W Powstaniu:

V Obwód Mokotów - Punkt sanitarny ul. Idzikowskiego

Zeznania Tadeusza Jana Stępniewskiego z 17 01 1947 przed Warszawską Komisją Badania Zbrodni Niemieckich o zbrodniach popełnionych przez hitlerowców na kolonii lotniczej na Mokotowie.

PROTOKOŁ PRZESŁUCHANIA ŚWIADKA

14. 01. 1947 w Warszawie Sędzia Sądu Grodzkiego w Warszawie, delegowana do Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, Janina Skoczyńska, działając na zasadzie Dekretu z 10 XI1945 o Głównej i Okręgowych Komisjach Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce (DzURP, nr 51, póz. 293) przesłuchała niżej wymienionego świadka.

Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za fałszywe zeznania i o treści art. 107 kpk., świadek zeznał, co następuje:

W okresie powstania warszawskiego byłem kierownikiem punktu sanitarnego AK na kolonii lotniczej w Mokotowie. Rejon ten obejmował obszar od Królikami po ulicę Bukowińską i do 24 września 1944 znajdował się w rękach polskich. W dniu 3 lub 4 sierpnia 1944 od strony kolejki został dokonany wypad niemiecki do jednego z domów przy ulicy Buko-wińskiej, zamieszkałego wyłącznie przez ludność cywilną, stale tam znajdującą się lub zamieszkałą przygodnie. Ja znajdowałem się wówczas przy ulicy Ikara, skąd słyszałem dobrze dochodzące w czasie tego wypadu niemieckiego strzały, krzyki i jęki. Na drugi dzień udałem się do tego domu przy ulicy Bukowińskiej, wiedząc o tym, że Niemców już tam nie ma. Na podwórzu tego domu zastałem trzynaście równo poukładanych trupów, dwunastu mężczyzn i jedną kobietę. Stwierdziłem, że ludzie ci zabici byli strzałami w głowę, dawanymi od przodu lub od tyłu. W suterenie domu znalazłem tramwajarza, nazwiska jego nie znam. Był on ranny w nogę. Tramwajarz ten opowiedział mi, co następuje: Poprzedniego dnia po południu wpadła do domu przy ulicy Bukowińskiej pewna ilość Niemców, podobno lotników, w niebieskich mundurach. Niemcy wchodzili do mieszkań, wyciągając wszystkich mężczyzn, kobiety i dzieci. Kobiety i dzieci zabrali, mężczyzn zgromadzili na podwórzu, ustawiając ich po trzech j rozstrzeliwując. On sam również miał być rozstrzelany, ocalał w ten sposób, że otrzymał tylko postrzał w nogę, upadł na ziemię i został przykryty innymi zwłokami. Po odejściu Niemców z najwyższym wysiłkiem zdołał wydostać się spod zakrywających go zwłok i schronić do sutereny. Zwłoki trzynastu osób pochowaliśmy na tym samym podwórzu, przy czym identyfikacją tych zwłok zajmował się pan Rudnicki, komendant bloku OPL, obecnie zamieszkały w Katowicach, rannego tramwajarza przenieśliśmy do szpitala Elżbietanek. Trzynaście rozstrzelanych osób stanowiło wyłącznie ludność cywilną.

24 września 1944 Niemcy przypuścili atak na kolonię lotniczą od dołu i od strony Służewca. Po godzinnym ataku kolonia została zajęta. W czasie trwania ataku zniosłem wszystkich rannych, pozostających w szpitalu przy ulicy Idzikowskiego, do piwnicy. Rannych było dziesięć osób, przy czym dwie spośród nich nie mogły zupełnie chodzić.

W pewnym momencie drzwi piwnicy otworzyły się, stanął w nich żołnierz niemiecki z granatem w ręku i krzyknął: „Raus!” Wyszliśmy wszyscy z piwnicy. Ja razem z sanitariuszką niosłem nosze z ciężko rannym, jakiś robotnik niósł na rękach drugiego rannego, który nie mógł chodzić, pozostali ranni szli sami. W naszej grupie tylko ja jeden miałem na ramieniu opaskę Czerwonego Krzyża, pozostali żadnych odznak nie mieli. Zgodnie z otrzymanym poleceniem szliśmy w stronę kolejki Grójeckiej, polem, równolegle do Puławskiej. Przez cały czas posuwaliśmy się wśród tyraliery wojska. Przed nami i za nami sunął wąż ludności cywilnej, pędzonej z Warszawy. Doszliśmy w ten sposób do kolonii Służewiec. Przed jednym z domów stała grupa oficerów z dywizji SS Hermanna Goeringa (mieli na lewym rękawie na czarnej Obwódce srebrny napis SS. Hermann Goering). Stojący w tej grupie major, dowódca batalionu, wskazując wyraźnie na mnie, kazał mi podejść. Gdy początkowo udawałem, że nie rozumiem, o co chodzi, major posłał żandarma, który mnie przyprowadził do niego. Ów major w języku niemieckim i francuskim zaczął mnie się dopytywać o szereg ulic, gdzie one się znajdują i czy są na nich powstańcy. Major pokazywał mi przy tym mapę, na której był tylko projekt tych ulic. Wyjaśniłem mu, że takich ulic w (rzeczywistości nie ma. Po chwili podszedł do nas oficer niemiecki, lekarz i zapytał się mnie: „Sind Się ein Banditenarzt?” na co odpowiedziałem: „Nein, ich bin ein Arzt.”

Gdy lekarz ów, wskazując na mnie, jeszcze raz powiedział: „Banditen–arzt”, major, pokazując mnie jednemu z żandarmów powiedział: „Erschie-ssen.” Odstawiono mnie na bok. Następnie z grupy przechodzących ciągle koło nas ludzi zaczęto wybierać poszczególnych mężczyzn. Odstawiono w ten sposób razem ze mną dziesięć osób. Przeprowadzono nas następnie na drugą stronę ulicy. Jeden z żandarmów podał nam kilka łopat i kazał kopać „Graben”. Widocznie zmieniono jednak zamiar rozstrzelania nas w tym miejscu, gdyż odebrano nam łopaty i poprowadzono w stronę miasta na ulicę Bukowińską. Prowadziło nas trzech żandarmów, którzy po drodze zaopatrzyli się w granaty. Do tych trzech żandarmów dołączył się jeszcze jeden, mówiący po polsku. Gdy doprowadzono nas na podwórko jednego z małych domków przy ulicy Bukowińskiej, żandarm mówiący po polsku oświadczył: „Teraz się napijemy, a później dostaniecie w czapę.” Istotnie wszyscy eskortujący nas żandarmi udali się do domu, odpinając po drodze manierki, my zaś zostaliśmy na podwórzu sami, prawie niepilnowani. Po pewnej chwili na podwórko wpadła grupa około stu robotników z łopatami. Jak się potem okazało, byli to robotnicy z Pruszkowa, przyprowadzeni z łopatami do sypania okopów. Kierownik grupy robotników, dowiedziawszy się ode mnie, że czekamy na rozstrzelanie, zamienił parę słów z żandarmem, który ich przyprowadził, po czym rzucił nam kilka łopat. Zmieszaliśmy się razem z robotnikami i wyszliśmy na ulicę Puławską. Tam ukazały się zaraz czołgi, które zaczęły nas pędzić w stronę Warszawy i powstańców. Po drodze kazano nam zasypać rów na ulicy Puławskiej na wysokości ulicy Idzikowskiego, po czym pędzono dalej, do barykady przy ulicy Woronicza. Żandarmi, którzy nas poprzednio pilnowali, wybiegli w pewnym momencie na ulicę, powstańcy z ulicy Woronicza zaczęli do nich strzelać, żandarmi wówczas wycofali się. Gdy w czasie pędzenia nas zauważono, że zamierzamy uciec, zawołano z czołgu, że będą strzelać.

W pewnym momencie, gdy byliśmy na szczycie barykady przy ulicy Woronicza, a za nami stały trzy czołgi, od strony Alei Niepodległości na polu ukazał się jeszcze jeden czołg, który zaczął ostrzeliwać naszą grupę idącą przed czołgiem. Jeden pocisk wybuchł w ogrodzie w Królikami. Drugi pocisk ranił ciężko mnie. Robotnicy przenieśli mnie najpierw do Królikami, a potem, ułożywszy na drzwiach, do szpitala na Okęciu, gdzie przebywałem przez parę miesięcy na kuracji.

Na zapytania spotykanych po drodze Niemców robotnicy, niosący mnie do szpitala, odpowiadali, że niosą trupa robotnika z Pruszkowa. Odpowiadali tak, wiedząc o tym, że rannych Niemcy dobijali. Odzyskując co pewien czas przytomność, usłyszałem raz tego rodzaju wyjaśnienie.

Protokół przeczytałem.

(—) dr T. Stępniewski

Sędzia (—) J. Skoczyńska

Maszynopis, oryginał, AGKBZH, 833z, k. l—3.

Źródło

Ludność cywilna w Powstaniu Warszawskim PIW, 1972; Halina Jędrzejewska  Lekarze Powstania Warszawskiego 1VII – 2 X 1944 wyd. TLW oraz Mur Pamięci Powstania Warszawskiego, a także „Zdrowie” nr 6 /459 1987 r.