W Powstaniu:

Obwód V Mokotów, ul. Powsińska 24 (obecnie 104)

Relacja o harcerkach na Sadybie.

Na kilka drą przed powstaniem przybyli do domu przy ulicy Powsińskiej 24, obecnie 104 — komendant „Jaszczur” (dr Szczubełek) i por. „Wicher” dla omówienia możliwości umieszczenia sztabu dowództwa Sadyby w naszym domu.

Dom odpowiadał im ze względu na to, że znajdował się na połowie drogi między Chełmską i Sadybą — u wylotu ulicy Idzikowskiego, biegnącej równolegle do kanału i łączącej aleję Sobieskiego, zwaną także szosą wilanowską, a ulicą Powsińską, równoległą do alei Sobieskiego, dom stał w odległości półtora kilometra od Sadyby i tyleż od Chełmskiej. Ponadto okna z pokoi na pierwszym piętrze wychodziły na cztery strony świata i widok z nich był na Sadybę, na południe, od zachodu na szosę wilanowską, a za nią na wzgórza ulicy Puławskiej, od północy na drogę wiodącą do kościoła bernardynów, a od wschodu na ulicę Bernardyńską, a za nią poprzez dalekie pola na wybrzeże Wisły i okolice Grochowa i Gocławka, a nawet w stronę Warszawy — ściśle mostu Poniatowskiego. Właściciele willi, inżynier Przemysław Podgórski i Anna Podgórska oraz ich dzieci, wszyscy pracowali w konspiracji lub z nią współdziałali — Przemysław Podgórski w AK, Anna Podgórska ukrywała w swoim domu zagrożonych lub spalonych członków organizacji lub umieszczała ich w domach przyjaciół czy krewnych — syn Witold, student weterynarii, w AL. Jerzy (lat 20) zginął w roku 1943 w Majdanku, złapany przy kolportażu nielegalnej prasy, Krystyna, choć nie należała do żadnej organizacji, ale pracując w Biurze Ewidencji Ludności, bardzo wiele usług oddała AK, AL i innym wymazując lub wymieniając dane dotyczące osób zagrożonych. Ja harcerką w stopniu harcmistrza byłam w AK.

Z willi do Sadyby prowadziły dwie drogi: jedna dość szeroka, brukowana z linią tramwajową — to Powsińską, słabo zabudowana, dwa większe domy po stronie willi państwa Swiderskich i państwa Kowalewskich i dwie małe chałupki, aż do cmentarza, między nimi ogrody i pola zasiane żytem, z drugiej — dom państwa Wardeckich i drugi tak zwany „szary dom” jednopiętrowy i pola aż do Sadyby i pod szosę Sobieskiego. Druga droga polna zwana ulicą Koronowską prowadziła ukosem za willą przy ulicy Powsińskiej 24 i domem Langów wprost na tak zwany „folwark” przy końcu ulicy Bernardyńskiej, gdzie później komendantem Placu w czasie powstania był Gwiżdż, członek PPS. Do „folwarku” można się było dostać także przez ulicę Bernardyńską, zaczynającą się przy placu przy kościele i gęsto zabudowaną po stronie kościoła, a słabo od strony łąk ciągnących się do Siekierek i Wisły. Od willi w odległości dwustu metrów znajdował się zabytkowy kościół i klasztor, wówczas ojców zmartwychwstańców, za nim dość duży plac, od którego na północ w stronę Warszawy prowadziła ulica Czerniakowska, z lewej słabo zabudowana; między innymi znajdował się tam budynek sióstr szarytek, gdzie jakiś czas i w pierwszym dniu powstania przebywał komendant „Jaszczur” wraz z częścią swojego sztabu — po prawej ciągnął się szmat łąk aż do Siekierek i prawie pod klasztor nazaretanek.

Naprzeciwko kościoła po lewej stronie znajdował się stary dom pani Chlebowskiej, w czasie okupacji wydzierżawiony państwu Oyżanowskim (wysiedlonym z Poznania) wraz z dużym ogrodem, dawniej parkiem ze starodrzewiem. Po drugiej stronie ulicy Powsińskiej, wprost naszego domu, znajdował się dość szeroki i głęboki kanał, ciągnący się aż do szosy wilanowskiej, a w odległości około siedemdziesięciu metrów biegła równolegle do niego szeroka polna droga zwana ulicą Idzikowskiego. Dom odgrodzony był od południa od zabudowań volksdeutschów Langów wysokim murem z cegieł.

Komendant „Jaszczur”, zważywszy wszystkie te okoliczności, mimo że obawiał się tylko najbliższego sąsiedztwa, zdecydował, że będzie tu można ulokować sztab i zaraz tego wieczora zajęto jeden pokój na dole na jego potrzeby. Tymczasem w odległości około stu metrów od domu, tuż za zabudowaniami Langów od strony Sadyby, Niemcy gorączkowo wznosili umocnienia dla działka przeciwlotniczego i reflektora, a na łąkach naprzeciwko domu przy fosie (kanale) ustawiono reflektory za domem państwa Wardeckich. I raz zdarzyła się taka śmieszna historia, że żołnierz-austriak przyszedł do naszego domu po wodę, którą mu nalał do kubła porucznik „Wicher”. Żołnierz spokojnie odszedł do swych reflektorów, a porucznik „Wicher” do narady toczącej się w pokoju. Ale to było na dwa—trzy dni przed powstaniem.

W dniu 1 sierpnia od rana za naszym domem przemykały niewielkie grupy chłopców, chyłkiem skradając się pod mur kościelny, a dalej przez ogród na pola i puste drogi wiodące ku ulicy Puławskiej. Część tych grup zbierała się w domu państwa Stanisława i Natalii Trepków, gdzie jeszcze dawniej przychodzili na szkolenie, gdyż synowie państwa Trepków, Tadeusz i Jerzy, byli w zgrupowaniu „Zośka”. Niektórzy z tych chłopców mieli już broń, inni tylko w chełmach z biało-czerwoną opaską, inni tylko z opaską AK na ramieniu. Szli, skradając się cicho, jakby bawiąc się w podchody indiańskie, a nam serca biły na alarm, żeby ich nie dostrzegli Langowie lub żołnierze niemieccy przy reflektorach. A więc to dziś, dziś idziemy i my z nimi razem bronić Warszawy.

Jadę na miasto zameldować się w swojej grupie na Starym Mieście, ale na Nowym Zjeździe dowiaduję się, że jestem przydzielona na Sadybę (bo znam doskonale tę okolicę) i mam natychmiast wracać, bo na Woli już wrą zacięte walki. Wracam ostatnim tramwajem i od razu zameldowuję się u komendanta „Jaszczura”, który pozostawia mnie na posterunku właśnie w domu przy ulicy Powsińskiej 104. Jest godzina 15, jeszcze jedzie ostatni tramwaj w stronę Warszawy z Sadyby. Okoliczni mieszkańcy i chłopcy znajdujący się w naszym domu (było ich około dwudziestu) zatrzymują go. Wszyscy wysiadają z tramwaju, wagon zostaje przewrócony — oto zaczątek barykady przed naszym domem. Wśród wysiadających widzę panią pułkownikową Biernacką, która szuka jakiegoś wozu, aby dostać się po nosze i opatrunki do szpitala Dzieciątka Jezus. Znajoma jej, pielęgniarka, bierze górę od kredensu na rzemieniach na plecy, gdyż w niej znajduje się ogromny zapas leków, i rusza pieszo na Chełmską do szpitala zorganizowanego w Domu Dziecka Sióstr Dzieci Marii. Leki i opatrunki są z zapasów pani Biernackiej, byłej społecznej kierowniczki szpitala z roku 1939 i uzupełniane bądź z darów społecznych, bądź przez jej syna chirurga Tadeusza Biernackiego.

Lecz oto rozpoczyna się natarcie na posterunek obrony przeciwlotniczej i na stanowisko reflektorów. Właściwie nie wiem, czy warto się bić o te drobne obiekty — kilku chłopców jest rannych, pali się stodoła Trepków. Dwa natarcia spełzły na niczym — dopiero za trzecim razem, gdy jakiś cwaniak czerniakowski zaszedł ich od szosy wilanowskiej, udało się rozbroić Niemców, z których jeden był nawet lekko postrzelony, ale przez nieuwagę własnego kolegi. Zresztą widać, że i żołnierze niemieccy nie chcieli walczyć, nie mając żadnych rozkazów. Całą grupę odprowadzają nasi chłopcy do klasztoru zmartwychwstańców, gdzie zamknięto ich w pomieszczeniach plebanii. Tam przyjmuje ich „Kara” (Ligia Sopoćko) — komendantka Wojskowej Służby Kobiet, która później, aż do upadku po-wstania, była na Forcie na Sadybie. Zapada wieczór — nad Warszawą widać w różnych punktach pożary. Całe miasto spowite w dymach i łunach. Ale my nie mamy czasu na łzy i rozpacz. Jedni wyrywają bruk i sypią obok tramwaju szaniec, umacniając barykadę, inni reperują rowery, dzieci szykują bandaże, szarpie, szyją na gwałt pasy do amunicji dla powstańców, kobiety gotują zupę, kawę, krają chleb — jest go jeszcze dużo, a i przez cały czas powstania zawsze znalazł się zuchelek chleba dzięki -wielu kobietom, które na plecach dźwigały go z ulicy Zakrzewskiej przy Chełmskiej od piekarza Bandurskiego lub z Sadyby z filii piekarni pana Kiliańskiego, mieszczącej się w domu pana Jakubowskiego.

Tak mija noc, wszyscy są w pogotowiu. A volksdeutsch Lange kręci się między powstańcami, pomaga, zasługuje się. Na próżno ostrzegamy zastępcę komendanta „Jaszczura”, że to są zdrajcy, że nie należy im wierzyć, że wydali w ręce gestapo całą 55 drużynę harcerzy, że przez nich siedziała na Pawiaku moja matka, a bracia musieli się ukrywać. Może gdyby był sam komendant, to ostrzeżenie miałoby jakiś skutek, ale niestety, tej nocy „Jaszczur” z częścią swego sztabu znajdował się w punkcie przy ulicy Chełmskiej w domu Sióstr Dzieci Marii. Stamtąd też na skutek alarmu, że Niemcy zrobią wypad na ten punkt, przejechał na Kabaty, a potem dostał się na Sadybę wraz z panią Kitarą. Ale tej nocy łącznicy mieli stałą bieganinę — zwłaszcza na odcinku Powsińska 24 a Chełmska. Nad ranem dowiedziałam się, że punkt na Chełmskiej został zlikwidowany, że także należało likwidować prowizoryczny szpital. Więc następnego dnia rannych ciężej oddawało się w ręce prywatnych osób, gdyż nie można ich było przetransportować do Szpitala Ujazdowskiego, dokąd udał się personel szpitalny, lekarze i lżej ranni i chorzy mogący odbyć tak daleką wędrówkę. Między lekarzami znajdowała się zasłużona lekarka pani dr Srokowska — wśród personelu pani Ala Rapacka, pani Wiera Morawska, pani Wanda Turowska, pani Biernacką, która dnia poprzedniego dostała wóz z koniem i przewiozła część sprzętu ze Szpitala Ujazdowskiego. Pani Biernacką, pani Turowska i pani Ra-packa przeszły na Sadybę i tu natychmiast zorganizowały szpital w szkole podstawowej przy ulicy Powsińskiej koło Fortu. Chodziły od domu do domu prosząc o łóżka, pościel, bieliznę pościelową, garnki i co tylko dało się zebrać na potrzeby szpitala.

Pierwsze trzy dni mijają bez większych zmian. Małe oddziałki powstańców przechodzą koło naszego punktu w stronę Chełmskiej, Puławskiej, są jakieś niewielkie potyczki, jak dotąd nie ma meldunków o rannych ani o jakichś zmianach. Czwartego dnia o świcie wpada harcerka-łączniczka zdyszana, wołając: „Niemcy w natarciu od Chełmskiej”, i z wysiłku oraz przeżytych emocji mdleje — ma przecież szesnaście lat, i jest to jej pierwszy wyczyn powstańczy. Cucimy ją — może powtórzyć meldunek. – Nasze oddziały usiłują powstrzymać natarcie czołgów niemieckich, ale są słabe i potyczka toczy się na łąkach przy Chełmskiej. Po krótkiej naradzie cały sztab likwiduje swoje pomieszczenie przy ulicy Powsińskiej 24 i przenosi się na Sadybę na „folwark”, a potem na ulicę Okrężną. Jednakże punkt ma być w dalszym ciągu utrzymany, tylko stare kobiety i dzieci ‘muszą natychmiast opuścić dom. W popłochu uciekają, kryjąc się w trochę dalej położonej piwnicy w ogrodzie państwa Oyżanowskich.

Zostajemy we trzy, dwie młodziutkie harcerki (Basia Wardecka) i ja na posterunku. Przez sąsiedni ogród państwa Oyżanowskich w bielejącym świcie i mgle majaczą sylwetki przekradających się powstańców. Musimy wielu objaśniać, gdyż nie znają drogi i okolic, gdzie mają walczyć. Dwie na zmianę objaśniają chłopców — trzecia szykuje jakie takie śniadanie składające się z kaszy na mleku i dla tych dziewcząt, które zostały w domu, i dla tych, co chlipną parę łyżek w biegu do bitwy, i dla siedzących w ukryciu w piwnicy. Gdy tam zanoszę garnek z kaszą, okazuje się, że biedne „uciekinierki” z naszego domu siedzą jak na wulkanie na kilku karabinkach ukrytych pod deskami i słomą — i są bardzo wystraszone. Ale karabinki jak z nieba spadły — natychmiast zostają wręczone nowej grupie spieszącej na pomoc walczącym przy Chełmskiej. Inne grupy zabrały wszystkie rowery pozostawione przez sztab. Około południa przychodzi meldunek, że Niemcy zostali odparci aż do ulicy Podchorążych — meldunek przesyłam dalej na Sadybę. Tymczasem dzieci i kobiety wracają z piwnicy do domu. Przed domem widzę, jak Jan Lange wsiada na rower i jedzie w stronę Puławskiej, gdzie niedaleko willi państwa Walterów znajduje się dość blisko „czarnych dróg” żółta willa zajęta przez posterunek żandarmerii niemieckiej. Posyłam ostrzegający meldunek do komendanta, że prawdopodobnie Lange jedzie powiadomić Niemców, co się u nas i w okolicach naszego punktu dzieje.

Po południu z okna balkonowego lustrujemy okolice alei Sobieskiego, na której widoczne są jakieś przygotowania Niemców, bo armaty odwracane są do strzału w stronę Wisły. Wysyłam meldunek na Sadybę. Niestety pierwszy niemiecki pocisk trafia w dom państwa Wardeckich naprzeciwko naszego domu. Nie czekamy ani sekundy i wszyscy mieszkańcy zbiegają do świetnie zamaskowanej piwnicy. Rozpoczyna się systematyczne oblężenie trwające z godzinę. Słychać, jak lecą dachówki, dom drży pod uderzeniami pocisków — wreszcie większy wstrząs, wydaje się nam, że zawalił się cały dom na naszą piwnicę — a okienko jest zakratowane — nie mamy żadnego łomu ani drąga, żeby wyważyć kraty. A w piwnicy znajduje się siedemnaście osób! kobiety, dzieci, dwaj mężczyźni, którzy nie zdążyli opuścić domu, psy i kot. Szczęście, że mamy w piwnicy studzienkę artezyjską — trochę zapasów żywności — i że piwnica jest wysoka, sucha i dość przewiewna. Wszyscy z największą trwogą siedzą nieruchomo, ani słowa nie mówiąc, bo zdajemy sobie sprawę, że jeśli Niemcy odnaleźliby nas tutaj, to nikt nie ujdzie z życiem. Po pewnym czasie zajeżdżają czołgi i zaczyna się ostrzeliwanie z działek i karabinów maszynowych. Gdy te umilkły, rozlegają się ciężkie stąpania Niemców, słyszymy, jak chodzą to tu, to tam, po całym domu, wreszcie któryś z nich głośno mówi: keine Leute — i znów cisza. Zapada noc, jeszcze siedzimy w piwnicy, ale już płyną cicho słowa: Pod Twoją obronę… i modlitwy za poległych. Wreszcie gdy przez pół nocy nie słychać żadnych odgłosów i cisza niezmącona panuje dookoła, próbujemy wydostać się z piwnicy. Z trudem udaje się mężczyznom podnieść klapę. Wychodzimy, ale co za widok, jakie zniszczenie: cała góra domu zawalona, dach zapadnięty, ściana od ulicy Powsińskiej wyrwana. Więc ściągamy, co się da, z pościeli i różnych rzeczy do piwnicy i urządzamy spanie dla wszystkich. Nad ranem przybiegają Jan Pilaciński, Bawolik, Wardecki, Trepkowie i Józek Waślićki z łopatami i łomami, aby nas odgrzebać spod gruzów domu. Nie mogą się nacieszyć, że się nam nic nie stało, ani nadziwić wytrzymałości sklepień, które oparły się takiemu atakowi artylerii. Dowiadujemy się, że to tylko nasz dom i kościół był tak oblegany, bo Niemcy sądzili, że dalej tu znajduje się sztab powstańczy; że Niemcy zabrali zakładników, którzy mieli być rozstrzelani, ale dzięki interwencji jeńców niemieckich, którzy stwierdzili, że od zakonników i ludności nie doznali żadnych szkód i że z nimi obchodzono się bardzo dobrze, wszyscy zakładnicy zostali zwolnieni; że zlikwidowano stanowisko dział przeciwlotniczych i reflektorów i że ewakuowano Fort na Sadybie, który po opuszczeniu przez Niemców zajął nasz sztab.

Biegnę zdać sprawozdanie z ostatnich wydarzeń i dostaję ponowne za-rządzenie: Jeśli dom choćby w minimalnym stopniu nadawałby się do przebywania w nim, ma być dalej punktem, do którego przynoszone będą meldunki, tu ma być punkt sanitarny, stąd będą przekazywane dalsze zarządzenia. Część osób opuszcza zrujnowany dom i przenosi się na ulicę Bernardyńską lub na Sadybę. Zostaję z najbliższą rodziną i panią Heleną Hilke. Na razie należy nawiązać łączność z oddziałami na Puławskiej. Ponieważ nie mogę opuścić posterunku, moja sześćdziesięcioletnia matka Anna Podgórska wyrusza, by zasięgnąć języka. Po całym dniu nieobecności wraca i zdaje sprawozdanie: Można przejść w górę popod skarpą ale należy iść ostrożnie, bo w kościele Św. Katarzyny na Służewie i w Królikami znajdują się Niemcy i ostro ostrzeliwują teren, mają być zluzowani przez Węgrów. Ponadto podaje aktualne placówki powstańców nawet przy Belgijskiej, gdzie punkt opatrunkowy prowadzi pani Janina Olexowa — Zanoszę meldunek na Sadybę — proszę o przysłanie łączników, bo ich nie mam na punkcie. Wracając spotykam „Lenę” (Hilke) i obie biegniemy Koronowską do domu. Nagle kule zaczynają gwizdać nam koło głów. Skąd te kule? Nie jest to zwykła strzelanina Niemców, ale dość gęsto koło nas świszczą — czyżby to od Langów. Tak, tak, to Janek Lange i jego parobek polują na nas. Dobiegamy strwożone do domu, bo jeśli oni w ten sposób sobie poczynają, to nasz punkt jest bardzo zagrożony.

Tej nocy, a noc jest piękna, księżyc oświetla drogę przed naszym domem, zjawia się trzech chłopców w beretach, pytają o mnie; gdy przyszłam, mówią, że zostali tu skierowani przez pana Stanisława Trepkę i szukają kontaktów z dowództwem. Pytają o sąsiedztwo, o drogę. Mówię im o Langach, o tym, jak do nas dziś w południe strzelali, mówię, że mają piękne konie w stajni. Ach konie — ucieszyli się — te nam się przydadzą. Zabierzemy konie i to tałałajstwo. Istotnie idą na podwórko, każą wychodzić Langom i parobkowi, zabierają konie — idziemy na Sadybę — oddaję cały ten oddział w ręce porucznika „Kmicica”. (Potem dowiedziałam się, że Lange ocalał i do dziś ukrywa się w Warszawie.) Ale wtedy odetchnęłam, nareszcie nie ma już tych szpiclów Langów.

W domu czeka na mnie Czesław Piekarski, przysłany przez „Andrzeja” (Kazika Gonkowskiego). Prosi, czy nie można by sprawdzić, czy są jakieś możliwości przedostania się na Sadybę lub na Puławską z kanałów przy ulicy Czerniakowskiej niedaleko Sieleckiej. Idziemy znów na Sadybę i tam dostaję nakaz sprawdzenia tych możliwości. Głowię się, jak się tam dostać. Ale Lena, która była w tamtych stronach w pierwszym dniu powstania, mówi mi, że od parku Oyżanowskich, poprzez ogrody obok zabudowań przy ulicy Czerniakowskiej można się przebrać aż do ulicy Tatrzańskiej lub Górskiej, trzeba tylko, gdy się napotka Niemców, iść z podniesionymi rękami. Więc następnego dnia świtkiem przekradam się tymi ogrodami, przebrana za wiejską kobietę, która idzie po chleb do piekarni Bandurskiego. W domu państwa Swiderskich, znajdującym się w odległości jednej trzeciej kilometra od Chełmskiej, otrzymuję cenne wskazówki — mianowicie, że w trzecim domu od „Wójtówki” (dawna na¬zwa budynku na zbiegu Czerniakowskiej i Chełmskiej) na ulicy Czerniakowskiej po stronie wschodniej mieszka dozorca, który zna pana Świderskiego. Jeśli się tam dostanę i zastanę go w domu, to najlepiej on mi pomoże w wykonaniu mego zadania. Więc dalej skradam się w stronę Chełmskiej. Teraz trzeba przebiec przez szerokość Czerniakowskiej —ale tu niespodziana przeszkoda. Trzech żołnierzy niemieckich stoi na ulicy — coś szwargocą i nie zanosi się na to, aby odeszli — .a ja muszę przecież złapać tego dozorcę jak najszybciej. Więc ryzykuję i płacząc, i wołając meine Kinder, meine Kinder, przebiegam przed oszołomionymi Niemcami z podniesionymi rękami do góry i wpadam w bramę pierwszego domu. Tu kilka minut przeczekuję, czy czasem za mną nie wpadną żołnierze, a potem wydostaję się na tyły zabudowań i za parkanem przedostaję się do domu. Na szczęście zastaję go. Wychodzimy razem i przedostajemy się do starej szopy stojącej przy ulicy Sieleckiej. Tu mam na niego czekać, bo on sam pójdzie do Nowosieleckiej i zobaczy, jak to wygląda z tym wejściem do kanału. On zna lepiej te strony, a poza tym jest silny, więc łatwiej mu będzie rozluźnić klapę wylotu, a ja nie dałabym temu rady. Więc czekam w starej szopie godzinę, dwie — już mija południe, a mego współtowarzysza nie ma, wreszcie dobrym popołudniem wraca i mówi, że klapa łatwo się podnosi, .ale że Niemcy stoją u wylotu Nowosieleckiej i Czerniakowskiej i zajmują część domów na Czerniakowskiej. Zapada już zmierzch, więc wracam tą samą drogą do Chełmskiej i dalej do domu. Tym razem mam szczęście, nie napotykam żadnych Niemców, a okolica wydaje się zupełnie jak wymarła. I znów nowy rozkaz. Szpital Ujazdowski, który znajdował się tymczasowo na Chełmskiej, ma być ewakuowany, trzeba zorganizować podwody dla ciężej chorych, wodę do picia dla rannych i chorych, pomoc przy przeprowadzeniu rannych. Podwody dają Jan Pilaciński, Kiełbiewski, Wardecki i inni mieszkańcy ulicy Bernardyńskiej. Ale trzeba zawiadomić szpital, że już wszystko przygotowane. Tego zadania podejmują się pani Jadwiga Lechnicka, harcerka, moja matka i czternastoletnia moja córka Ania, także harcerka. Któraś z nich musi się przedostać przez posterunki niemieckie na rogu Chełmskiej i Czerniakowskiej do szpitala. Wpadły w samą potyczkę, ale szczęśliwie dostały się do szpitala i oddały odpowiednie instrukcje. W następnych dniach nastąpiła ewakuacja szpitala — po drodze z pobliskich domów wychodziły harcerki i przyłączały się do pochodu, niosąc chorych, dzieci, prowadząc podwody. Cały ten szpital przechodzi koło naszego domu niosąc na przedzie białą chorągiew z czerwonym krzyżem. I z naszego domu wynoszą dla nich paczki z jedzeniem i butelki z mlekiem lub kawą. Szczęśliwie przechodzą na Sadybę, choć idą ulicą Powsińską. Nie pada ani jeden strzał ze strony Niemców. I znów godziny ciszy w naszym rejonie, choć Warszawa stale jest bombardowana i wciąż wybuchają nowe pożary. Przeżywamy nawet coś wspaniałego. Oto jedzie samochód z biało-czerwoną chorągiewką, przejechał ulicę Idzikowskiego obok domu Trepków — zgłaszają się do naszego punktu po wskazówki, jak dalej bezpiecznie dostać się na Sadybę. Podobno to sam „Bór” przyjechał, podobno prowadzi pertraktacje z Węgrami stojącymi w Wilanowie i na Służewie, aby przeszli na naszą stronę lub ułatwiali przedostawanie się powstańcom. To niezapomniane przeżycie — ta maleńka biało czerwona chorągiewka, to „cała Polska”, to wolność, to słońce po nocy cierpień i gehennie okupacji.

Lecz znów cień pada na nasz punkt. Nowy atak Niemców od Chełmskiej i Siekierek wzmożony obstrzałem artylerii z Królikami. Nasi nie mogą wytrzymać natarcia. Zażarte walki toczą się między Chełmską i klasztorem na ulicy Czerniakowskiej i na polach między Czerniakowską i szosą Belwederską. Znoszą rannych na nasz punkt, gdzie pierwszą pomoc, opatrunki i leki stosują harcerki pod kierunkiem mojej matki. Ania, moja córka, harcerka, lat czternaście, uwija się jak w ukropie, podając bandaże, sprowadzając lżej rannych do piwnicy, Kasia, sześcioletnia podaje wodę. Ciężej rannych trzeba przewieźć na Sadybę pod opiekę takich znanych lekarzy jak dr Jan Rutkiewicz, chirurg, dr Ryszard Hertz, lekarz Sosnowski, prof. Krotowski ze Szpitala Ujazdowskiego (ranny dr Hertz został potem razem z profesorem Krotowskim ewakuowany wraz z całym szpitalem po upadku Sadyby do Milanówka).

Łapię jakiś wóz z końmi opuszczony na polach przy ulicy Bernardyńskiej. Ładujemy tych ciężko rannych, jeden zwłaszcza młodziutki ma urwaną do pachwiny nogę, założony prowizoryczny opatrunek, cały czas woła: „mamo, mamo!” Popędzam konie i pod silnym obstrzałem przedostajemy się w kilka minut do szpitala. (Niestety, mój młodziutki ranny umiera na stole operacyjnym.) Biegnę po nowe instrukcje. Punkt nasz wraz z rannymi natychmiast ewakuować. Wracam. Trzeba zdobyć nowe podwody dla rannych, okoliczni mieszkańcy nie żałują ani wozów, ani koni. Podwody prowadzi pan Blados. Ranni cieszą się, że nie zostaną w tym niebezpiecznym punkcie. Prawie każdy z tych chłopców, gdy tylko był ranny i przez to bezbronny, z najwyższym przerażeniem prosił, aby dobrze ukryć broń, część umundurowania, emblematy. Ranni ewakuowani, rodzina udaje się do domu Antka i Zosi Kroh na Sadybę naprzeciwko domu Walterów. Gdy tam się zjawiamy, od ulicy nagle zaczynają padać strzały. To jakiś niemiecki samochód pancerny wjechał od strony szosy i chce się przedostać widocznie do Fortu, ale ostrzelawszy domy, wycofuje się na szosę. Zosia Kroh mówi, że prawie co dzień mają taką przyjemność, że wjeżdża tak około godziny 11 czołg albo samochód pancerny, postrzela do okien domów willi i wycofuje się. Takich dziwów było bardzo wiele na Sadybie. Cała Sadyba w rękach powstańców, a przecież zdarzały się na jej peryferiach nawet łapanki młodzieży i kobiet do kopania okopów nad Wisłą na Siekierkach, w takiej właśnie łapance znalazł się i pomocnik naszego piekarza pana Kiliańskiego pan Gańko, gdy wiózł chleb dla Sadyby.

Umieściwszy rodzinę u Zosi — udaję się do szpitala sprawdzić, czy ranni szczęśliwie się przedostali. Szpital jest doskonale zorganizowany — nawet znajduje się tam ruchoma świetlica przenoszona z sali do sali, gdzie pod kierunkiem pani Heleny Hilke, harcerki, organizują śpiewy, deklamacje, żywe obrazy, recytacje, głośne czytanie książek. Szpital mieści się teraz na Morszyńskiej 5/7, ale ponieważ przybywa rannych i chorych na czerwonkę, więc zaszła potrzeba zorganizowania filii szpitala, która mieściła się na ulicy Goraszewskiej u architekta pana Sicińskiego, gdzie pracowała z pełnym oddaniem pani Fedorowicz (zginęła w czasie ostatniego bombardowania Sadyby, nie chcąc opuścić swoich chorych). W tej filii umieszczono chorych na czerwonkę, a także był tu oddział paralityków pod opieką Erazma Roszkowskiego, który swoich chorych nie opuścił do upadku Sadyby. Także dzielnie sprawują się młode sanitariuszki, między innymi Zosia Kiliańska i ich służąca Jasia Karaś. W szpitalu spotykam druhnę Krysię Nestorowicz, która mówi mi, że za chwilę odbędzie się pogrzeb jednego z powstańców w ogrodzie za szpitalem nad fosą. Jest gorąco, słońce praży, a my klęczymy nad otwartą mogiłą, do której opuszczana jest prosta z desek nieheblowanych zbita trumna. Ojciec Przybyła żegna zmarłego. Cisza taka, że słychać lekki szelest liści — ale nikt nie płacze. Myślę, że może my wszyscy już niedługo z nim się spotkamy.

Niemcy rozrzucają ulotki. Widać coraz częściej grupy uciekinierów z białymi płachtami, jedni przechodzą w kierunku Wilanowa, inni na Służew. Przepuszczają ich Węgrzy. Na mocy jakiejś niepisanej, ale honorowanej umowy grupy uciekinierów mogą spokojnie przejść w godzinach od 10 do 14 nie zatrzymywani nawet przez żandarmów siedzących w żółtym domu u zbiegu szosy Wilanowskiej i szosy idącej na Służew. Atak od Chełmskiej, który nas wypłoszył z naszego punktu, został odparty dzięki pomocy licznego oddziału powstańców z Lasów Chojnow-skich. Właśnie spieszyłam ze szpitala na Fort po nowe rozkazy, gdy spotkałam ten oddział, a w jego szeregach siostrę moją stryjeczną Zosię Podgórską (obecnie Stolarską). Ponieważ od strony Pomp na Czerniakowskiej również uderzono na Niemców, więc ci cofnęli się prawie do Nowosieleckiej. Lecz choć cieszymy się z tego zwycięstwa, wiemy jednak, że to krótka radość, bo nam brakuje amunicji, broni, leków, choć pan magister Kotlewski oddał wszystkie zapasy ze swojej apteki, sam niezmordowanie leczy i opatruje. Zaczyna dokuczać brak żywności, choć i tak jesteśmy uprzywilejowani, bo mamy przecież na polach ziemniaki, ogórki, pomidory i inne warzywa. Nawet mięso zdarza się od czasu do czasu z jakiegoś zastrzelonego konia na polach lub krowy. Na Forcie dostaję polecenie, aby (powtórnie starać się zorganizować punkt przy ulicy Powsińskiej 24. Ale teraz jest nas tylko trzy kobiety: moja matka, „Lena”, ja i dwoje moich dzieci — czternastoletnia Ania i sześcioletnia Kasia. Jednakże punkt ten, jako najbardziej wysunięta placówka na północ obwodu Sadyba, odgrywa bardzo ważną rolę w obronie, więc trwamy. Codziennie ksiądz Przybyła kulejąc spieszy z klasztoru na Sadybę i codziennie nas pyta: Jak tam, kobiety, trzymacie się? Trzymamy. Żegna, błogosławi nas i spieszy na swój posterunek — jest także łącznikiem.

Pewnej nocy wspaniałe widowisko na niebie. Sznury kolorowych Pacioków pocisków przeciwlotniczych przecina ciemne niebo, a smugi reflektorów łapią samoloty. To nasi, to samoloty z pomocą z Londynu, może z eskadry 303. Ach jeden trafiony spada. Inne przelatują tak nisko, tak nisko, coś spada na pola między Sadybą i nami. Samoloty odlatują. Do domu wpada Rysio Trepka lat piętnaście: „Trzewik — trzeba zaraz szukać zrzutków, bo inaczej Niemcy je zabiorą.” Moja matka biegnie wraz z nimi, aby zlokalizować miejsce. Drżę o nią, ale przecież nie mogę zejść z posterunku, bo w każdej chwili mogą nadbiec łącznicy — a reflektory raz po raz omiatają każdy kawałek ulicy Powsińskiej i pola przy niej leżące. Po godzinie wracają i dokładnie opisują miejsce. Biegnę z meldunkiem na Fort, a rano z grupą harcerek, w której jest i Basia Wardecka, idziemy na pola między Powsińską, Sobieskiego i Bonifacego pod pozorem zbierania ziemniaków z workami i koszykami i wyciągamy dwie ogromnie ciężkie skrzynki. Z trudem dociągamy je do ulicy Bonifacego, a tam odbierają je od nas chłopcy. Ale niestety i w jednej, i w drugiej skrzynce sama amunicja i do tego nie pasująca do naszych karabinków ani wisów. Żeby choć kilka pistoletów maszynowych, żeby choć jeden. Dwukrotnie były zrzuty i dwukrotnie to samo. A 15 sierpnia słychać cichnącą artylerię sowiecką na Pradze, nie widać już nocą błysków pocisków. [...] Od tego dnia coraz cięższe chwile przeżywa Sadyba. Od „krów-szaf” pali się wieś Czerniaków, część ulicy Bernardyńskiej, nawet na kościół spadają zapalające pociski, ale niesłychanie odważna i ofiarna obrona ochotniczej straży pożarnej z młodym Walterem Wawrzoniem na czele oraz mieszkańców ratuje go od pożaru. Trzeba było widzieć tych ludzi uwijających się na spadzistych dachach, tłumiących ogień płachtami i piaskiem. I na Forcie panuje przygnębienie. — Raz byłam nawet świadkiem takiej sceny: do młodziutkiego porucznika zbliża się zapłakany dwunastolatek. Czego beczysz, pyta groźnie porucznik: „Bo, bo mój oddział, bo się zgubiłem” — odpowiada mały. — „Żołnierz się nie gubi, melduj porządnie, jaki oddział, gdzie, kiedy.” Mały pręży się, choć łzy mu lecą ciurkiem z oczu, melduje, że jego brat został zabity, oddział rozproszony, komendant oddziału poległ, a on sam nie wie, jak ocalał. Młody osiemnastoletni porucznik ma też ochotę zapłakać, bo właśnie poległy dowódca tego oddziału to jego brat, ale zbiera się w sobie i głośno, mocno wydaje rozkaz: „Odmaszerować do oddziału takiego to a takiego.” O wy cudowni chłopcy,— nie ma was już, legliście pod ‘gruzami Fortu w czasie ostatniego bombardowania Sadyby. Powoli pustoszała Sadyba, ulica Bernardyńska i inne. Od Siekierek, które zajęli już prawie w całości Niemcy, obstrzał był coraz silniejszy, tak że nieliczni mieszkańcy wegetowali po piwnicach, nocą tylko wychodząc na pola, aby coś niecoś z nich zwieźć do domów.

Od strony Wilanowa również położenie uległo pogorszeniu, gdyż Węgrów zabrano, a zaczęli się tam umacniać Niemcy. Tylko na Służewie stali jeszcze Węgrzy. Jednego dnia rankiem, 22 lub 20, przybył łącznik z Sadyby, przynosząc rozkaz, abym przedostała się do Konstancina i zorientowała, jakie tam istnieją możliwości pomocy, co się tam dzieje i czy można i jak się wydostać. Punkt zlikwidować. Dostaję małą karteczkę, którą mam oddać panu Barszczowi. Najlepiej by było przedostać się z jakąś grupa uchodźców, ale trzeba się spieszyć, bo tylko do 14 można jako tako się wydostać, a jest już godzina 9. Na razie nie widać żadnej grupy, do której można by się przyłączyć, więc sama organizuję taką grupę. Zbieramy w domu, co się da, w tobołki, trochę odzienia, trochę bielizny, jakieś stare książki i słoiki z konfiturami, które zabierają dzieci. Bierzemy psa i kota i wywieszając białą chustkę na kiju udajemy się polnymi drogami w stronę Służewa. Na szczęście stoi tu jeszcze niewielki oddział Węgrów, ale ma być dziś, jutro zabrany, a na ich miejsce przyjdą Niemcy. Przechodzimy przez Służew, kierując się na wieś Kabaty, a stamtąd lasem do Klarysewa, Jeziorny i wreszcie pod wieczór jesteśmy w Konstancinie. Na drugi dzień mam wracać z powrotem na Sadybę z odpowiedzią. A tu moja młodsza córeczka rozchorowała się, leży w sil¬nej gorączce, nieprzytomna na garści słomy w opustoszałej willi, gdzie kazano nam się zatrzymać. Ale muszę wracać. Więc z ciężkim sercem żegnam dzieciaki i mamę, i Lenę i udaję się w drogę. Towarzyszy mi sanitariuszka „Zosia” córka dr Mieczysława („Datury”) Sosnowskiego, który jest w szpitalu na Sadybie, będącego filią Szpitala Ujazdowskiego. Lecz powrót jest bardzo trudny. Przemykamy się chyłkiem od krzaka do krzaka między wzgórzem kabackim a parkiem natolińskim, bacznie rozglądając się i nasłuchując. W pewnym momencie wpadamy w świetnie zamaskowany okop-ziemiankę, cały wysłany zrabowanymi dywanami i kilimami i widocznie bardzo niedawno opuszczony przez Niemców, gdyż w menażkach stoi jeszcze ciepła kawa, a wszędzie porozrzucane zapasowe buty, w rogu stoi oparty karabin.

Przemykamy dalej krzakami poniżej Natolina w stronę szosy wilanowskiej. Teraz czeka nas najgorszy odcinek, silnie ostrzeliwane pole między szosą a Fortem na Sadybie. Co robić? Czy czołgać się od bruzdy do bruzdy, czy biec. Siedzimy w krzakach jak zające i zastanawiamy się. Nagle pani Sosnowska wybiega na pole i rwie wśród kuł, które gęsto padają w stronę Czarnych Dróg, ja za nią kuśtykając, bo rana w nodze z pierwszych dni powstania, po forsownym marszu do Konstancina i z powrotem (siedemnaście kilometrów od Warszawy), otworzyła się i bardzo zaogniła. Ale ani jedna kula nie trafia w nas, choć Niemcy strzelają do nas jak do kaczek. Wreszcie jesteśmy za osłoną domów na Sadybie, kieruję się na Fort. Oddaję meldunek nowemu komendantowi Jerzemu Czechowiczowi. Ten wypytuje o drogę, jak się przedostałam, czy mogłabym iść jeszcze raz i wyprowadzić bardzo ważną osobistość, kogoś, kto przedarł się ze Śródmieścia na Sadybę i bezwarunkowo musi się porozumieć z oddziałami pozawarszawskimi. Mówię, że spróbuję i że dołożę wszelkich starań, aby go wyprowadzić, ale musimy się spieszyć i musi być przynajmniej do Kabat zupełnie mnie podporządkowany. Na te słowa z sąsiedniej izby wyszedł mężczyzna czterdziestoletni lekko szpakowaty i zwracając się do komendanta mówi: „Idę z panią”, jeszcze dowódca pochyla się do mnie i szepcze, proszę dbać o niego, jest ranny w plecy, to bardzo ważna osobistość. Zastanawiam się chwilę, jak wyjść — proszę, aby poczekał na mnie na Forcie, sama biegnę do swego domu, zbieram różne rzeczy w tobołki, cięższy, ale mniejszy dla siebie, duży nastroszony, ale bardzo lekki, dla mego towarzysza — wszystko owinięte w białe prześcieradła, abyśmy jak najbardziej wyglądali na uchodźców i przenoszę to na Sadybę. Z wielką troską nakładam na plecy większy tobół memu towarzyszowi i ruszamy w stronę Służewa pod kościół Św. Katarzyny. Ale tu pustka. Nie ma już Węgrów, a Niemcy jeszcze nie przybyli. Szczęście nam sprzyja, gdyż nie spotykamy na swej drodze nikogo prawie do Klarysewa. Gdyśmy mijali Kabaty, silny ogień armatni z Wilanowa dał nam znać o natarciu Niemców na Sadybę i rozpoczynającym się ostatnim akcie tragedii jej upadku.

W Konstancinie przekazałam mego podopiecznego w ręce pana Olewińskiego, a sama zostałam skierowana na opatrunki do szpitala, gdyż ranna noga wyglądała niebezpiecznie. W związku z tym zostałam zwolniona z moich obowiązków.

Rękopis, oryginał, kwiecień 1967, IH PAN.

Źródło

Ludność cywilna w Powstaniu Warszawskim PIW 197