W Powstaniu:
I Obwód "Radwan” (Śródmieście) - Podobwód Śródmieście-Południe "Sławbor" - odcinek "Ratusz" - 3. batalion pancerny "Golski" - 3 kompania. Szpital Szkoły Pielęgniarek przy ul. Koszykowej
WSPOMNIENIA POWSTAŃCA W SZPITALU SZKOŁY PIELĘGNIAREK PRZY UL. KOSZYKOWEJ
Grupa nasza, licząca 8 żołnierzy III kompanii 3 batalionu „Golski”, znalazła się w szpitalu na Koszykowej l sierpnia ok. godz. 17.30. Uzbrojenie nasze stanowił polski rkm wzór 28 z 20 magazynkami, 6 pistoletów maszynowych typu Schmeisser, a ponadto każdy miał pistolet kaliber 9, parę granatów oraz znaczny zapas amunicji.
Wyznaczone zadanie bojowe, a mianowicie nacieranie na gmach Kraftfahrparku (obecny gmach MON przy ul. Chałubińskiego pomiędzy Koszykową a Nowowiejską), stało się całkowicie nierealne. Oto do godz. 17.00 na ul. Chopina przy ul. Mokotowskiej, skąd pobraliśmy broń, nie nadjechał umówiony samochód ciężarowy. Ukryci pod brezentową budą, dzięki posiadanej autentycznej przepustce, mieliśmy jako grupa szturmowa wjechać przez bramę Kraftfahrparku i opanować wartownię. Cały nasz plan opierał się na wykorzystaniu momentu zaskoczenia. Niestety, ten jedyny nasz atut przepadł, bo godzina „W” już wybiła, a oczekiwany samochód nie nadjechał. Nasza 8-osobowa grupa szturmowa stanowiła zespół zgrany, już „ostrzelany” i doświadczony w akcjach ulicznych, o którego powodzeniu decydował błyskawiczny refleks, brawura, pewne oko i umiejętność posługiwania się różnymi rodzajami broni.
Natomiast zupełnie obce nam były długotrwałe walki pozycyjne, gdzie głównym czynnikiem była liczebność broni maszynowej i wielka ilość amunicji, czym oczywiście musieli nad nami górować Niemcy. Ponieważ samochód nie zjawił się, ruszyliśmy piechotą ul. Koszykową w kierunku Chałubińskiego, ale już wychodząc z miejsca koncentracji zostaliśmy uwikłani w parominutową potyczkę. Następnie przy zbiegu ulic Pięknej (wówczas Piusa) i Wilczej, w okolicy Emilii Plater, stoczyliśmy zwycięską walkę z kilkunastoosobowym oddziałem żandarmerii i kałmuków. Jak się dopiero po wojnie okazało, zmusiliśmy do ucieczki grupę, która właśnie dokonała egzekucji akowskiego personelu składnicy meldunkowej K-2 przy ul. Emilii Plater 10.
Na Koszykowej, na wysokości szpitala, powitał nas tak silny ogień prowadzony na wprost z okien i bunkrów przy Kraftfahrparku, że trzeba było schronić się w holu szpitala. Tu spotkaliśmy prawie nie uzbrojony 6—8-oso-bowy oddział żołnierzy AK. Jego dowódca, w stopniu porucznika, zaproponował nam wspólne natarcie na sąsiadujący ze szkołą pielęgniarek gmach obecnego Ministerstwa Komunikacji, zajmowany wówczas przez prezydium Bahnschutzpolizei. Decyzja była trudna, ponieważ własne zadanie z powodu utraty momentu zaskoczenia, było niewykonalne. Z drugiej strony, nacieranie na zupełnie nie rozpoznany ogromny obiekt też wydawało się szaleństwem. Jednakże według zapewnień spotkanego oddziału, stan załogi niemieckiej nie przekraczał 30 ludzi. (Niestety już następne minuty wykazały, że liczbie tej brakowało jednego zera). Ten ostatni argument przeważył.
A oto jak przedstawiała się sytuacja na skrzyżowaniu ul. Koszykowej i Chałubińskiego, patrząc wzdłuż Koszykowej od strony Emilii Plater w kierunku Chałubińskiego: — lewy bliższy narożnik należący do Politechniki Warszawskiej był nie zabudowany,
— prawy bliższy narożnik zajmował gmach szpitala Szkoły Pielęgniarek, w kształcie litery L. Okna tego gmachu wychodziły i na Koszykową i na Chałubińskiego. Wejście główne i brama wjazdowa usytuowane były od Koszykowej. Gmach szpitala od strony Chałubińskiego przylegał do wielkiego kompleksu budynków prezydium Bahnschutzpolizei.
— prawy narożnik Koszykowej już za Chałubińskiego obsadzony był przez Niemców,
— z kolei od lewego dalszego narożnika Koszykowej ciągnął się potężny gmach Kraftfahrparku. Jego frontu strzegły 3 bunkry, a na dachu znajdowały się liczne stanowiska dział pelot i ciężkich karabinów maszynowych.
Zanim przystąpiliśmy do wspólnego natarcia na budynek prezydium Bahnschutzpolizei, zabarykadowaliśmy od środka główne wejście do szpitala od Koszykowej i rozmieściliśmy przy oknach obserwatorów. Jednym z nich był podchorąży „Szymański” (Stefan Szeffel), który na punkt obserwacyjny wybrał ostatnie od narożnika okno na pierwszym piętrze, wychodzące na Chałubińskiego. Pod oknem tym co parę minut przemykały się do furtki budynku Bahnschutzpolizei małe grupki Niemców. Leżąc na parapecie podchorąży „Szymański” strzelał z visa niemal pionowo z góry i w krótkich odstępach czasu zabił trzech Niemców a ranił jednego.
Z poznanymi przed chwilą kolegami dzielimy się posiadaną bronią, uzgadniamy plan działania i rozpoczynamy natarcie dołem od strony podwórzy na budynek Bahnschutzpolizei. Ówczesny kompleks budynków prezydium Bahnschutzpolizei tworzył literę C. Od strony Chałubińskiego graniczył ścianą szczytową z gmachem szpitala. Od tej też strony znajdowała się broniona dwoma bunkrami główna brama wjazdowa oraz mała furtka dla pieszych, usytuowana tuż przy szczytowej ścianie dzielącej oba budynki. Dwa skrzydła równoległe do ul. Chałubińskiego i skrzydło prostopadłe do tej ulicy kompleksu prezydium Bahnschutzpolizei tworzyły duże podwórze, graniczące z również dużym podwórzem szpitala — a rozdzielał je ok. 3 m wysokości mur.
Na podwórze szpitalne prowadziły dwa wyjścia:
— szeroka brama wjazdowa od ul. Koszykowej,
— małe boczne drzwi w części gmachu równoległej do ul. Chałubińskiego, blisko ściany szczytowej.
W prostej linii te boczne drzwi dzieliła od bramy odległość ok. 20 m. Nad podwórzem szpitalnym z obu stron górowały pięciopiętrowe skrzydła kompleksu Bahnschutzpolizei.
Niemcy, początkowo zaskoczeni naszym natarciem, bronią się dosyć miękko. Bez strat opanowujemy jakieś podwórko, barak i chyba garaże. Ale na tym niestety kończą się nasze sukcesy. Z trzech ścian zamykających podwórko-studnię sypie się na nas lawina pocisków. Rozpoczynamy częściowy odwrót z postanowieniem zaatakowania Niemców tym razem od góry poprzez dach szpitala. Zgodnie z tym planem, za chwilę na płaski dach szpitala wyskakuje pięcioosobowa grupa. Ja ubezpieczam ją i z erkaemem zajmuję stanowisko na ostatnim półpiętrze klatki schodowej. Stąd skutecznie oczyszczani najbliższe okna z Niemców.
Gdy grupa „dachowa” znajduje się już w odległości paru metrów od szczytowej ściany wyższego od płaskiego dachu szpitala budynku niemieckiego, z cichego dotychczas okna w szczytowej ścianie pada mordercza seria z karabinu maszynowego. Na miejscu ginie dowódca napotkanego oddziału, ciężko ranni zostają podchorąży „Jasieńczyk” (Andrzej Miedzianowski) oraz dwaj nie znani mi żołnierze z napotkanego w szpitalu oddziału.
Teraz Niemcy przechodzą do kontrataku. Walka na dachu staje się dramatyczna, chcemy przecież za wszelką cenę uratować rannych kolegów. Dopiero seria z mego rkm, a zwłaszcza celnie rzucone w niemieckie okno granaty, umożliwiają ściągnięcie rannych. Brawurową odwagę wykazuje w tej akcji sanitariuszka „Zosia” (Zofia Iruska-Wałecka).
Przez następną godzinę powstrzymujemy próby natarć Niemców, którzy znają już szczupłość naszych sił i próbują dostać się do szpitala dołem od podwórza, jak też górą przez dach. Wtedy to zapadła decyzja opuszczenia szpitala i przejścia na teren Politechniki. Musimy się zebrać w bramie i stamtąd grupami pod ostrym ogniem przeskoczyć na drugą stronę ul. Koszykowej. Pierwszych trzech kolegów wychodzi bocznym wyjściem, przeskakuje poprzez szpitalne podwórze, ale natychmiast zostają tam odcięci huraganowym ogniem niemieckim. Dzięki konfiguracji budynków, nieprzyjaciel kontroluje i ostrzeliwuje każdy metr podwórza szpitala. Aby przyjść kolegom z pomocą, trzeba dostać się od strony ulicy.
Z erkaemem w ręku wykonuję skok z okna pierwszego piętra na chodnik i już jestem w bramie. Niestety, mój amunicyjny, gdy tylko przekłada jedną nogę przez parapet, zostaje w nią dwukrotnie raniony. Niemcy strzelają przez podwórze i do bramy z okien obu skrzydeł swego gmachu oraz niemal pionowo w dół z dachu skrzydła budynku równoległego do ul. Koszykowej. Ponieważ nasze próby strzelania z erkaemu w górę z oparcia o framugę bramy nie dają dobrych wyników, pchor. „Góralski” (Andrzej Różycki) staje bez wahania cały odsłonięty na środku bramy, a ja prowadzę ogień z jego ramienia. Jest on na tyle celny, że Niemcy przycichają. Wykorzystuje ten moment następnych dwóch naszych kolegów. Wychodzą bocznym wyjściem, przeskakują ostrzeliwane podwórze szpitala i wpadają do bramy. Niestety, w tym samym momencie czuję silne szarpnięcie, mój erkaem milknie, a dopiero po chwili ból przeszywa lewą dłoń. Pocisk trafił w dłoń i ugrzązł w magazynku rkm, powodując jego poważne zacięcie.
Dopiero potem zdaliśmy sobie sprawę z tego, że zostałem ranny w wysuniętą do przodu lewą rękę, ja, strzelający z rkmu, a nie odniósł nawet draśnięcia kolega służący jako podstawa broni, stanowiący wspaniały cel dla nieprzyjaciela.
Teraz w bramie rozpętuje się piekło. Niemcy nie tylko strzelają ekrazytówkami, które zasypują nas deszczem odłamków, ale zaczynają też rzucać granaty. Sytuacja staje się tragiczna. Powrót na podwórze jest odcięty, a wyjście na ulicę zamyka gęsty ogień Niemców z Kraftfahrparku.
Chwilowy kryzys przełamuje dowodzący po ranieniu „Jasieńczyka” pchor. „Bykowski” (Tadeusz Bezwuhły), podrywając grupę do szybkiej akcji. Odpowiadamy Niemcom silnym ogniem, rzucamy granaty, a zbawczy dym pozwala dwóm kolegom i mnie przeskoczyć przez podwórze i bocznym wyjściem wpaść ponownie do szpitala, gdzie będziemy się bronić do nocy.
W tym czasie u wylotu bramy podczas przeskakiwania pada ze strzaskanym kolanem pchor. „Szymański” (Stefan Szeffel). Wyskakujemy ze szpitala bocznym wyjściem jeszcze raz na podwórko, aby go ściągnąć, ale ja przy tej okazji obrywam dwukrotnie odłamkami w nogi. „Szymańskiego” wynosi z pola ostrzału „Zosia”. Bilans strat jest smutny. Z naszej 8-osobowej grupy ranni sąjuż pchor. „Jasieńczyk”, „Góralski”, „Szymański”, jai jeszcze jeden żołnierz. Zginęło już trzech z napotkanego oddziału, a czterech jest rannych.
Wreszcie wszyscy znajdujemy się już w szpitalu. Zajmujemy ogniowe stanowiska i do wieczora szachujemy Niemców, nie pozwalając im wytknąć nosa ze swego gmachu.
Rany obwiązane tylko prowizorycznymi opatrunkami zaczynają dokuczać. Ja strzelać już nie mogę, więc siedząc na schodach jedną ręką ładuję magazynki do peemu. Ogarnia mnie senność. Przytomność odzyskuję dopiero na stole operacyjnym. Jest już noc. Okaleczona lewa dłoń to głupstwo, gorzej, że o wstaniu nie ma mowy, gdyż odłamek poraził mi chyba splot nerwów i nie mogę poruszać prawą nogą.
Tymczasem zapada decyzja, że zdrowi koledzy zabierają naszą całą broń i próbują się przekraść na teren Politechniki. Niemcy jednak czuwają. Od serii karabinu maszynowego pada w bramie ze strzaskanymi obu kostkami kapral „Kapiszon” (Maciej Kędzierski). Zostaje również ranna odłamkami granatów, ściągająca go z bramy instruktorka WSP Lusia Dziemian. W sumie w szpitalu z naszej grupy pozostaje 5 rannych oraz 4 z napotkanego oddziału.
Tak się rozpoczęła moja 6-tygodniowa niewola w szpitalu Szkoły Pielęgniarstwa przy ul. Koszykowej. Tak, dosłownie niewola, gdyż już 3 sierpnia do szpitala wkraczają Niemcy.
Relację z parotygodniowego pobytu w szpitalu Szkoły Pielęgniarstwa muszę zacząć od oddania hołdu postawie jego personelu. Nie będzie przesadne stwierdzenie, że okres Powstania to bezprzykładna, bohaterska, pełna poświęcenia i zaangażowania osobistego, a jakże ciężka praca całego personelu.
Chirurg adiunkt Tokarski, którego wybuch Powstania zastał na dalekiej Woli, o świcie 2 sierpnia idzie z proporczykiem Czerwonego Krzyża w ręku parę kilometrów do swego miejsca pracy, szpitala Szkoły Pielęgniarstwa. Kilkakrotnie ostrzelany, zostaje ostatecznie zatrzymany przez Bahnschutzów tuż koło szpitala, przebywa w budynku prezydium Bahnschutzpolizei dwa dni jako zakładnik. Udziela wtedy pomocy ok. 30 rannym Niemcom. Jest to zapewne spowodowane m.in. naszym działaniem l sierpnia.
Ryzykując życie, personel wystawia nam, żołnierzom AK, antydatowane fałszywe historie choroby (dla ukrycia charakteru ran pozakładano nam gips).
2 lub 3 sierpnia Niemcy przysyłają przez jakąś babuleńkę ultimatum. Powstańcy (nazywali nas bandytami) mają się poddać, ranni mają być przekazani Niemcom, którzy zaraz wkroczą i zajmą szpital. Jeżeli padnie chociaż jeden strzał, zginie będący w ich rękach adiunkt Tokarski oraz ok. 50 osób cywilnych, znajdujących się w rękach Bahnschutzu.
Dnia 3 lub 4 sierpnia otworem przebitym w ścianie graniczącej z budynkiem Bahnschutzpolizei wkroczyła na teren szpitala grupa licząca ok. 30—40 Niemców. W jej skład wchodzili żandarmi i Bahnschutze. Od personelu szpitala zażądali wydania ukrywających się „bandytów”, broni oraz przekazania apteki szpitalnej. Jednocześnie zagrozili rozstrzelaniem personelu, jeżeli znajdą broń lub „bandytów”. Następnie w asyście polskich lekarzy, grupy Niemców z bronią gotową do strzału rozpoczęli przegląd szpitala. Jak zdołaliśmy się zorientować, wśród Niemców nie było lekarza. Do 8-osobowej sali na oddziale chirurgii, na której leżałem, weszło prowadzonych przez adiunkta Tokarskiego 6—8 żandarmów z pistoletami maszynowymi. Dr Tokarski biegłą niemczyzną, spokojnym opanowanym głosem wyjaśnił im, że w sali tej leżą chorzy po różnych operacjach. Rozpoczęło się brutalne zaglądanie pod poduszki, materace, koce, do szafek.
Jednocześnie żandarm łamaną polszczyzną oznajmił, że jeśli sala wyda ukrywającego się „bandytę”, nikomu nie grozi żadne niebezpieczeństwo, natomiast jeśli oni sami znajdą „bandytę” lub broń… to… tu pokazał wymownie na tkwiące za pasem trzonkowe granaty ręczne. Pomimo takiej „zachęty” i groźby, nikt z 7 chorych, wiedzących przecież doskonale kim jestem, nie pisnął ani słowa.
Z relacji moich rannych kolegów rozparcelowanych po różnych salach, dowiedziałem się o identycznym wyniku poszukiwania „bandytów”. A więc dzięki solidarności i patriotycznej postawie chorych i przezorności personelu, który nam wyrobił papiery z wstecznymi datami przyjęcia do szpitala, pierwszą rundę walki o życie wygraliśmy.
Około 15 sierpnia zelektryzowała nas wiadomość, że lada chwila pojawi się niemiecka komisja lekarska. Nie ma co ukrywać, sytuacja rannych żołnierzy przedstawiała się fatalnie. Przecież byle felczer czy sanitariusz, nie mówiąc już o lekarzu, na pierwszy rzut oka rozpozna ranę postrzałową lub od odłamka. I tak na przykład ja, z przestrzeloną lewą dłonią i ranami po odłamkach w nogach, uchodziłem za ofiarę wypadku w tartaku. Kolega z przestrzelonymi płucami był jakoby po plastyce, zgruchotane pociskami kostki nóg figurowały w papierach jako otwarte złamanie, postrzał brzucha uchodził za resekcję jelita itd. Oczywiście większość ran maskował najczęściej gips, ale nasz „podchodzący” wiek aż prosił się o zdjęcie tych dekoracji.
Do sali, w której leżałem, wkroczył w asyście adiunkta Tokarskiego i dwu naszych pielęgniarek z historiami chorób, starszy już wiekiem niemiecki major w białym fartuchu narzuconym na mundur. Przegląd karty, rzut oka na historię choroby, parę zdań niemieckich, kilka zwrotów łacińskich i już Niemiec przechodzi do następnego łóżka.
Jak się następnie dowiedziałem, owym wojskowym starszym lekarzem był Austriak. Jest jasne, że z jakiegoś powodu po prostu nie chciał dochodzić prawdy. Lenistwo? A może po prostu ludzki odruch, o który jednak w owych czasach było tak trudno.
Po wizytacji, na polecenie niemieckiego majora lekarza, na. terenie szpitala zorganizowano parę sal dla rannych żołnierzy niemieckich. Do tego celu wytypowane zostały sale nie zagrożone bezpośrednim obstrzałem, a więc te, których okna wychodziły na wewnętrzne podwórze. Niemieckich rannych operowali i opatrywali nasi lekarze, początkowo przy asyście ich majora. Już po paru dniach poniechał on tych środków ostrożności, dając tym samym polskim lekarzom dowód pełnego zaufania.
Około 10 września odbyła się druga komisja lekarska. Brał w niej udział dobrze już nam znany major oraz dwu młodych lekarzy wojskowych. Przegląd był powierzchowny i odbywał się bardzo szybko. Jak się dowiedzieliśmy, chodziło przede wszystkim o ewakuowanie rannych żołnierzy niemieckich, gdyż właśnie ten teren miał być obsadzony przez kozaków Kamińskiego. Nie trzeba chyba dodawać, jaki zapanował wśród nas nastrój, zwłaszcza, że znane nam już były bestialstwa oddziałów Kamińskiego w Kolonii Staszica i na terenie Szpitala Wolskiego. Na szczęście pogłoska okazała się fałszywa, a po ewakuowaniu swoich rannych Niemcy obsadzili budynek Bahnschutzpolizei i szpitala żołnierzami Wehrmachtu.
Sumując — ranni l sierpnia żołnierze AK przeżycie swoje zawdzięczamy solidarnej i patriotycznej postawie chorych oraz chyba ludzkiemu odruchowi austriackiego majora.
Już pod koniec pierwszego tygodnia powstania magazyn żywnościowy szpitala był prawie pusty. Od tej chwili zarówno chorzy, jak i personel dostawali dwa razy dziennie wodnistą kaszę bez soli i tłuszczu. Podziwu godne, jak przy owych głodowych porcjach personel mógł tak ciężko, a co najważniejsze, skutecznie i zawsze z uśmiechem, pracować. Pamiętam, jaką radość sprawił nam palacz szpitala, który ze swego mieszkania przyniósł słoiczek stynek. Jakże smakowała kasza ze stynkami.
Sytuacja żywnościowa, zwłaszcza dla nas akowców, poprawiła się nieco po 15 sierpnia. W tym czasie przyniesiono z terenu Politechniki i umieszczono w szpitalu ok. 20 niemieckich żołnierzy bardzo silnie poparztmych miotaczem płomieni. Niezależnie od ich krytycznego stanu zdrowia, z niemiecką pedanterią dostarczane im było codziennie żołnierskie wyżywienie.
Tymczasem poparzeni wypijali zaledwie po kubeczku wody. Jasne, że te codzienne niemieckie porcje nie marnowały się, lecz ginęły w naszych wygłodzonych żołądkach. Gdy któryś z rannych czy poparzonych Niemców umarł, siostry podawały ten fakt celowo z opóźnieniem, aby otrzymać porcje żywnościowe jeszcze na jeden dzień. „Jedz, dobra grochówka, to po tym grubym feldfeblu” — szeptała cicho akowcowi siostra. Przyznaję, nieraz też jadłem taką zupę.
We wrześniu Niemcy pozwolili żeńskiemu personelowi szpitala na wypady aprowizacyjne na tereny ogródków działkowych na Polu Mokotowskim. Obładowane do granic wytrzymałości pomidorami, ogórkami, cebulą, ziemniakami, powracały nasze dziewczyny, aby oddać do wspólnego kotła to, co przydźwigały z takim trudem. Wyprawy na Pole Mokotowskie częściowo złagodziły ostry kryzys żywnościowy szpitala.
Po wkroczeniu na teren szpitala ok. 3 sierpnia, Niemcy wydali zarządzenie, że polskim chorym wolno zmieniać opatrunki nie częściej niż co 3 dni, przy czym mogły być do tego używane tylko bandaże papierowe. Natomiast zarekwirowane bandaże z gazy były przeznaczone dla rannych Niemców. Oczywiście, polski personel to zaakceptował jedynie formalnie, bo w rzeczywistości po cichu nocami mieliśmy codziennie zmieniane opatrunki.
Tu przypomina mi się historia jednego z moich ciężko rannych kolegów. Po paru dniach podawania mu wieczorem wykonanych w aptece szpitalnej proszków uśmierzających ból, lekarz począł mu ich wieczorem odmawiać. Dopiero po długich prośbach i targach dostawał wreszcie ów upragniony proszek, który z dnia na dzień zawierał w opłatku coraz więcej „massa tabulata”, a coraz mniej środka uśmierzającego ból. Doszło do tego, że po łyknięciu wybłaganego proszka, który w opłatku zawierał już tylko sam napełniacz, ranny spokojnie zasypiał. Cóż za potęga sugestii!
Lekarzy Piotrowskiego, Semerau-Siemianowskiego (syna), Piętkę, a zwłaszcza uroczą lekarkę Giżycką, której zawdzięczam rękę a kolega uratowanie obu nóg, oraz siostry Dorant, Derwisz i Kalinowską, widzę, jakby jeszcze przede mną stali. Jeżeli pominąłem dyrekcję szpitala i szkoły czy personel sali operacyjnej, to nie przez niewdzięczność. Po prostu po latach wiele nazwisk uciekło już z pamięci.
Z nazwiskiem ówczesnej lekarki Giżyckiej kojarzy mi się doniosły w skutkach incydent. Ciężko ranny serią ckm w nogi „Kapiszon” (Maciej Kędzierski), silnie gorączkował tracąc często przytomność. W tej sytuacji dr Piotrowski czy też dr Tokarski zadecydowali amputację obu nóg. Sprzeciwiła się temu ostro dr Giżycka. Jak na stosunki w ówczesnych czasach i krótki staż w porównaniu do adiunkta Tokarskiego i ordynatora Piotrowskiego, była to postawa wręcz rewolucyjna. Pamiętam, że uzyskała termin zwłoki amputacji — 48 godzin. Po dobie „Kapiszon” odzyskał przytomność, gorączka spadła i chłopak dzięki, dziś już pani prof. Giżyckiej, cieszy się obu własnymi nogami.
Dnia 14 sierpnia podczas rannego obchodu zginął na terenie szpitala dr Piotrowski. W czasie rozmowy z chorymi stał tuż przy oknie na II piętrze. Wydawało się ono zupełnie bezpieczne, bo nie wychodziło na ulicę, lecz na pobliski narożnik podwórza. A jednak… Pocisk karabinowy z ulicy uderzył pod małym kątem o twardą powierzchnię szkliwionej cegły, odbił się i koziołkując ugodził dr Piotrowskiego, rozszarpując mu wątrobę. Natychmiastowa operacja nic już nie pomogła.
Mniej więcej w drugim tygodniu Powstania w szpitalu wybuchła epidemia czerwonki. Przy ówczesnym stanie wycieńczenia spowodowanego wykrwawieniem i niedożywieniem, jak też przy całkowitym braku lekarstw, czerwonka oznaczała śmierć. Toteż zbierała ona obfite żniwo, a prowizoryczny cmentarzyk na podwórzu szpitalnym powiększał się. Z braku jakichkolwiek już innych środków, profilaktycznie każdy z rannych żołnierzy dostawał codziennie porcję 50 g spirytusu. I o dziwo, lekarstwo to okazało się skuteczne, gdyż nikt z nas, żołnierzy stosujących tę kurację, nie zapadł na czerwonkę. Piliśmy już drugi tydzień ranną porcję spirytusu, nie zastanawiając się nad jego pochodzeniem. Dopiero któryś z młodych lekarzy, Piętka czy Semerau-Siemianowski, poinformował nas, że spirytus pochodzi ze słojów, w których przechowywane były preparaty, jak serce czy nerki, czyli pomoce do nauki anatomii. Wiadomość ta nie zrobiła jednak na nas większego wrażenia. Od tej chwili ze śmiechem wypijaliśmy codziennie porcję nerkówki, sercówki czy wątrobówki, i co najważniejsze, nie zachorowaliśmy na czerwonkę. Pomimo Powstania, walk i silnego obstrzału, regulamin szpitalny był bardzo ściśle przestrzegany, np. codzienne obchody ordynatora w asyście pełnej świty lekarzy i pielęgniarek celebrowano bardzo uroczyście. Również nie do pomyślenia było nawet, aby siostra przysiadła na łóżku chorego. Jednakże i tu bywały wyjątki, zwłaszcza że większość młodego personelu należała do AK. Dlatego, już od pierwszych dni Powstania pomiędzy nami, rannymi żołnierzami a siostrami zawiązały się mocne więzi solidarności i przyjaźni. Podczas długich godzin nocnego dyżuru nie raz i nie dwa rozmawialiśmy półgłosem z siostrami, które wówczas siedziały na naszych łóżkach. Właśnie podczas takiej nocnej rozmowy okazało się, że z narzeczonym dyplomowanej pielęgniarki, siostry Halinki Dorant, braliśmy udział w poważnej akcji podczas obrony Zamojszczyzny w styczniu 1943 r.
Gdy nadeszły moje imieniny (2 września), dostałem od sióstr buteleczkę lekarstwa „spiritus wini”, wraz z dowcipną receptą i równie pełnym humoru wierszykiem. A lekarstwo w postaci „spiritus vini” było jak najbardziej na czasie. Treść żartobliwego wierszyka obracająca się wokół jedzenia świadczy o tym, jak byliśmy już wygłodzeni.
Nieprawdopodobna wręcz wydaje się ówczesna solidarność społeczeństwa. Z chwilą wybuchu Powstania na terenie szpitala, oprócz chorych i personelu, znalazło się sporo ludzi, którzy bądź przyszli w odwiedziny, bądź też schronili się tu wprost z ulicy. W sumie w gmachu na ul. Koszykowej znajdowało się ok. 300—400 osób. Obecność na terenie szpitala kilkunastu rannych żołnierzy AK była publiczną tajemnicą. A jednak, pomimo gróźb, szantażu i najróżniejszych obietnic, nikt nas nie zadenuncjował.
Niemcy po wkroczeniu do szpitala przeznaczyli wszystkie pomieszczenia niebędące pod obstrzałem dla swoich rannych i chorych. Nic więc dziwnego, że do naszych pokojów często i gęsto pociski wpadały, i to nie tylko karabinowe. Nauczeni smutnym doświadczeniem, poruszaliśmy się jedynie przy ścianach i to poniżej parapetów. Na zabarykadowanie okien Niemcy nam nie pozwolili. W tej sytuacji pewnej nocy, dosłownie cudem, udało mi się odepchnąć za parapet spadającą ukośnie płonącą „flarę”. Innym razem, uciekając przed obstrzałem, przykryliśmy nie nadającego się do ewakuacji kolegę na łóżku poduszkami, kładąc jeszcze na nie dwa materace. Po powrocie zastaliśmy pokój zdemolowany, materace przebite potężnym odłamkiem, który zatrzymał się dopiero na poduszce.
Na terenie szpitala znajdowało się radio, a nawet docierały egzemplarze prasy powstańczej. Nie byliśmy więc całkowicie odizolowani od świata. Znany nam był los chorych i personelu szpitala przy ul. Płockiej, ludności cywilnej Woli, Ochoty, Kolonii Staszica. Tym bardziej przerażała pogłoska podawana przez Niemców o przekazaniu naszego szpitala zbirom Kamińskiego.
Pomimo przewidywanych trudności od początku myśleliśmy o ucieczce. W pierwszym okresie Powstania były do tego zupełnie dobre warunki, dopóki Niemcy nie usadowili się na dobre i nie rozgospodarowali się w szpitalu. Niestety, w tym okresie stan naszego zdrowia na to nie pozwalał. Natomiast ok. 15—20 sierpnia Niemcy zbudowali na terenie szpitala (piwnice, strychy, klatki schodowe, podwórza) kilkanaście stanowisk ogniowych, gniazda karabinów maszynowych i na „naszym” narożniku wykończyli i obsadzili bunkier. Tym samym szansa ucieczki zmalała.
Bunkier na rogu ulic natomiast dał piękne pole do popisu polskiemu strzelcowi wyborowemu, ulokowanemu gdzieś po drugiej stronie ulicy na terenie Politechniki. Z odległości co najmniej 30—40 m, przez parocentymetrową szczelinę-wizjer, w przeciągu tygodnia zabił on bądź ciężko ranił kilkunastu Niemców z obsługi bunkra. Rany były beznadziejne, bo przecież zawsze w głowę. Pod koniec sierpnia trzech z nas mogło się już jako tako poruszać, ale szansę ucieczki były niestety bardzo małe. A jednak ok. 12 września udało się uciec pchor. „Jasieńczykowi”. Jeszcze po południu dobrnął do kotłowni, a z niej przez otwór zsypowy nocą wydostał się na ulicę. Pod osłoną ciemności przeczołgał się pod dwoma stanowiskami niemieckimi, ulokowanymi na parterze i wślizgnął się w ruiny domu obok szpitala. Była to ziemia niczyja, za którą byli już nasi koledzy ze Śródmieścia. Audaces fortuna iuvat — szczęście sprzyja śmiałym.
W parę dni później, około 18 września, wykorzystując zamieszanie, jakie zapanowało w szpitalu w czasie lokalnego parogodzinnego zawieszenia broni, uciekłem wspólnie z pchor. „Góralskim”. Zagraliśmy na całego.
Oto gdy przez barykadę na ul. Koszykowej, tuż obok szpitala przechodziły tłumy ludności cywilnej na stronę niemiecką, my w biały dzień, uzbrojeni w nosze i białe fartuchy, przeszliśmy „pod prąd” do Śródmieścia, konkretnie na Jaworzyńską, do naszej III kompanii 3 batalionu „Golski”.
Dopiero po Powstaniu dowiedziałem się, że tak bohatersko ratująca rannych słuchaczka Warszawskiej Szkoły Pielęgniarstwa „Zosia” Zofia liruska była żołnierzem III kompanii 3 batalionu „Golski”.
Urodziła się w 1925 r. we Lwowie. Jej ojciec był komendantem lwowskiej Szkoły Korpusu Kadetów. W 1942 r. „Zosia” złożyła przysięgę zostając żołnierzem AK III kompanii 3 batalionu „Golski”. W 1943 r. rozpoczęła naukę w Warszawskiej Szkole Pielęgniarstwa.
O godzinie „W” l sierpnia 1944 r. stawiła się na punkcie sanitarnym mieszczącym się na terenie szpitala Warszawskiej Szkoły Pielęgniarstwa. Z terenu tego szpitala rozwijało się natarcie żołnierzy batalionu „Golski” na sąsiedni gmach ówczesnego prezydium Bahnschutzpolizei. „Zosia” w sposób brawurowy udzielała pierwszej pomocy i ściągała pod silnym ogniem rannych żołnierzy, m.in. „Jasieńczyka”, „Góralskiego”, „Szymańskiego” i „Kapiszona” (wszyscy w stopniach podchorążych). Wieczorem l sierpnia, w kolejnej akcji niesienia pomocy sama została ciężko ranna w nogi. Przebywała przez cały okres Powstania w szpitalu Szkoły Pielęgniarstwa, a po upadku Powstania ewakuowana została do Milanówka.
Po wojnie ukończyła Wydział Stomatologii UW. Wyszła za mąż za chirurga dr. Zenona Wałeckiego. W 1948 r. urodził się ich syn, Jerzy Wałecki, obecnie dr habilitowany medycyny, radiolog, wybitny specjalista tomografii komputerowej. Zofia Wałecka była czynna zawodowo jako lekarz dentysta do 1987 r., kiedy to ciężka choroba uniemożliwiła jej dalszą pracę. Umarła 28 grudnia 1989 r. Na żałobnej Mszy św. oprócz rodziny zgromadziło się ok. 50 koleżanek i kolegów od „Golskiego”. W ich imieniu słowo nad grobem powiedział pchor. „Stefaniak” (Stefan Sękowski). Jemu „Zosia” udzieliła l sierpnia pierwszej pomocy.
Wśród absolwentek WSP, z którymi zetknąłem się w tych dramatycznych czasach — oprócz wspomnianej Zosi liruskiej szczególnie zachowałem w pamięci Halinkę Dorant. Zetknąłem się z nią pod koniec działań wojennych na Zachodzie.
Po upadku Powstania Warszawskiego uczestniczyła ona w ewakuacji szpitala do Milanówka. W 1945 r., po zakończeniu wojny, ze swoim narzeczonym ppor. Józefem Kaczorukiem, „Ryszardem”, bohaterskim dowódcą słynnego na Zamojszczyźnie plutonu „Wiklina”, poprzez Berlin przedostała się do angielskiej strefy okupacyjnej, a następnie na teren okupowany przez I Polską Dywizję Pancerną gen. Stanisława Mączka. Dowódcą saperów w tej Dywizji był ojciec siostry Halinki, ppłk Władysław Dorant. W Meppen, w siedzibie dowództwa Dywizji, siostra Halinka wyszła za mąż za „Ryszarda” i w 1946 r. urodziło się im dziecko.
Ja również, jako żołnierz I Dywizji Pancernej, bywałem w Meppen, gdzie spotkaliśmy się w 1946 r. z siostrą Halinką oraz jej mężem. Wspominaliśmy walki na Zamojszczyźnie i tragiczne dni Powstania Warszawskiego. Dalsze jej losy nie są mi znane. Najprawdopodobniej pozostała na Zachodzie.
Źródło
Pochylone nad człowiekiem t.2 wyd. Stowarzyszenie Redaktorów, Warszawa 1993