. Zginął tam jeden z najlepszych polskich internistów prof. dr med. Zdzisław Gorecki.

Nocami terkotały nad nami radzieckie „kukuruźniki” i zrzucały, bez spadochronów, worki z żywnością. Po uderzeniu o ziemię worki pękaty, a znajdujące się nich kasza z tłuszczem i suchary mieszały się z ziemią. Takiej mieszaniny nie byli w stanie jeść ludzie nawet bardzo głodni.

Przybył do nas kapelan ks. Józef Stanek, pallotyn, wspaniały, nieustraszony kapłan. Zapytał, czy chcemy absolutio in articulo mortis. Wszyscy odpowiedzieli tak. W wielkiej ciszy uklękliśmy na podłodze. On modlił się za nas i z nami. Drogi, święty człowiek, którego beatyfikował nasz papież Jan Paweł II. Po wypędzeniu nas ze szpitala ks. Stanek przenosił rannych do jeszcze istniejących punktów sanitarnych. W końcu zginął męczeńską śmiercią, zamęczony i powieszony przez Niemców.

Zaczęto mówić o ewakuacji szpitala na Pragę, która już była zajęta przez wojska radzieckie. Z godziny na godzinę sytuacja. pogarszała się, a liczba rannych była tak duża, że lekarze nie wychodzili z. sali operacyjnej. Żołnierze zabrali kpt. Kryskę. Jakoś udało się przeprawić go przez Wisłę.

Przyszedł rozkaz ewakuacji personelu szpitalnego i lżej rannych, ale tych prawie nie było. Z rozkazu skorzystali lekarze Jan Kubik i Jerzy Nowakowski. Wszystkie sanitariuszki postanowiły zostać – nie chciały opuszczać rannych. Do Wiki przyszedł stryj z jej narzeczonym, proponowali przeprawę przez Wisłę, odmówiła.

Szpitale traktowali Niemcy jaka obiekty bronione przez powstańców, mimo wywieszenia flagi Czerwonego Krzyża. Wśród rannych i chroniących  się w szpitalu cywilów wybuchł popłoch. Lepiej czujący się żołnierze chcieli, walczyć i zginąć w boju, a nie czekać bezwolnie na rozstrzelanie w końcu wywieszono białą flagę w oknie szpitala. Miała uchronić od natychmiastowej śmierci. Czy na długo?

15 września po południu, po czterdziestu sześciu dniach wolności okupionych heroiczną walką, krwią i życiem walczących powstańców i ludności cywilnej, w czasie gwałtownego ostrzału wyszła przed budynek komendantka szpitala Gozdawa ‑ Krystyna Godlewska z dwoma sanitariuszkami, trzymając białą płachtę. Niemcy jeszcze przez pewien czas nie przerywali ognia. Potem doskoczyli do stojących nieruchomo sanitariuszek z okrzykiem: „Gdzie są bandyci z AK”? Gozdawa zapewniała ich, że w szpitalu są tylko chorzy i ranni cywile. Na to jeden z Niemców powiedział, że zaraz zrobią rewizję.

A oto zapis z notatek Wiki:

„Tym poszukiwaniom towarzyszyły wrzaski, groźby i wyzwiska, Odbywała się grabież cennych przedmiotów – zegarków, obrączek, pierścionków, medalików. Dziewczyny chowały się po kątach, bojąc się napastliwości Niemców. Wikę złapał żołnierz mówiący po polsku, podobno Ślązak, i na sali operacyjnej, chcąc ją „zabawić” lub postraszyć, zaczął turlać po stole granaty. Potem jeden z Niemców powiedział po polsku, aby schować wszystkie legitymacje i oznaki wojskowe oraz części mundurowe. Był to niewątpliwie Ślązak.

Wczesnym wieczorem przybyła w mundurze, łączniczka Hanka ‑ Maria Szczucka z młodym, ślicznym chłopcem ciężko rannym w nogi. Błagała o pomoc dla niego. Nasza chirurg stwierdziła zgorzel. Niestety, nie miałyśmy już surowicy. Biedny chłopak zmarł na progu szpitala. Do Hanki podszedł Niemiec i zażądał, aby zdjęła mundur i włożyła fartuch, potem zabrał jej zegarek i pod karabinem wyprowadził za budynek szkolny. Usłyszeliśmy strzał! Koniec! Zamarliśmy z przerażenia.

W maju 1945 roku ujrzałam Hankę na ćwiczeniach z chemii. Oniemiałam z wrażenia. Ona zwróciła się do mnie mówiąc: ‑ Pani chyba myśli, że to duch? ‑ Kiwnęłam głową. Wtedy powiedziała: „Kiedy ów młody Niemiec prowadził mnie na rozstrzelanie, zapytałam go po niemiecku, która jest godzina. On rzekł: na to ‑ Po co ci to? ‑ Odpowiedziałam, że chcę wiedzieć, kiedy spotkam się z moim narzeczonym, który zginął dwie godziny temu. Niemiec zbladł, przystanął i powiedział: „Uciekaj, ja strzelę w powietrze.” Tak też się zdarza.

O zachowaniu się Niemców taki epizod utrwalił się w pamięci Jolanty:  

„…Pomagałam w kuchni przy gotowaniu obiadu. W dużym kotle była już gotowa zupa pomidorowa, a w misce rurki makaronu. Niemcy wkroczyli na teren kuchni. Zasiedli za stołem. Prawdopodobnie byli bardzo głodni. Kazali sobie nalewać po kilka talerzy zupy. Tego dnia już nikt z rannych i personelu nic nie jadł…”

Wieczorem wszystkie sanitariuszki zapędzono na pierwsze piętro. Nie wpuszczono chodzących rannych i chorych. Oto jak wspomina: Wika:

„…Tam umieszczono nas w dużej sali. z wybitymi szybami, i kazano położyć  się na podłodze pełnej odłamków szkła. Zaczęto wybierać dziewczęta do noszenia rannych Niemców. Starałyśmy się przylgnąć jak. najbardziej do podłogi, aby nas nie było widać Kiedy szłyśmy po schodach na górę, zapytałam Niemca, co z nami zrobią. Odpowiedział, że nie wie…”

Nie ustawało bombardowanie, dookoła było morze ognia. Paliło się wszystko, domy płonęły jak zapałki. Palił się kościół na Solcu i Dom Zarobkowy. Jakimś cudem nie zapaliła się szkoła.

Niemcy zapytali, kto jest lekarzem. Wystąpiły Elżbieta i Krystyna. Wyprowadzono je z gmachu i kazano iść przed siebie. W tym momencie padły strzały. Strzelali powstańcy do niemieckiej eskorty. Tam byli jeszcze nasi. Zrobiło się zamieszanie. Krystynę i Elżbietę zaprowadzono do sali operacyjnej i kazano opatrywać rannych Niemców.

Ze wspomnień Jacka Trzaski:

„Cały personel szpitala na rozkaz Niemców opuścił nas. Dokąd je zabrali? Pozostaliśmy pod opieką dwóch sanitariuszek, jedną z nich była Róża. Pozostaliśmy sami, pogrążeni w ciemnościach. Jest późny wieczór.

Przebiegający Niemcy wrzeszczą, wykrzykują groźby… U nas pojawia się żołnierz mówiący po polsku, Ślązak. Ustawia świecę, aby ułatwić chodzenie Niemcom… Między naszymi łóżkami zadekowali się dwaj żołnierze. Wdajemy się z nimi rozmowę. Nie ukrywają, że mają dosyć wojny. Jeden z nich, muzyk z Hamburga, stracił żonę i córkę w czasie nalotu samolotów alianckich. Za brak gorliwości w realizacji obowiązków hitlerowskiego żołnierza znaleźli się w kompanii karnej. Drugi to złodziejaszek z Berlina. Ten ogranicza się do powtarzania „Alles ist Scheisse”

Jest już po północy. Zmarł, leżący ze mną na pryczy, ranny… Wzmaga się gwałtownie ogier artyleryjski zza Wisły. Wśród Niemców podniecenie, biegają, zakładają rynsztunek, nawołują się, słychać rozkazy opuszczenia budynku. Dwaj Niemcy dalej siedzą na podłodze. W końcu i ich podrywa rozkaz zbiórki. Wpada Ślązak, który przyniósł świecę. Pytamy go co się dzieje, co zamierzają uczynić z nami… Potok przekleństw śląsko-niemieckich i odpowiedź: „Iwan przyjdzie”.

Rozchodzi się pogłoska, że Niemcy oblewają budynek z zewnątrz benzyną. Czy naprawdę czeka nas tak okrutny koniec? Jesteśmy sami, słychać artyleryjską nawałnicę… Wracają Niemcy.

Pojawiają się pojedynczo nasze sanitariuszki. Jest Wyrwiząb, którą Niemcy zabrali do pomocy na sali operacyjnej. Pojawiają się następne dziewczęta, które Niemcy zabierają do noszenia ich rannych. Wkrótce są już wszystkie z nami.

Jest już rano 16 sierpnia. Pada rozkaz opuszczenia budynku przez wszystkich. Znów niemieckie wrzaski, przekleństwa, groźby… zamęt… Sanitariuszki próbują wprowadzić jakiś ład, zabrać niezbędne rzeczy. Ranni, szczególnie nie mogący chodzić, są zaniepokojeni. Kto i na czym będzie ich niósł, noszy jest tylko kilka sztuk.

Zaczęła się koszmarna ewakuacja, ranni na noszach, na prześcieradłach i na czym się tylko dało ułożyć rannego. Dźwigają wyczerpane, upadające ze zmęczenia sanitariuszki. W atmosferze zdenerwowania i niepewności ranni z sanitariuszkami wychodzą na dziedziniec. Kilku wynoszą na noszach. Dla następnych noszy już brak, zastępują je koce, a nawet drzwi. Wyrwiząb szamocze się z pryczą, aby wyciągnąć ramę, która by posłużyła jako nosze. Niemiec kolbą karabinu rozbija pryczę, Są już nosze, kładą na nich Trzaskę.

Mały, zagłębiony dziedziniec od strony ogrodu. Na wychodzących skierowany karabin maszynowy… To jeszcze nie ten dla nich przeznaczony. Formuje się kolumna. Jest wielu mieszkańców okolicznych domów, którzy schronili się w szpitalu. Sanitariuszki namawiają zdrowych mężczyzn do niesienia rannych. Same mają za mało sił. Tłumaczą, że to ich uchroni przed zabraniem przez Niemców. Niektórzy z mężczyzn ociągając się niechętnie biorą nosze.”

Rusza żałosny pochód. Tragiczna droga przez ruiny Domu Zarobkowego, Czerniakowską. Gruzy, leje po pociskach i bombach. Leżą trupy, tu ówdzie cielska pocisków-niewypałów. Trwa silny ostrzał artyleryjski… Nad idącymi ulicą Fabryczną dach ognia skierowanego w rejon skarpy. Nie wszyscy mogą nadążyć, popędzają wrzaski eskorty. Każde zatrzymanie się to groźba zabicia przez Niemca.

Kolumna przekracza ulicę Rozbrat i idzie pod górę na tyłach terenu gimnazjum im. Stefana Batorego. Jeden z dźwigających nosze potyka się. Nosze zachwiały się. Leżący na nich Trzaska chwyta się krawędzi. Dopada Niemiec, chwyta go za rękę i wrzeszczy. Trzaska sam ściąga obrączkę, którą dojrzał „rycerz III Rzeszy”, i oddaje… Spokój. Była to obrączka, którą powierzyła na przechowanie Bończa.

Pochód wkracza na dziedziniec Domu Akademiczek przy ul. Górnośląskiej. Postój. Niemcy pozwalają nawet usiąść. Budynek zajmują niemieccy lotnicy. Ci „bohaterowie” biegają wśród umęczonych i grożą pistoletami. Wrzaski podrywają odpoczywających. Dalsza droga prowadzi terenami nie objętymi walkami, parkiem i ulicą Agrykola, przed gmach złowrogiego gestapo w Alei Szucha. Niemcy zatrzymują pędzonych i rozkazują siadać na chodniku. Na wprost, po drugiej stronie ulicy jest katownia polskich patriotów.

Zjawiają się cywilni i umundurowani gestapowcy, wśród nich jeden z monoklem. Badawcze spojrzenia, pytania. Zaczęto zabierać wybrane osoby na badania. Pierwszą była Gozdawa, która zgłosiła się sama, informując Niemców, że jest kierowniczką cywilnego szpitala. Po dłuższym czasie wróciła. Tosię przepytywali na ulicy, przed budynkiem. Zabrali Zgrozę. Wrócił ciężko pobity. Zabrali jeszcze kilka osób. Nie wszyscy wrócili…

Nagle zawyły syreny alarmowe. Alarm lotniczy! Wszyscy Niemcy wraz z eskortą, uciekają, chroniąc się w budynku. Pozostają tylko, pod płotem, umęczeni Polacy.

Zaraz po przybyciu kolumny z Zagórnej pojawił się dr Jerzy Dreyza, dyrektor Szpitala Maltańskiego, jako przedstawiciel Polskiego Czerwonego Krzyża. Wspomina Elżbieta Miratyńska:

„…Dr Dreyza oświadczył mi, że postara się wszystko załatwić, co będzie w jego mocy. Pouczył mnie, iż mam powiedzieć, że jestem studentką medycyny i przez pewien czas pracowałam pod jego kierunkiem, a potem sam skierował mnie do pracy w szpitalu Dzieciątka Jezus. Miało to na celu, aby rannych przewieźć do tego szpitala, który był opróżniony z chorych… Tłumaczył mi, że ten szpital jest teraz pod jego opieką i przeznaczył go dla rannych w powstaniu. Również pouczył mnie, abym mówiła, że jesteśmy personelem zbombardowanego szpitala na Czerniakowskiej. Jest taki bałagan, że i tak się nie połapią. Oczywiście mam twierdzić, iż transportowani to ludność cywilna przypadkowo ranna. Uparcie trzymałam się tego w rozmowach z gestapowcami. Znałam trochę język niemiecki, więc wypadło to dosyć dobrze. Jednak chyba nie bardzo uwierzyli w moją wersję…”

Wika zanotowała następujący epizod:

”…Niemcy patrzyli na nas, na młode dziewczyny ubrane jednakowo w szare spódnice i zielone, długie skarpety. Niemcy wydali komendę „No AK marschiert!” Musiałyśmy wyjść na środek chodnika, ustawiono nas w ósemki i maszerowałyśmy tam i z powrotem. Niemcy patrzyli i śmieli się z nas. Nam było już wszystko jedno… Wreszcie dali nam spokój…”

Podjechał samochód ciężarowy z przyczepą. Niemcy rozkazali załadować chorych nie mogących chodzić. Pozwolono jechać z nimi tylko dwóm sanitariuszkom. Gozdawa zdecydowała, że pojadą Ewa Cicha ‑ Elżbieta Miratyńska i Wyrwiząb ‑ Barbara Morawska.

Pierwszego, załadowano do ciężarówki ‑ „buda” kryta plandeką ‑ dotkliwie pobitego Zgrozę ‑ Mariana Cypla. Chodziło o natychmiastowe usunięcie go z pola widzenia gestapowców. Inni, pomagając sobie nawzajem oraz z pomocą dziewcząt, wsiedli do ciężarówki i przyczepy. Wyrwiząb trzymała na kolanach kilkuletnią dziewczynkę poranioną odłamkami.. Elżbieta wsiadła do szoferki. Sulima – Roman Gillow nie wytrzymał nerwowo i zapytał eskortującego Niemca: „Wohin fahren wir?” Żandarm odpowiedział z nienawiścią: „Macht die Schmauze zu“

Samochód ruszył. Ciężka to była chwila. Dla tych, których uwoziła ciężarówka, czy rzeczywiście dojadą do szpitala, i dla tych, którzy pełni niepokoju zostali na chodniku Alei Szucha. Po tylu dramatycznych dniach znów ich rozdzielono.

Pierwszą grupą, która została oddzielona, byli ci, którzy pozostali na Zagórnej. Było to kilkudziesięciu rannych i chorych w bardzo ciężkich stanach. Nie było odpowiednich środków do ich ewakuacji. Pozostały z nimi cztery sanitariuszki-samarytanki; Iskra, Sikora, Róża i Danusia NN. 30 sierpnia przewieziono wszystkich do Pruszkowa i umieszczono w szpitalach.

Samochód z Alei Szucha jadąc ulicami Puławską, Rakowiecką, omijając walczące Śródmieście, dotarł do szpitala Dzieciątka Jezus. Pozostali przed gmachem gestapo, lekko ranni i sanitariuszki, mieli pieszo, eskortowani przez Niemców, także dotrzeć do szpitala. Tak przynajmniej zapewniali Niemcy. Ci co tam dojechali czekali na pieszą kolumnę do świtu. Daremnie…Około 20 października przewieziono ich do Krakowa, do szpitala na Czerwonym Prądniku.

O pieszej kolumnie, która wyruszyła z Alei Szucha, pisze Wika:

”…Właśnie przechodziliśmy ulicą Rakowiecką, kiedy jeden z naszych rannych Neger ‑ Eugeniusz Cendrowski zasłabł i nie mógł iść dalej. Zauważył to eskortujący nas Niemiec i strzelił do niego zabijając na miejscu. Potem nakazał Wice i trzem innym dziewczynom podnieść zabitego i zanieść do pobliskiego zdemolowanego sklepu. Było. to straszne, ale. my byłyśmy już zupełnie znieczulone, wszystko wykonywałyśmy jak manekiny.

Przechodziłyśmy właśnie koło SGGW. Na ul. J. Fałata zostawiłam matkę i siostrę. Zauważyłam tylko, że dom jest nie spalony, ale zupełnie pusty. Szliśmy dalej. przez Ochotę do Placu Narutowicza. Wszyscy byliśmy zmęczeni i zgnębieni….Nagle stanęliśmy i spojrzenia wszystkich skierowały się do tyłu… Warszawy nie było… groby, groby, płonące domy, pogorzelisko. Po raz pierwszy wiele osób zaczęło płakać. Przez cały czas Powstania nie było ani jednej łzy. Wtedy już nie wytrzymaliśmy.

Wreszcie doszliśmy ostatkiem sil do dworca Zachodniego, gdzie wsiedliśmy do pociągu elektrycznego.. Kiedy pociąg zwolnił, jedna z sanitariuszek, Marysia Skolimowska, wyskoczyła. Udało się jej na szczęście.

Zapędzono nas do obozu w Pruszkowie. Tam przeżyłyśmy nowy koszmar. W ogromnej hali naprawczych warsztatów kolejowych, do której nas zaprowadzono, było prawdziwe piekło, jak u Dantego. Tłum ludzi, płonące ogniska i okrzyki, nawoływania: „Stasiu, gdzie jesteś?!”, „Mamo, mamo, ja boję się tu być!” Obraz i okrzyki wywoływały przerażenie. Poza tym biegali pijani żołnierze, chyba Ukraińcy, zaczepiali młode kobiety, strzelali. Zobaczyłam, że w jakimś kociołku grzeje się woda. Byłyśmy potwornie brudne, od dziesięciu już dni nie myłyśmy się. Poprosiłam o trochę ciepłej wody i umyłam się w kloszu lampy kolejowej!

Na drugi dzień rozdzielono nas. Większość naszych dziewcząt wywieziono do obozów pracy. Kilka z nas miało szczęście. Poznany jeszcze na Zagórnej polski policjant powiedział nam, że on i jego kolega, także policjant, jadą do Krakowa i mogą zabrać po dwie osoby jako swoje krewne. Nasza grupka to Zosia Pierzchalska, dwie Marysie ‑ Siekielska i Warcholińska ‑ oraz ja. Warunki w Pruszkowie były bardzo trudne i dla wielu z nas ciężkie do przeżycia.

Wreszcie przyjechałyśmy do Krakowa. Brudne, chude, wymęczone, w białych fartuchach, które były prawie czarne, wysiadłyśmy na dworcu. Szok! Czyste ulice, niezniszczone miasto, normalnie ubrani ludzie, zadbani. Fiakry jeżdżą jak zwykle. My jak biedaki, z małymi plecakami z jedną zmianą bielizny, jakimś ręcznikiem, szczoteczką do zębów, w podartych pantoflach.

Miałam zapisany adres przyjaciółki moich rodziców i tam się udałam. Pani Joanna nie poznała mnie, ale oczywiście przyjęła do siebie. Spałam na małym materacyku na podłodze i całe noce płakałam. Właśnie dowiedziałam się od spotkanej siostry mojego narzeczonego, że 19 sierpnia zginął mój ukochany ojciec w czasie przeprowadzania znajomego, starszego pana z ul. Jasnej na ul. Tamka.

Właśnie w Krakowie zachorowałam. Okazało się potem, już w Warszawie, że to gruźlica płuc. Spotkałam Marysię Siekielską, która pracowała w „Społem” w Miechowie. Udało się nam umknąć z „łapanki”. Uciekłyśmy do kościoła. Niemcy wyłapywali osoby, które miały kennkarty warszawskie i wywozili do obozów koncentracyjnych lub pracy.

Dziewczyny, sanitariuszki z Warszawy, chciały pracować w Krakowie jako pielęgniarki, niestety już wszystkie miejsca były zajęte. Wobec tego zatrudniały się jako opiekunki dzieci lub służące. Od października podjęłam pracę w schronisku dla uchodźców sióstr albertynek na krakowskim Kazimierzu, Warunki były bardzo trudne, ale starałam się jak umiałam opiekować starymi, przerażonymi ludźmi, którzy tam przychodzili i nocowali, nawet na podłodze. Jedynym wynagrodzeniem jakie otrzymywałam był żebraczy obiad.

Na początku listopada przyjechała pani Irena Sendlerowa, która odszukała mnie przez Polski Czerwony Krzyż i zabrała do zrozpaczonej matki, która z moją młodszą siostrą przebywała na Okęciu, w schronisku RGO – Rady głównej Opiekuńczej.

Pociągiem, przez Piotrków Trybunalski i Kielce, dojechałyśmy do Milanówka, a stąd pieszo przez Opacz na Okęcie. Lał wtedy deszcz, a buty miałam dziurawe. Na Okęciu był zorganizowany przez dr Skokowską-Rudolfową punkt sanitarny, przeniesiony i rozszerzony punkt z ulicy Fałata 4. Posiłki to rano czarna kawa zbożowa i kromka chleba, obiad  ‑ niby zupa i kartofle, wieczorem znów kawa, chleb z marmoladą z buraków.

Po przybyciu na Okęcie bardzo chorowałam. Miałam ciężki rzut reumatyczny, zajęte wszystkie stawy, nie mogłam chodzić. Jakoś młodość zwyciężyła. Matka i Zosia chodziły na pole po cebulę i zdobywały kiszoną kapustę, abym nie dostała szkorbutu.

Cugle było mi zimno. Nie miałam ciepłej odzieży i tylko jedną rękawiczkę. W Krakowie spotkałam Jurka Paprockiego, naszego pierwszego  rannego w Domu Zarobkowym. Podarował mi jedną ze swoich, mówiąc, że drugą rękę będzie trzymać w kieszeni, aby nie marzła. Do dzisiaj czuję wzruszenie, przypominając sobie ten piękny gest.

Wraz z Zosią i dwiema jeszcze dziewczynami chodziłyśmy do studni po wodę. Studnia nie miała cembrowania nad ziemią. Był tylko otwór, a dookoła lód. Musiałyśmy, trzymając się mocno, tworzyć „łańcuch”, aby wydobyć wiadro i nie wpaść do studni. Dr Rudolfowa zleciła mnie, jako studentce medycyny, prowadzenie szpitalnej apteki. Praca polegała na porcjowaniu bez wagi, „na oko” różnych proszków i pakowaniu ich. Dobrze, że nikt się nie otruł, bo biedna studentka miała słabe pojęcie o dawkowaniu leków.

Przez pewien czas był na Okęciu pan Pawłowski, którego imienia nie pamiętam, muzyk, bardzo sympatyczny i wrażliwy. Pewnego dnia zebraliśmy się w jakiejś dużej sali. Pan Pawłowski siadł do roztrzęsionego fortepianu i zagrał Chopina walca as-dur.

Płakaliśmy. Było przeraźliwie zimno w tej sali, biednemu pianiście drętwiały palce z zimna, on jednak grał dalej, a my siedzieliśmy zaczarowani. Tak dawno. nie słyszeliśmy Chopina, my, wygnańcy z ukochanej Warszawy, biedni, głodni, bez ciepłych ubrań, ale to wszystko było wtedy nieważne. Potem wracaliśmy do trudnej rzeczywistości.

Nie powiedziałyśmy matce, nie miałyśmy odwagi, o śmierci ojca. Chodziłyśmy do-zimnej łazienki i tam płakałyśmy. Smutna była wigilia. Brakło w niej udział dużo znanych osób, m.in. Mieczysław Orłowicz, pionier turystyki, rodzina kompozytora Romana Palestra, prof. Zygmunt Rudolf z żoną. Wyszłam w trakcie tej wieczerzy, nie mogłam dotrwać do końca.

Nadszedł styczeń 1945 roku. Siarczysty mróz, śnieg, nad brzegiem zamarzniętej Wisły. I sowieccy żołnierze z karabinami, krzyczący; „Nie lzia! Nie lzia!” Krzyk, popychanie, płacz kobiet i dzieci. Józef ciągnie mnie po lodzie i kłóci się z sołdatem. Dotarliśmy na Pragę i na tak zwanym „Boremlów”, dokąd byt przeniesiony Szpital Przemienienia Pańskiego i zorganizowany rodzaj hotelu dla studentów medycyny. Uruchomiono już Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego. Przystąpiłam do przerwanych przez Powstanie i tułaczkę studiów.

W szeregach personelu Szpitala Polowego „Zagórna” byli następujący lekarze i studentki, które po wojnie ukończyły studia medyczne:

san. Teodora Borówko-Zalech, Tosia, po wojnie lek. med., pediatra

san. Barbara Dudziewicz-Kruszyńska, Basia Serat, stud. med., po wojnie lek. med.

san. Barbara Filipowicz-Stylińska, Ela Dunajec, po wojnie lek. med.

p.o. lek. Krystyna Godlewska-Chmielewska, Gozdawa, stud. med., komendantka szpitala, po wojnie lek. med., chirurg dziecięcy

lek. med. Jan Kubik, dr Janek, chirurg

p.o. lek. Elżbieta Miratyńska-Rusin, Ewa Cicha, stud. med., zastępca komendantki, po wojnie doc. dr hab. med., okulista

san. Barbara Morawska-Mrówczyńska, Wyrwiząb, stud. med., po wojnie lek. stomatolog

san. Krystyna Pawlak-Migdalska, Ksenia Rawicz, po wojnie lek. stomatolog

san. Danuta Pędkowska-Weiss Danusia ,po wojnie lek. med.

lek. Jerzy Nowakowski Jurek, internista

san. Halina Śledziewska-Karmańska Hala Smętek, po wojnie lek. stomatolog

san. Maria Warcholińska, Jolanta, stud. biologii po wojnie lek. stomatolog

san. Krystyna Westfal-Kukowska, Krystyna, po wojnie lek. stomatolog

san. Wiktoria Wierchowicz-Szamborska-Mrówczyńska, Wika, stud. med. po wojnie lek. med., okulista

san. Barbar Wierzbicka-Wisławska, Basia Czarna, stud. med., po wojnie lek. med.

san. Irena Zagrodzka-Grzeszek, Zuzanna Gród, stud. med. po wojnie lek. med.

Życiorys

 

Wiktoria Szamborska-Mrówczyńska, z d. Wierchowicz, ur. w Radomiu, lek. med. okulista, kpt. Rezerwy.

W 1941 matura, od 1942 studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Ziem Zachodnich (Poznańskim) tajnego, od 1945 Uniwersytetu Warszawskiego i Łódzkiego, 1951 dyplom lekarza medycyny Akademii Medycznej w Łodzi, 1957 specjalizacja w zakresie okulistyki u prof. dr med. Wiktora Arkina w Warszawie.

Praktyka zawodowa: od 1951 asystent Kliniki Radiologii i Kliniki Okulistycznej prof. dr med. Witolda Kapuścińakiego we Wrocławiu, Kliniki Okulistycznej prof. dr med. Janusza Sobańskiego w Łodzi, oddział okulistyczny szpitala w Legnicy, przychodnie miejskie i PKP w Starachowicach, Kutnie, Skierniewicach, Łowiczu i Warszawie.

We wrześniu 1939 służba w Pogotowiu Harcerek, od października 1939 instruktorka Organizacji Harcerek Szarych Szeregów, od 1840 ZWZ-AK, od 1941 łączniczka Delegatury Rządu RP. W 1943 brała udział w akcji ratowania dzieci Zamojszczyzny. W Powstaniu Warszawskim  sanitariuszka, Zgrupowania „Kryska”, szpital polowy „Zagórna”.

Odznaczenia: Krzyż Armii Krajowej, Warszawski Krzyż Powstaniczy, Krzyż Partyzancki, Medal Wojska Polskiego (4 razy),  Medal za Warszawę, Krzyż Zasługi dla ZHP z Rozetami i Mieczami, Odznaka Grupy AK „Radosława”.

Źródło

Bożena Urbanek Pielęgniarki i sanitariuszki w Powstaniu Warszawskim w 1944r. Warszawa 1988. PWN