W Powstaniu:

Obwód I Śródmieście Powiśle, placówki lecznicze: punkt ratowniczo-sanitarny siedziba: ul. ks. Siemca 2 - Gęsta 1 w „Szarym Domu” ss Urszulanek

s. Stanisława Czekanowska

WSPOMNIENIA Z POWSTANIA WARSZAWSKIEGO

Warszawa, dziś ul. Wiślana, 2 (ul.Siemca, lub Dobra 59, lub Gęsta)

  (…)

Już w końcu lipca 1944 r. czuło się nadciągającą burzę: przyśpieszone tempo pracy, pokrzyżowanie naszych planów wakacyjnych, gdyż nie było gdzie ulokować internackich kolonii, wreszcie powrót s. Deymer z internatem po bombowym nalocie w Radości.

1 sierpnia z rana odbył się w naszej kaplicy ślub młodej Ireny Tyszkiewiczówny, bratanicy siostry przeł. Tyszkiewicz z Sieradza. Pan młody to częsty bywalec naszej kaplicy[1]. Celebrował o. Jan Zieja. Osób było dużo, ale wszystko odbyło się bez wielkiej pompy. Gdy pan młody wymawiał słowa formuły „aż do śmierci”, w duszy coś drgnęło – to może być lada dzień, lada chwila…

Około godziny czwartej po południu m. Pia Leśniewska w towarzystwie s. Andrzei Górskiej wyszła do miasta na ul. Emilii Plater[2], by odwiedzić ks. biskupa Kazimierza Bukrabę. W kilkanaście minut potem wpadła do domu s. Deymer. Wracała ze Szpitala Ujazdowskiego, gdzie odwiedzała umieszczoną poprzedniego dnia internatkę, Terenię Tłomacką[3]. Na placu Trzech Krzyży spotkała ją strzelanina. Wracając przez Nowy Świat widziała matkę generalną i s. Górską, idące w przeciwnym kierunku. Z nieśmiałości nie zatrzymała ich. I u nas, na Powiślu, rozbrzmiewała strzelanina. Byłyśmy zaskoczone i zdezorientowane[4].

Już po kilku minutach strzelaniny dostałyśmy wiadomość, że na ul. Gęstej, przy Browarnej[5], leży ranny i należy przyjść mu z pomocą. Wyruszyły więc z noszami: s. Deymer, s. Chodkowska, s. Bagińska i s. Frankowska – z s. Płaską na czele. Pomimo silnego obstrzału dobiegły do rannego – ten jednak już nie żył. Siostry zamierzały wracać, gdy spostrzegły innego mężczyznę leżącego na ul. Browarnej w kierunku ul. Ks. Siemca (obecnie Wiślanej), po stronie parzystej. Przebiegłszy przez jezdnię po raz wtóry, wraz z Oleńką Zabielską, naszą internatką, która wracała właśnie do domu, siostry podniosły go i stwierdziły, że był pijany. Przeniosły go wówczas pod mur uniwersytetu[6] i zostawiły z dwoma mężczyznami, którzy przebiegali wzdłuż muru, patrząc w kierunku gmachów uniwersyteckich.

Stwierdziwszy brak s. Frankowskiej, siostra Płaska poszła wzdłuż muru, przebiegła przez Gęstą i znalazła s. Frankowską na podwórzu narożnego domku przy ul. Browarnej 9. Jeden z patrolujących mężczyzn wracał tą samą drogą i padł przy wejściu na podwórko od strony ul. Gęstej. Siostra Płaska, widząc upadającego spytała, czy jest ranny. Zdążył odpowiedzieć „tak”, a zanim s. Płaska podbiegła, w leżącego trafiła druga kula, przebijając aortę. Żył może jeszcze z pięć minut. Siostra Płaska wciągnęła go na podwórze, pod płotek, równolegle do muru garbarni. Chwilę potem wracał spod muru uniwersytetu drugi mężczyzna i padł dokładnie w tym samym miejscu, gdzie poprzedni. Siostra Płaska i s. Frankowska nie mogły go podźwignąć. Wtedy s. Płaska zawołała na trzy pozostałe siostry z noszami, które znajdowały się pod murem uniwersytetu, przy rogu Gęstej i Browarnej. Ułożyły rannego na noszach (rana w nogę), zaniosły go pod płotek, gdzie leżał poprzedni ranny, który przed chwilą już skonał. Ciało pierwszego zabitego pozostało opodal furtki.

Siostry robiły opatrunki i tamowały krwotok tętniczy. Obstrzał z uniwersytetu trwał w dalszym ciągu. Do domku przy ul. Browarnej 9 nie można się było dostać ze względu na silny obstrzał na odkrytym podwórzu, wobec czego siostry poukładały się również wzdłuż płotu w kolejności: s. Frankowska – w rogu, przy ulicy, na kupie śmieci, potem ranny na noszach, s. Chodkowska, ranny, Oleńka Zabielska, s. Bagińska, s. Deymer. Płot zakręcał w głąb, w kierunku ogrodu wizytek[7], wobec tego s. Płaska została pomiędzy obu rannymi, przy s. Chodkowskiej.

Obstrzał wzrastał, padały pociski zapalające. Spłonęły zwłoki zmarłego, które pozostały na ulicy, przy furtce. Siostrom wydawało się, że pociski kierowane są wprost na nie. Drugi pocisk zapalający wypalił się tuż koło sióstr, nie czyniąc im krzywdy. Ponieważ s. Płaska była najbardziej odsłonięta i pociski padały najbliżej niej, siostry zachęcały ją, aby schroniła się bliżej nich i starały się kilkakrotnie zasłonić ją sobą. Zorientowały się wkrótce, że bezpieczniej byłoby ryzykować ucieczkę przez podwórze, nie chciały jednak zostawiać rannego na noszach, a ucieczka z nim była nie do pomyślenia. Chory cały czas jęczał i krzyczał. Siostra Chodkowska, klęcząc, modliła się przy nim i przygotowywała go na śmierć.

Ludzie z sąsiednich domów starali się kilkakrotnie podejść, zdaje się, że ktoś z rodziny rannego, ale przebiegłszy parę kroków – cofali się. Po jakichś dwóch godzinach od wyjścia z domu, siostry usłyszały warkot samolotów i głosy Niemców na ul. Gęstej. Postanowiły wówczas nie ruszać się i nie porozumiewać się, udając nieżywe. Przeszkadzał w tym ranny, który krzyczał i klął. Niemcy zauważyli chyba siostry, bo po kilku czy kilkunastu minutach zaczęli obrzucać je granatami ręcznymi zza muru uniwersytetu. Mowę niemiecką słychać było zupełnie wyraźnie.

Rzucili około 30 granatów. Przy najmniejszym poruszeniu głowy czy ręki padał nowy pocisk – były też zapalające. Od jednego z nich zaczął płonąć domek przy ul. Browarnej 9. Oleńka Zabielska krzyknęła „brzuch”! Siostra Frankowska zwróciła się do s. Płaskiej z zapytaniem: „Czy siostra ma…”? – pokazując na swoje ramię. Nie dokończyła zdania. Być może spostrzegła, że s. Płaska ma już szereg ran i jest zbroczona krwią. Inne siostry się nie ruszały. Siostra Płaska zdecydowała wtedy, że trzeba iść szukać ratunku. Przez dłuższą chwilę przypatrywała się siostrom, które nie odpowiadały na wołanie. Wprawdzie wołania nie były mocne, a wokoło rozlegały się bezustannie huki. Niektóre siostry ogłuchły już poprzednio, np. s. Frankowska. Nie mając możności poruszania rękami i głową, s. Płaska nie mogła posługiwać się dotykiem, dostrzegła tylko, że s. Chodkowska klęczy pochylona, bez czepka, s. Deymer ma skrwawiony cały dół habitu aż do kolan. Ranny, do niedawna tak niespokojny, już się nie ruszał. Wszystkie siostry trwały nieruchomo.

Siostra Płaska wstała, przeszła parę kroków, upadła, podniosła się ponownie i przeszła przez podwórze. Drewniany domek przy Browarnej 9 płonął cały, dom nr 11, murowany, zaczynał się palić. Weszła do domu nr 11, skąd mieszkańcy uciekali z krzykiem. Ludzie zauważyli siostrę, ale, przerażeni, uciekli wszyscy nie udzielając pomocy. Siostra Płaska stała tam kilka chwil na progu, patrząc i wołając na siostry, które w dalszym ciągu nie zmieniały pozycji. Kiedy dom palił się mocniej, wyszła na ulicę Browarną. Było pusto. Chcąc wracać do domu, skierowała się mechanicznie w lewą stronę, w ten sposób trafiła nie na Gęstą, ale w głąb Browarnej. Po przejściu kilkunastu kroków zobaczyła grupkę ludzi stojących we wnęce bramy domu przy ul. Browarnej 17 i zapytała, czy idzie na Gęstą. Ludzie, widząc ciężko ranną, udzielili jej pomocy, umieszczając w mieszkaniu dozorcy; obiecali też dać znać siostrom na Gęstej, że siostry pozostałe na podwórku potrzebują ratunku.

Tam też znalazła s. Płaską p. Janina Masiewicz, nasza mieszkanka, pielęgniarka zawodowa, którą nocą wezwano od nas do rannych znajdujących się na Browarnej pod nr 20 i 22.

Posesja przy ul. Browarnej 9 i sąsiednie domy przy ul. Gęstej spłonęły nocą. Zwłok poległych sióstr nie udało się nam zabrać przez osiem miesięcy.  Pani Masiewicz chodziła pierwszej nocy dwukrotnie do s. Płaskiej, zrobiła opatrunki, zaniosła żywność. Następnej nocy wybrała się z Hanką Zawadzką[8] i z narażeniem życia, przy pomocy kogoś z powstańców, przyniosły ją do nas. Siostra Płaska miała 17 ran: na obu ramionach, plecach, łydce, za uchem; miała zdruzgotany pierwszy i trzeci palec prawej ręki, wiele drobnych ran od odłamków granatów na plecach i na nogach.

Po upływie sześciu tygodni stan jej był ciągle bardzo ciężki: wysoka gorączka, ropiejące rany, odłamki w większości nie zostały usunięte. Po transfuzji krwi nastąpiła pewna poprawa, ale po wędrówce do Milanówka, po dwóch dobach spędzonych na foteliku – znowu stan się pogorszył. 11 września otrzymała sakrament namaszczenia, dwunastego została przeniesiona do gimnazjum, gdzie rezydował ewakuowany Szpital Dzieciątka Jezus, aby być pod opieką chirurga.

Zaraz po wyjściu naszego patrolu wezwano również do umierającego na ulicy naszego księdza, który przez część wakacji pełnił funkcje kapelana, gorliwego bardzo ks. Tadeusza Burzyńskiego. Wypatrywałam wówczas rannych na najbliższych ulicach. W pewnej chwili ujrzałam ks. Burzyńskiego w komży i stule podążającego ulicą Gęstą, pod murem domu nr 3. Wkrótce potem usłyszałam ruch na naszym podwórzu; jakieś dziewczęta (patrol harcerek) wybiegły z noszami, a gdy zeszłam do jadalni, zobaczyłam zbroczonego krwią człowieka, ułożonego w przedniej części salki, blisko okien, i siostrę dr Wojno szykującą się do opatrunków.

Z trudnością rozpoznałam w tym wykrwawionym już prawie człowieku naszego księdza. Jakim sposobem znaleziono go, z przestrzeloną piersią, na podwórzu domu przy ul. Ks. Siemca 4? Chyba ugodzony kulą zboczył w podwórze tylnymi drzwiami, od Gęstej, i padł z wyczerpania. Miał również rany na nogach i rękach. Podczas kiedy przygotowywałyśmy go do opatrunków, walcząc z poszarpaną komżą i sutanną, ks. kan. Biernacki przyniósł rannemu Komunię św. i wysłuchał spowiedzi. Olejów św. nałożyć nie mógł, gdyż naczyńko znaleziono i przyniesiono nam dopiero następnego dnia. Jak się jednak później okazało, ks. Burzyński został namaszczony przez ks. Pisarskiego, salezjanina, zanim jeszcze przyniesiono go do nas.

Ksiądz Burzyński cierpiał bardzo. Umierał z całkowitą świadomością. Przed i po Komunii modlił się półgłosem i miałyśmy przeświadczenie, że jest gotów i dojrzały do oglądania Boga w wiekuistej światłości. Skonał w niecałe pół godziny po przyniesieniu go do nas. Wiele sióstr i mieszkańców naszego domu modliło się przy nim aż do jego śmierci.

Śmierć ks. Burzyńskiego, niepokój o patrol, którego losów jeszcze nie znałyśmy, niepokój zwłaszcza o naszą Matkę – to trzy bolesne przeżycia z pierwszego dnia powstania. Rzuciłyśmy się, jak szalone, w wir pracy. Zasadą naszą było: zaufać Bogu, robić swoje, nie rozczulać się – Pan Bóg rządzi wszystkim!

Nocą z pierwszego na drugiego sierpnia przynoszono nam rannych. Z braku kluczy od  „trójek”[9] po niemieckich telegrafistkach, sala rannych urządzona została w przedszkolu, skąd natychmiast usunęłyśmy internatki, mieszkające już tam od kilku dni z racji nalotów, które dokuczały nam nocami. Już następnego dnia zarówno rannych, jak i tymczasową salę opatrunkową przeniosłyśmy do „trójek” na I i II piętrze. Punkt opatrunkowy rezydował tam niemal do ostatka. Z powodu gwałtownego obstrzału przeniesiono go do podziemi tylko na dwa ostatnie dni istnienia naszego domu.

Tej pierwszej powstańczej nocy przyprowadzono nam rannego Kałmuka, z żandarmerii niemieckiej. Był rozbrojony, w negliżu. Spędził u nas tydzień – miał przebywać u nas w areszcie, na który przeznaczono kancelarię domu. Prędko wyleczył się z ran, a że miał zdrowe nogi, przewidywałyśmy, iż potrzebna mu jest lepsza opieka niż nasza. I rzeczywiście, kiedy na ulicy było zamieszanie z powodu wypadu Niemców z uniwersytetu i kiedy przybiegła do nas z górnej części Gęstej gromadka pogorzelców, „kauczuk” – jak go nazywała nasza młodzież – zemknął przez ledwo uchylone górne okno, wywołując w sąsiednich domach, niezrozumiałe dla nas początkowo, kaskady śmiechu. Trochę się wstydziłyśmy takiej partackiej roboty, ale była ona dla nas całkiem nowa.

2 sierpnia dostałyśmy w czasie obiadu wiadomość, że sąsiedzi przebili się do nas od ul. Ks. Siemca, trafiając swym przekopem do naszej wędzarni. Przyszli tamtędy m. in. czterej księża salezjanie i rozpoczęli o godzinie trzynastej odprawiać Msze święte, a potem jedli obiad. Od poprzedniego bowiem dnia została przerwana komunikacja przez ul. Ks. Siemca z powodu ciągłego obstrzału i księża z ul. Ks. Siemca 6 nie mogli się dostać na ul. Lipową 4, czyli do swego kościoła i refektarza. Nie zapomnę chwili, kiedy, po obiedzie, odprowadziłam ks. Mnicha[10] do zimnej kuchni, skąd wszedł do wędzarni i zniknął za drzwiczkami, czarnymi od sadzy. Później przebito znacznie większy otwór, by ułatwić komunikowanie się wzdłuż zabudowań ul. Ks. Siemca, w kierunku uniwersytetu. W ten sposób od 2 sierpnia miałyśmy co dzień Mszę św., odprawianą przez ks. kan. Biernackiego, i trzy Msze św. księży salezjanów. Pomimo to kaplica była zawsze pełna, gdyż przychodzili najbliżsi sąsiedzi oraz mieszkańcy schronu, którzy przybyli do nas ze spalonych okolicznych domów i u nas mieszkali.

Którejś z pierwszych nocy dokonano przekopu przez ul. Gęstą, na wprost naszej furty, do zabudowań salezjańskich, gdzie pod ich kościołem siostry miały piwnicę z jarzynami na potrzeby kuchni RGO. W następnym tygodniu zrobiono już tunel z naszego podwórza pod ul. Gęstą na podwórze salezjańskie (oświetlony w połowie lampą elektryczną). W ten sposób dom nasz przybrał charakter „dworca głównego”, jak się wyraziła jedna z internatek: przez nasz dom prowadziła komunikacja w cztery strony świata. Furta, salka, pasaż, korytarz lokatorski na parterze, klatka schodowa przy Dobrej, podwórze, dół schodów klauzurowych, zimna kuchnia – nawet od czasu do czasu kuchnia i kredens stawały się ulicą bardzo uczęszczaną. Schron był pełen ludzi z miasta. W ciągu paru dni było w nim tak pełno, że musiałyśmy zrezygnować z refektarza celem powiększenia schronu. Dwa małe stoliki zostały ustawione w spiżarni i tam przychodziłyśmy, partiami, na posiłki. Stanowiło to wielkie utrudnienie w funkcjonowaniu domu i życia zakonnego. Nie było gdzie zebrać sióstr, by o czymś powiedzieć czy się porozumieć. Dopiero w drugim czy trzecim tygodniu, już po powrocie naszej Matki, zbierałyśmy się dwiema grupami w szwalni i tam Matka miewała dla nas nauki, dopóki i stamtąd nie trzeba się było wycofać z racji bijących w ścianę lokatorskiego skrzydła pocisków i licznie wpadających odłamków.

Dyżury przy furtach i przekopach, OPL na piętrach i przy tarasie, dyżury w schronie wzięły na siebie siostry ze szwalni i obu trykotarni. Kuchnia i piekarnia pracowały we wzmożonym tempie. Żywiły powstańców, sąsiadów lub rozdawały chleb. Jakże się przydały wtedy zapobiegliwość i szeroki rozmach s. Werle i s. Turek! Piekarnia na trzy zmiany wypiekała chleb dla elektrowni. Dawałyśmy początkowo chleb wszystkim, ile chciano, potem trzeba się było ograniczać, aby zasoby przedwcześnie się nie wyczerpały. Do piekarni cisnęło się tylu potrzebujących, że przyjmowałyśmy mąkę na zamianę chleba, a tym, którzy mąki nie mieli, sprzedawało się lub dawało chleb za wydanymi przez nas specjalnymi kartkami. Racjonalne zorganizowanie tej akcji przeprowadziła osobiście nasza Matka. Kuchnia RGO, prowadzona przez siostry, zaopatrywała  w zupę ludzi przebywających w schronie i przychodnich, wydając do 1500 porcji, oraz 900 śniadań i kolacji. Salka jadalna, podobnie jak schron, zapełniona została wszelakimi bezdomnymi. Wszędzie było tak pełno, że internatki jadały śniadania i kolacje w przedszkolu, tam, gdzie spały na siennikach, na ziemi, zaś nasi domownicy jadali obiady na korytarzu, siedząc na schodach lub pod ścianami, na rozłożonych tam stale posłaniach.

We wtorek, 8 sierpnia wieczorem, wywołała mnie z kaplicy s. Damiana[11], abym poszła z nią jak najprędzej. Biegłyśmy przez kuchnię, schron, schody kanonickie do mieszkania na pierwszym piętrze. Tam kazano mi spojrzeć przez okno. Po drugiej stronie ulicy, na podwórzu domu przy ul. Dobrej 58 ujrzałam wyglądającą zza drzwi siostrę Górską. Matki na razie nie widziałam, ale powiedziano mi, że jest po tamtej stronie ulicy i że przejdą do nas przez Dobrą, po zapadnięciu nocy. Czekałyśmy z drżeniem tej chwili, kiedy Matka będzie już nareszcie z nami. A kiedy niebawem dotarła wieść, że Matka jest już w swoim pokoju, pobiegłyśmy tam tłumnie. Wydawało się nam, że skończyły się już wojenne biedy. Matka żywa, zdrowa i z nami – Bogu dzięki!

(..). Do siostry dr Wojno przyszedł pacjent ranny w oko – leczył się już dawniej u niej. Twierdził, że pierwszy opatrunek zrobiła mu siostra urszulanka w domu przy ul. Oboźnej 11 i że pomagała jej praktykantka Hala. Była tam jeszcze druga siostra, o której mówiono „przewielebna”. To wyglądało prawdziwie, bo któżby wyssał z palca tytuł „przewielebna”? Istotnie, Matka spędziła pierwszy tydzień powstania na Oboźnej 11.

Nie spodziewając się tak rychłego wybuchu powstania, Matka szła spokojnie, pomimo spotykanych przy Świętokrzyskiej patroli i pomimo strzelaniny, dochodzącej z kilku stron. Doszła tak do Placu Trzech Krzyży. Dalej już iść nie było można. Matka przesiedziała z godzinę w bramie najbliższego domu na rogu Wspólnej i Placu, po czym w obawie, by nie zastała jej tam godzina policyjna, postanowiła iść Nowym Światem ku domowi na Gęstej. Kiedy przechodziła Aleje Jerozolimskie, na skrzyżowaniu stało auto i kilku wojskowych niemieckich, którzy ze zdziwieniem spoglądali na przechodzące szybko siostry. Niestety, Matka z siostrą nie zboczyły w Tamkę, którędy można było dostać się jeszcze na Powiśle, ale, idąc szybko, skręciły dopiero w Oboźną, którą ostrzeliwano z uniwersytetu. Niepodobna było iść dalej – pobliże uniwersyteckie było od samego początku terenem działań, toteż Matka wbiegła w bramę domu przy Oboźnej 11.

Odcięta od domu, w towarzystwie s. Górskiej młodszej, modliła się Matka przez tydzień, spędzając dnie i noce w prymitywnych warunkach przy minimalnym odżywianiu. Siostra Górska pracowała w tym czasie w punkcie opatrunkowym, który zorganizowano w tym właśnie domu dla rannych z okolicy. Dopiero ósmego sierpnia łącznicy dotarli  do tego domu  i można było przedostać się z nimi przez podziemia Teatru Polskiego[12], aż na Dobrą. (…)

Praca się mnożyła – rosło zapotrzebowanie na chleb, rosła liczba tłoczących się do naszego domu, a zapas mąki malał. Dni były pełne gwaru przebiegających przekopami. Potem, kiedy przestały funkcjonować wodociągi, przychodzili jeszcze gromadnie bliżsi i dalsi sąsiedzi po wodę do studni na naszym podwórzu. Miałyśmy rano cztery Msze św., po południu trzy godziny wystawienia Najśw. Sakramentu, a z zapadnięciem nocy – ciemność, bo w miarę wypadania szyb i rwania się zaciemnień w oknach, ograniczało się używanie elektryczności. Paliło się światło w kredensie, w spiżarni, przy przekopach oraz nocne światełka przy furcie i na schodach pierwszych trzech pięter, więc  przy furcie i na schodach panował gęsty mrok, a dalej ciemność przerywana dyskretnym migotaniem latarek.

Dom zamierał od góry. Już od pierwszego dnia wyludnione zostało z powodu obstrzału z uniwersytetu piąte piętro, potem po trosze mieszkańcy schodzili coraz niżej. Przez długi czas siostry zamieszkiwały pokoje pierwszego piętra, gdzie okna zostały pozastawiane szafami i tłumokami z pościelą, aby chronić przed wpadającymi często odłamkami. Panie mieszkały na korytarzach pierwszego i drugiego piętra, w skrzydle od Gęstej, a niektóre w pokojach drugiego piętra. Przez ostatnie dni i to okazało się niemożliwe. W dzień zaś przebywały tylko w podziemiach: w kuchni, kredensie i spiżarni.

Dnia 17 sierpnia, w czwartek, zdarzył się w naszym domu pierwszy krwawy wypadek. Byłam wówczas na piątym piętrze, aby sprawdzić dyżury i otrząsnąć się trochę z senności, która gnębiła mnie od rana po nocnym czuwaniu przy furcie. W dach domu przy ul. Dobrej 57 uderzyły dwa pociski. Stwierdziłam dwie niewielkie dziury i schodziłam w dół, kiedy przy tarasie czwartego piętra zobaczyłam siedzącego na krześle człowieka. Podłoga od tarasu do windy zlana była obficie krwią. Był to jeden z dwóch obserwatorów powstańczych. Jeden z nich, w chwili bliskiego wybuchu, wskoczył odruchowo przez okno z tarasu do pokoju nr 400, drugi, zraniony   odłamkiem w nogę, wbiegł przez drzwi tarasu na korytarz. Nogę wraz z trzewikiem miał przestrzeloną na wylot, krwi uszło dużo. Pani Masiewicz nałożyła mu zaraz opatrunek, po czym rannego odprowadzono do szpitalika.

Tegoż dnia, po wieczornym nabożeństwie, kiedy kilka sióstr modliło się jeszcze w dolnym chórze (od dawna zajmowałyśmy tylko przednie ławki i klęczniki), s. asystentka Zaborska wstała z klęcznika i odezwała się do sióstr: „Chodźcie dzieci do kaplicy”. Poszły, a w chwilę potem pocisk armatni, gdzieś z uniwersytetu lub Ogrodu Saskiego, uderzył w okno chóru. Chór i kaplica napełniły się dymem i kurzem, wyleciało kilkanaście cegieł, pozostawiając może na metr szeroką, a na pół metra wąską szczerbę poniżej futryny prawego okna. Pan Bóg łaskaw, że sióstr w chórze nie było, bo nie obeszłoby się bez rannych, a nawet zabitych. Po ciemku robiłyśmy w kaplicy porządki, uprzątałyśmy grubą warstwę gruzu i kurzu. Brzydotę spustoszenia w chórze ujrzałyśmy dopiero nazajutrz. W schronie byli różni majstrowie, więc po dwóch dniach dziura została zamurowana, okna zabito deskami, a później zastawiono jeszcze materacami. Ale chór nie był już taki, jak zwykle – wyglądał jak lokal po remoncie, w którym nie zrobiono jeszcze porządku.

W dwa dni później, w sobotę wieczorem, wyszłam, jak zwykle, przed końcem nabożeństwa, aby być na górze z siostrami w czasie silniejszej strzelaniny (od 7 rano do 8 wieczorem strzelano najwięcej z dział i krążyło najwięcej samolotów). Byłam na piątym piętrze, kiedy rozległ się silny huk, bardzo bliski. Czuło się, że to w nas uderzono. Ale na piątym i na czwartym piętrze wszystko było w porządku, schodziłam więc spokojnie. Na drugim piętrze gęsty biały kurz nie pozwalał nic widzieć, nawet na odległość dwóch kroków. Chwyciłam od którejś z pań latarkę i przyświecając nią sobie brnęłam w ciemności przez korytarz klauzurowy. Zastawiony koszami i walizkami narożnik korytarza przedstawiał obraz ruiny: szafa rozbita, wywalony ze ściany ciężki, żeliwny zlew, w ścianie za nim – dziura. Na korytarzu od schodów klauzurowych słychać było kroki – nadbiegali s. Owczarzak i p. Pawłowski[13]. Z czarnej dziury w ścianie odezwał się głos: „Czy lać wam wodę?” Był to ktoś z sąsiedniego domu przy ul. Ks. Siemca 4. Pocisk wpadł do nich na strych i stamtąd boczną ścianą do nas. Sąsiedzi ugasili pożar u siebie i byli pełni gotowości pomóc i nam w potrzebie. Zdążyłam zaledwie odkrzyknąć, że pomoc strażacka nie jest potrzebna, gdyż pożaru u nas nie ma, kiedy w dziurze się zakotłowało.To już drugi pocisk wpadł w tę samą dziurę, zabijając po drodze naszego usłużnego sąsiada i raniąc dwóch innych.

Rzuciłam się do ucieczki, przede mną biegła na wpół ogłuszona s. Bernarda[14]. Cudem niemal uniknęłyśmy śmierci. Pobiegłam po siostry i panie znajdujące się na czwartym i na piątym piętrze. Nie zdawały sobie sprawy ani z grożącego im niebezpieczeństwa, ani z sytuacji na trzecim piętrze. Wołałam, ciągnęłam, popychałam – nie śpieszyło się im: jedna chciała szukać jeszcze zapasowego habitu, druga wrócić na piąte piętro po medytacje[15], pani Hulewiczowa[16] uporczywie wędrowała myć się do łazienki. Spędzałam je na dół – pomagały mi w tym huki nowych pocisków. Po każdym huku gromadka opornych zbiegała spiesznie w dół. Gdy potem na dole spotkałam p. Pawłowskiego, dziwił się, że widzi mnie jeszcze całą.

Zaszłam przed kaplicę. Matka była w kaplicy, siostry śpiewały Godzinki z wielu świeckimi, znajdującymi się w kaplicy i przy furcie – niektórzy zbiegli do pralni i do kuchni. Kiedy przycichło, zabrałyśmy się do robienia porządków.

(…)22 sierpnia znane nam już pociski padły na róg ul. Gęstej i Browarnej, nie czyniąc nikomu szkody. Dwudziestego czwartego natomiast rozległ się huk i posypały się szyby w kaplicy (jedynie one dotąd przetrwały). Kaplicę zasnuł gęsty kurz i dym. Pobiegłam na salkę. W pasażu spotkałam ranną w przedramię panienkę z naszej salkowej publiczności. Na podwórzu kurz, gruzy – pocisk, idący z miasta, uderzył w ścianę lokatorską, od podwórza.

Na schodach prowadzących z pasażu na podwórze leżała martwa, z roztrzaskaną głową, dziewięcioletnia Krysia Żmijówna, dawny nasz przedszkolak, a obecnie mieszkanka schronu.

Na razie trudno było stwierdzić, które mieszkania zostały uszkodzone. Obawiałyśmy się o punkt opatrunkowy oraz o „trójkę” na trzecim piętrze, gdzie ulokowane były nasze staruszki i osoby z miasta oraz kobieta z niemowlęciem, które tam na świat przyszło. Nikt jednak nie ucierpiał. Minimalne uszkodzenia poniosła s. Owczarzak, znajdująca się właśnie na podwórzu: miała przecięty w dwóch miejscach rękaw, habit na biodrze i lekkie zadraśnięcie biodra. Od wstrząsu czy emocji dostała skurczu szczęk, tak że przez kilkanaście dni mówiła jakby przez zaciśnięte zęby. Zorientowałyśmy się w tym dopiero w Milanówku, kiedy znowu mogła roześmiać się po dawnemu.

Msza św. niedzielna odbyła się z opóźnieniem, gdyż trzeba było robić porządki w kaplicy, pokrytej grubo kurzem i szkłem. Rano przyszła pani Zofia[17] prosząc o siostrę, która poszłaby do niej na Radną zrobić zastrzyk jej chorej matce. Na Radnej miały już wiadomość o naszych wczorajszych pociskach, ale relacja brzmiała: „Nic się nie stało, gdyż ani ksiądz, ani siostry nie ruszyły się z kaplicy”.  Pochlebna i częściowo prawdziwa ocena naszego zachowania. Ruszały się, chodziły, biegały zwłaszcza te z nas, które miały po temu obowiązek, inne trwały na miejscu i  modliły się.

25 sierpnia byłyśmy, o zwykłej, wieczornej godzinie, znowu narażone na pociski. Biły w tę samą ścianę, czyniąc dalsze szkody. Od strony Dobrej zniszczone zostały na piątym piętrze mieszkania p. Wrotnowskiej[18] i pp. Czerwińskich[19]. Na środek Dobrej wyleciała od nich walizka, a jakiś worek zawisł na drutach tramwajowych. Jeden z pocisków przeleciał przez uczelnię studentek i wyleciał oknem na Dobrą, kalecząc tylko ramy okienne.

Każde następne bombardowanie przynosiło coraz większe szkody. (…)

Punkt opatrunkowy sprowadzany bywał co wieczór do schronu, lżej ranni powracali na noc jeszcze do swoich pokoi. Kiedy po raz pierwszy pociski biły z rana w lokatorskie skrzydło, wybiegłam na salkę – dalej iść było trudno – i z przerażeniem myślałam o losie rannych i personelu. Popisała się wtedy s. Falewicz (pielęgniarka). Denerwowała się zwykle pociskami, przerażał ją huk – wiedziałyśmy, że do odważnych nie należy. Teraz jednak, kiedy punkt był zagrożony, skurczyła się, pochyliła i rzuciła się pędem przez pasaż ku schodom lokatorskim. Pociski biły raz po raz – nie byłam pewna, czy dobiegła szczęśliwie. Po chwili zjawiła się s. Popiel. Nie puściłam już jej tamtą stroną, przeszła przez kuchnię i schron – dłuższą, ale pewniejszą drogą. I tym razem punkt wyszedł cało. Wkrótce jednak ostrzeliwano nas po kilka razy na dzień – niepodobna było robić tak częstych przeprowadzek, więc część rannych zamieszkała przy schronie, reszta – z salą opatrunkową – osiadła na stałe w dalszych podziemiach.

Któregoś dnia zdarzył się znowu krwawy wypadek. Granat wpadł do pokoju nr 202, w którym mieszkali chwilowo pp. Pawłowscy[20] – nasza dentystka z mężem i siedmioletnim synkiem Januszkiem, ładnym, zdrowym i bardzo rozwiniętym dzieckiem. Januszek odniósł kilka ciężkich ran, miał zdruzgotane obie nogi oraz ranę w głowie. Umarł w ciągu godziny, ku wielkiej rozpaczy matki i cichemu, głębokiemu bólowi ojca.

(…). Życie koncentrowało się w podziemiach. Trochę sióstr i świeckich przebywało jeszcze na parterze i na pierwszym piętrze. Z tej racji zdarzyło mi się kiedyś powojować mocno z dwiema siostrami, które, przywykłe już do huku, nie orientowały się, skąd biją pociski i pracowały w szwalni. Musiałam siłą wyciągnąć je stamtąd w chwili niebezpieczeństwa.

Od ósmego sierpnia  noce spędzałam przy furcie z s. Rozalią[21] i s. Kalinowską lub s. Hryniewiecką[22]. Miałam w portierni składane łóżko i przykładałam się na nim, naturalnie całkowicie ubrana, zrywając się co chwila. Ciekawe było to nasze nocne życie. Ustawał ruch osób cywilnych, przychodzących po wodę, po chleb, po zupę. Od dziewiątej wieczór do piątej rano przepuszczało się tylko wojsko. Wychodzące i powracające patrole, zziajane łączniczki lub młodocianych łączników. Drzwi były stale otwarte, ale należało czuwać i trochę kontrolować.(…)

(…) Ewakuacja -

Tymczasem przy furcie panował ruch. Wbiegali i wybiegali powstańcy. Wyczuwało się, że sytuacja jest bardzo trudna. „Kazik” – dowódca naszego terenu – wydał rozkaz ewakuacji. Podałyśmy to do wiadomości w schronie, i trochę młodzieży oraz osób w średnim wieku zdecydowało się opuścić dom, udając się w stronę „miasta”. Przyniosłyśmy do furty chleba i kawy, posilałyśmy odchodzących (do furty – znaczyło to już teraz do drzwi kaplicy, gdyż przy samej furcie stać już było niepodobna). Potem „Kazik” udał się do kaplicy i modlił się tam chwilę przed tabernakulum. Nie wiedział, że jest puste i nie wyprowadzałyśmy go z błędu – Pan Bóg i tak modlitwę usłyszał. Następnie dowódca rozmawiał chwilę z naszą Matką. Zakomunikował, że się wycofują i radził, abyśmy opuściły dom. Matka zebrała więc nas na chwilę w jednym kącie spiżarni tj. s. asystentkę Zaborską, s. przeł. Ziemacką, siostrę dr Wojno i mnie. Zapytała: Wychodzić czy zostać? Decyzja zapadła jednogłośnie: Zostać. Nie możemy wychodzić do wygłodzonego miasta i obciążać bliźnich stukilkudziesięcioma osobami. Nie możemy zostawić naszych staruszków i chorych, a wziąć ich nie ma możliwości.

Wróciłam do furty. Wycofywały się drobne oddziałki, sanitariuszki, łączniczki; przyniesiono kilku rannych. Jeden z nich, mocno podenerwowany, dopominał się gwałtownie opatrunku, tak że przed odesłaniem go na punkt musiałam zrobić opatrunek zaraz przy furcie – pierwszy i jedyny w moim życiu. Ludzie wychodzili przez salkę i pasaż, część przez kaplicę. „Kazik” zawołał do mnie już z salki: „Siostro, wychodźcie, ostatnia chwila!” Odkrzyknęłam, że jesteśmy zdecydowane zostać i dlaczego. Zawołał: „Cześć!”  – i odeszli, a nam było już wszystko jedno co się stanie, jakby nam coś w duszy zgasło, jakby się już prześnił powstańczy sen.

Zmniejszyłam obsadę przy furcie. Siedziałyśmy we trzy na ostatniej ławce w ciemnej części kaplicy, spoglądając ku furcie. Wtedy przybiegły siostry z wiadomością o pożarze. Nie pobiegłam z nimi na górę – nie wierzyłam w skuteczność tej walki z ogniem, a przy tym nie chciałam opuszczać furty przed nadejściem Niemców, których spodziewałyśmy się lada chwila. Oba pożary zostały prędko ugaszone. Zmówiłyśmy Magnificat i czekałyśmy dalej.

Przyszli. Furtą od Gęstej wpadło do zrujnowanego wnętrza naszego domu kilkudziesięciu Niemców, uzbrojonych od stóp do głów. Wyszłam naprzeciw nim. Powiedziałam, że dom jest zamieszkały – są w nim siostry i starsze panie. Wypytywali gorączkowo i krzykliwie o banditen. Nie ma u nas takich, są Schwestern und alte Damen; na piętrach nie ma nikogo, wszyscy są w podziemiach. Rzucili się przez salkę, przez kaplicę. Poszłam przed tymi, którzy szli na dół, schodami ku kuchni. Najpierw poszli do prasowalni i pralni – były tam nasze panie z siostrą asystentką Zaborską. Potem do kuchni – tam tłok był niesłychany, wiele sióstr i osób świeckich. Niemcy przepychali się tamtędy, wypatrując zwłaszcza mężczyzn. Jeden rzucił się brutalnie na ks. kan. Biernackiego, ale inni odciągnęli go i nakazali spokój. W kredensie natrafili na starszego p. Bosiackiego[23] i mimo gorących próśb s. Franciszki Bosiackiej, odprowadzili go na stronę, do grupy mężczyzn. Następnie udali się do schronu, skąd wyprowadzali jedną osobę po drugiej – mężczyzn z podniesionymi w górę rękami. W tym czasie na podwórzu trwała mocna strzelanina. Niektórzy Niemcy powskakiwali na stoły w kuchni i strzelali stamtąd przez szpary między workami piasku. Przez chwilę miałyśmy nadzieję, że po przetrząśnięciu kątów i wyprowadzeniu mężczyzn pozwolą nam zostać w domu, wnet jednak padł rozkaz bezwzględny: wszyscy wychodzić! (…)

Wychodziliśmy – siostry i lokatorzy – przez furtkę na Gęstą. Przeżegnałam się i wskoczyłam do przekopu, który poznałam tak dobrze, śledząc ruch przy furcie. Zatrzymaliśmy się na podwórzu domu przy Dobrej 63. Zanim tam się doszło, trzeba było przejść przez przebity w murze otwór. W tym miejscu żołnierze niemieccy chwytali przechodzących za przegub lewej ręki (szukali zegarków i zabierali je), zabrali też niejedną teczkę lub walizkę.

Po chwili, kiedy było nas już sporo na podwórzu, któraś z sióstr przyniosła otrzymany od żołnierza krzyż, inna mszał i Pismo św. Okazało się, że Niemcy zapoznali się szybko z zawartością odebranych walizek i oddali nam rzeczy dla nich nieużyteczne. Krzyż został wyjęty z walizki naszej Matki, zabranej przez s. Leonardę[24] (prywatny krzyż od profesji), a książki stanowiły jedyne dobro s. Jakubowskiej[25].

Napływało nas coraz więcej. Czekaliśmy. Nad głowami terkotały karabiny maszynowe ustawione w oknach i na balkonach. Wokoło rozlegały się huki ciężkich strzałów.

Przestaliśmy chyba z godzinę, kiedy zaczęto formować konwój. Odliczono około 150 osób i wyprowadzono czwórkami na Dobrą, w kierunku ul. Karowej…

CZEKANOWSKA Anna Leonia, s. M. Stanisława od Najśw. Serc Jezusa i Maryi, Urszulanka Serca Jezusa Konajacego, ur. 21 IV 1904 w Kośminie, pow. Grójec (par. Worów), wst. 8 XI 1927 w Czarnym Borze, zm. 26 V 1966 w Pniewach.Córka Stanisława, ziemianina, i Marii z d. Domańskiej. Prof. Jan Czekanowski (1882-1965), antropolog i światowej sławy ludoznawca, był jej stryjem. Początkowo uczyła się w domu, ale w latach I wojny światowej rodzina często zmieniała zamieszkanie, dopiero więc w 1917 zdała egzamin wstępny do IV klasy w Polskim Gimnazjum w Winnicy na Podolu. Stamtąd rodzina – zmuszona do ucieczki po wybuchu rewolucji październikowej – przeniosła się do Warszawy. Tu uczęszczała do Gimnazjum Haliny Gepnerówny, które ukończyła egzaminem dojrzałości w 1923. Następnie została przyjęta na UW i studiowała przez 2 lata matematykę, a przez kolejne 2 – historię. Zarówno w okresie szkolnym, jak i studenckim, należała do Sodalicji Mariańskiej, brała udział w ogólnopolskich zjazdach sodalicyjnych i w ogólnopolskich Zjazdach Katolickich. Na jednym z nich po raz pierwszy poznała Matkę Urszulę Ledóchowską, Założycielkę Urszulanek SJK, która miała odczyt w wielkiej sali Politechniki Warszawskiej. Czekanowska Była członkiem Towarzystwa Miłośników Muzyki Liturgicznej, chóru akademickiego, chodziła na odczyty Koła Wiedzy Religijnej. W 1926 zmarła jej bliźniacza siostra, studentka medycyny, razem z którą mieszkała na stancji. W następnym roku Anna zgłosiła gotowość wstąpienia do Zgromadzenia, a Matka U.Ledóchowska poleciła jej udać się do Czarnego Boru i kontynuować studia na Uniwersytecie Wileńskim, z czego jednak później zrezygnowała. Inteligentna, z natury poważna, solidna, o dużej kulturze osobistej, po odbytym w Pniewach nowicjacie została skierowana do pracy w sekretariacie szkoły pniewskiej. W latach 1933 – 1940 pracowała w różnych domach Zgromadzenia. Wybuch II wojny zastał ją w Sieradzu, gdzie była asystentką przełożonej domu. Wraz z siostrami przeżyła ucieczkę przed Niemcami, następnie pomagała w szpitalu dla rannych polskich jeńców, a 2 II 1940 wyjechała do Męki, by opiekować się chorymi siostrami. Od VI 1940 aż do likwidacji domu dziecka przebywała w Komornikach, a stamtąd wraz s. Alojzą Wielowieyską i grupą dzieci przedostała się do Warszawy. Lata 1941-1944 spędziła w Szarym Domu w Warszawie. Była też jedną z pierwszych sióstr, które wróciły po wojnie do wypalonego domu. Przeżycia z tamtego okresu opisała później we Wspomnieniach z powstania warszawskiego. Od VI 1945 była przełożoną domu Zgromadzenia w Ożarowie. W 1947 roku weszła do władz generalnych Zgromadzenia jako sekretarka generalna i funkcję tę pełniła przez następne kadencje aż do śmierci. Spoczywa na pniewskim cmentarzu urszulińskim w Pniewach pod Poznaniem. ¨ Szare urszulanki na Powiślu. – Wspomnienia, w: Ludność cywilna w powstaniu warszawskim, t. 1, PIW, Warszawa 1974. S. Paulina Aniela Jaskulanka USJK, Kronika okupacyjna klasztoru Sióstr Urszulanek w Sieradzu, Niepokalanów 1993. Szary Dom w Warszawie, seria: Ocalić od zapomnienia, Warszawa 1998. B. Czekanowska-Bukowiecka, Stanisław Czekanowski, w: Ziemianie polscy XX wieku, cz. 6, Warszawa 2002, s. 30-31.

[1] Stefan Mirowski, „Bolek Radewicz” (1920–1996), absolwent Wydz. Mechaniki Państwowej Wyższej Szkoły Budowy Maszyn i Elektroniki im. Wawelberga i Rotwanda. W okresie okupacji pełnił służbę w Szarych Szeregach;  członek Komendy Głównej organizacji małego sabotażu „Wawer”, której komendantem był Aleksander Kamiński. Od 1990 przewodniczący Związku Harcerstwa Polskiego. Zmarł w Oslo, dokąd pojechał jako szef polskiej delegacji na 34. Światową Konferencję Skautową.
[2] ul. Emilii Plater została utworzona ok. 1872, w związku z parcelacją ogrodów między obecnymi ulicami: Poznańską, Koszykową i Al. Jerozolimskimi.
[3] Teresa Tłomacka (1924–1989), uczennica Tajnego Liceum Pedagogicznego Sióstr Urszulanek SJK; w lipcu 1944 chorowała na malarię.
[4] Rozkaz rozpoczęcia akcji zbrojnej, wydany 31 VII 1944, nie dotarł do wszystkich zainteresowanych.
[5] ul. Browarna – droga od poł. XVIII w. biegnąca pod skarpą nadwiślańską. Znajdował się tu browar królewski. W końcu XVIII w. była jedną z najbardziej zaludnionych ulic Powiśla i stanowiła jego główny ciąg komunikacyjny. W latach 1815–30 Browarna została intensywnie zabudowana domami murowanymi i wybrukowana. Zabudowa uległa zniszczeniu podczas powstania warszawskiego.
[6] Uniwersytet Warszawski otwarto w 1915 r. Zalążkiem jego stało się wzniesienie ok. 1622 drewnianego dworu przez siostrę Zygmunta III – Annę Wazównę. Władysław IV wybudował ok. 1637–41 na skraju skarpy wiślanej pałac letni, otoczony ogrodem. Mowa tutaj o zabudowaniach na skraju skarpy, wzniesionych w XIX w., sięgających do ul. Browarnej.
[7] Zakon Nawiedzenia NMP przy Krakowskim Przedmieściu 34.
[8] Anna Zawadzka (ur. 1919), uczestniczka tajnych kompletów, anglistka, córka Józefa, prof. chemii, rektora Politechniki Warszawskiej i Leony Siemieńskiej, nauczycielki, działaczki oświatowej; siostra Tadeusza (1921–1943) pseud. „Zośka”, którego imieniem nazwano batalion harcerski Kedywu Komendy Głównej AK. Prof. Zawadzki kupił w 1929 r. dom w Zalesiu Dolnym, w którym m. in. w latach II wojny odbywały się pierwsze kursy harcmistrzowskie Szarych Szeregów. Dom ten A. Zawadzka ofiarowała  Zgromadzeniu (1971).
[9] „trójki” – pokoje (3) na każdym piętrze, z widokiem na podwórze, w których przez pewien czas mieszkały Niemki-telegrafistki.
[10] ks. Wawrzyniec Mnich, salezjanin, spowiednik sióstr.
[11]  Józefa Nowak (1905–1977), w Zgromadzeniu s. Damiana.
[12] Teatr Polski przy ul. Karasia 2, zbudowany w 1912 r.
[13] Tadeusz Pawłowski (1907–1984), prawnik.
[14] Joanna Jurga (1899–1988), w Zgromadzeniu s. Bernarda.
[15] Książka ze zbiorem medytacji.
[16] Matka Witolda (pseud. Olwid), 1895–1941, poety i prozaika, zamordowanego przez hitlerowców w Palmirach, oraz Jerzego, 1886–1941, teoretyka polskiego ekspresjonizmu, dramaturga, prozaika, malarza i grafika, redaktora pisma „Zdrój”.
[17] Zofia Kossak-Szczucka (Szatkowska), 1890–1968, pisarka katolicka; mieszkała z matką przy ul. Radnej 14.
[18]  Wrotnowska – brak danych.
[19]  Czerwińscy – brak danych.
[20]  Zofia i Tadeusz Pawłowscy.
[21] Stanisława Kozłowska (1903–1979), w Zgromadzeniu s. Rozalia.
[22] Anna Hryniewicka (ur. 1914), w Zgromadzeniu s. Magdalena; wystąpiła w 1950 r.
[23] inż. Bogusław Bosiacki (zm. 1948), ojciec sióstr: Franciszki (1899–1945) i Janiny (1905–1983) Bosiackich.
[24] Helena Baryłkiewicz (1904–1984), w Zgromadzeniu s. Leonarda.
[25] Maria Jakubowska (1888–1969), w Zgromadzeniu s. Urszula.
Źródło

materiał nadesłany przez m. Jolantę Olech USJK