W Powstaniu:

ul. Pelplińska, punkt opatrunkowy nr 201; pl. Konfederacji 42/44 (obecnie Al. Zjednoczenia 34), szpital polowy nr. 203 „Nasz Dom”

Urodziła się we Wschodniej Syberii, we wsi Boharadce, w okręgu Jakuckim, 17 lipca 1898 roku. Wieś ta składała się z trzech jurt położonych pomiędzy rzeką, wpadającą do Leny, a tajgą, w odległości osiemnastu wiorst na północ od Jakucka.

Rodzice jej byli carskimi zesłańcami. Przeszli przez Warszawską Cytadelę, rosyjskie więzienie – Butyrki i twierdzę Pietropawłowską. Walczyli o sprawiedliwość dla ludzi, oraz o odzyskanie niepodległości  P o l s k i. To ukształtowało jej charakter i światopogląd. Studia medyczne rozpoczęła jeszcze w Carskiej Rosji  w Odesie, a ukończyła je już w wolnej Polsce na Uniwersytecie Warszawskim w 1925r. Już w czasie studiów wzięła udział w wojnie Polsko – Bolszewickiej jako sanitariuszka, Przydzielono ją do czołówki sanitarno-kolejowej “Piast”, na Front Wschodni, Lida, Baranowicze, Mołodeczno. Jej zadaniem było zbieranie rannych na polach bitew, po potyczkach z bolszewikami, zarówno rannych Polaków, jak i Rosjan. Po opatrzeniu, rannych odwożono do dużych miast, Wilna i Grodna, gdzie lokowano ich w szpitalach. Wiosną 1921 roku została zwolniona z wojska i wróciła na studia. Całe swoje życie zawodowe poświęciła walce z gruźlicą. Nie tylko jako lekarz ale również jako opiekun społeczny ich środowiska.

Poniższy tekst jest fragmentem obszerniejszych wspomnień z jej życia:.

KONSPIRACJA.   

W  maju 1940 roku podpułkownik Niedzielski (późniejszy „Gospodarz” – „Żywiciel”), a niedaleki sąsiad z ulicy Zuga, po długiej rozmowie zaproponował mi pracę w konspiracji i zorganizowanie służby lekarsko-sanitarnej na odcinku Bielany, powołując się na moja prace w tym zakresie w 1939r. W związku z tym, ze parę dni wcześniej zostałam zwolniona z Gestapo przy ul. Szucha, ze względów bezpieczeństwa – i prawdę mówiąc ze strachu, wtedy odmówiłam.. Jednak podpułkownik Niedzielski wychodząc wyraził przekonanie, że się jeszcze spotkamy.

I miał rację. W lutym 1941 roku zwrócił się do mnie major “Serb” inaczej “Żubr”, skierowany właśnie przez podpułkownika Niedzielskiego pseudonim „Gospodarz”, z tą samą propozycją. Tym razem zgodziłam się, bo nastąpiła chęć odwetu. Polecono mi przygotować szpital, do czego byłam już przed wojną przygotowana.

 Ponad rok przed rozpoczęciem się wojny, w lipcu i sierpniu 1938 roku, zostałam skierowana z pracy na kurs obrony lekarsko sanitarnej, który miał mnie przygotowywać do odpowiednich działań na wypadek wojny. Robiliśmy ćwiczenia polegające na przygotowaniu miasta do nalotów lotniczych i bombardowań. Po skończonym kursie polecono mi przygotowanie szpitala, który mógłby rozpocząć działalność w momencie wybuchu wojny. Szpital ten miał powstać w domu dziecka na Bielanach nazywanym “Nasz Dom”. Jest to duży budynek, mający duże sypialnie, świetlicę, jadalnię i spore zaplecze gospodarcze. Świetnie nadawał się na ten cel. Zgłosiłam się do dyrektorki sierocińca Pani Maryny Falskiej. Osoby wyjątkowo mądrej i światłej, naturalnie się zgodziła. Wydział zdrowia również zaakceptował ten pomysł i obiecał pomoc w przygotowaniach. Wtedy jeszcze nie wierzyliśmy w możliwość rozpoczęcia światowej wojny. Przygotowaliśmy materiały opatrunkowe, narzędzia chirurgiczne i leki w sporej ilości. Jak się później okazało “nasz” szpital był bardzo potrzebny. We wrześniu 1939 roku szpital służył rannym i chorym żołnierzom z bitew w Puszczy Kampinoskiej, na Wawrzyszewie, Bielanach i Babicach. Zgłosiło się wtedy kilka pielęgniarek, między innymi bardzo pomocne siostry chirurgiczne: Stefania Sydryszpilewicz i Maria Zwolińska. Jako Internistka miałam kłopoty z chirurgią. Wśród rannych mieliśmy, między innymi, kilku lotników niemieckich. Traktowaliśmy ich tak jak wszystkich rannych. Szpital ten działał jeszcze w listopadzie 1939 roku. Na rozkaz Niemców został zlikwidowany, a rannych przejął Szpital Ujazdowski. Sprzęt lekarski ukryliśmy na terenie sierocińca, wiedząc, że to nie koniec wojny.

Teraz moje przedwojenne i wojenne przygotowania okazały się znowu przydatne .

Ponownie porozumiałam się z Panią Marią Falską i zaczęłyśmy organizować pracę w konspiracyjnych warunkach. Razem z pielęgniarką Stefanią Sydryszpilewicz zorganizowałyśmy sześć kursów pielęgniarek pomocniczych. Prowadziłyśmy dwa kursy na Wawrzyszewie, dwa na Bielanach w moim domu i dwa w Młocinach u sióstr Urszulanek. Jednocześnie gromadziłyśmy niezbędny sprzęt i leki. Równolegle zorganizowałam i prowadziłam punkt sanitarny na Dolnym Marymoncie, na tyłach AWF-u. Na ul. Pelplińskiej. W porozumieniu z rodziną Jaksa Bykowskich (Feniks, Słowackiego 4), prowadziłam też inną konspiracyjną działalność. Pracowałam w poradni przeciwgruźliczej na ulicy Marymonckiej, wykorzystując poczekalnię i gabinet rentgenowski do kontaktów i wypisywania fałszywych zaświadczeń, a nawet do fałszowania klisz rentgenowskich. W domu przechowywałam ludzi i czasami broń. Współpracowałam też z punktem PCK przy ul. Lipińskiej, z Panią Janiną Chełmińską.

Dwukrotnie byłam wzywana na odprawy do komendanta dzielnicy (Żywiciela). Przedstawiłam plan organizacyjny opieki lekarskiej: szpital w “Naszym Domu” i punkt sanitarny na dolnym Marymoncie, tuż pod skarpą AWF przy ul Pelplińskiej w domu Państwa Wnorowskich, którzy ofiarnie odstąpili nam dwa pokoje w swoim domu. Plan ten został zaakceptowany. Kontakt z władzami podziemnymi utrzymywałam w tym czasie poprzez majora “Żubra”.

Moje pacjentki przychodziły po zaświadczenia o stanie choroby, w których musiałam używać słowa – groźna. Zapytałam, po co, odpowiedziały, że jest lekarz niemiecki potwierdzający te zaświadczenia i wysyłający je do Niemiec i wtedy ich mężowie wracali z obozów. Pomyślałam sobie, że i ja mogę coś takiego zrobić. Zapłaciłam tysiąc złotych Niemcowi i po kilku tygodniach Władek wrócił. Był bardzo wystraszony tym jak będzie żył w Polsce bez auswaisu, ale zwrócił się do pogotowia ratunkowego, gdzie go przyjęto do pracy. Zyskaliśmy dwa lata, które spędziliśmy znowu wszyscy razem, aż do powstania.

POWSTANIE.

1 sierpnia 1944 roku całą załoga szpitala (16 pielęgniarek, łącznik i lekarz), zgłosiliśmy się w punkcie przy ul. Pelpińskiej, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. Wywiesiliśmy chorągiew Czerwonego Krzyża. Szpital też był już obsadzony. Miał dostateczną liczbę pielęgniarek, a kierował nim chirurg dr Czyżewski. W czasie powstania dr Czyżewski zachorował ciężko na dur brzuszny.

O oznaczonej godzinie zaczął się bardzo trudny atak na AWF. Nasi żołnierze bez osłony musieli wbiegać na górę, natomiast znacznie lepiej uzbrojeni Niemcy, mieli doskonałe stanowiska na wysokich piętrach AWF-u. Już w pierwszym momencie mieliśmy czterech rannych i jednego zabitego. Niestety spisy nazwisk zaginęły. Po kilku godzinach przyszedł rozkaz likwidacji punktu. Rannych zgłosiliśmy do księdza Truszyńskiego i zostali zabrani do szpitali na Żoliborzu. Sprzęt umieściłam na Marymoncie u przyjaciół i pacjentów. Znów nastąpił okres okupacji. W tym czasie byliśmy odcięci od żoliborskiego dowództwa.

Rano, drugiego dnia powstania, dowiedziałam się, że na ul. Żeromskiego 35-47 jest jakaś grupa powstańców. Udałyśmy się tam z pielęgniarką Stefanią Pol i Zofią Lipszyc. Zastaliśmy domy zajęte przez nasze wojsko i ludzi cywilnych w piwnicy. Szukałam swego dowódcy, majora “Żubra”, ale natrafiłam na pułkownika “Żywiciela”. Gdy zapytałam o to czy mam zostać, rozkazał mi wrócić do szpitala w “Naszym Domu”.

W tym czasie Niemcy ustawili się w tyralierę i rozpoczęli atak na nasz punkt. Szli po piaskach od strony Marymontu. Mniej więcej z tego miejsca w którym obecnie znajduje się dworzec autobusowy. Nasi żołnierze ustawili się w oknach pierwszego piętra. Na początku mieliśmy wrażenie pewnej przewagi. Padło kilku niemieckich żołnierzy. Nasi chłopcy starali się zabrać im broń, bo mieli jej bardzo mało. Jednak po pewnym czasie z tej samej strony nadeszły niemieckie czołgi i to właściwie rozstrzygnęło walkę. Walka trwała do godziny 17-tej. W tym czasie niosłyśmy pomoc rannym, głodnym i wystraszonym. Gdy strzały ustały spróbowałam wyjść z noszami z ciężko rannym żołnierzem. Niemcy nie strzelali. W ten sposób udało się ewakuować 60-ciu rannych. Wśród nich było dwóch żołnierzy niemieckich, wziętych do niewoli w czasie ataku na AWF od ul. Marymonckiej. No i zaczęła się normalna szpitalna praca w warunkach wojennych.

Przyjęliśmy również chorych cywili, aby nadać szpitalowi charakter zwykłego, a nie wojskowego szpitala. Po likwidacji punktu na Powązkach zgłosili się jeszcze nowi lekarze, dr W. Gąsiorowski, dr Wasilewska i dr Podbiega. Dość szybko zgłosił się oficer niemiecki krzykliwie i ordynarnie żądając wydania jeńców. Po upływie kilku dni ten sam oficer znowu wszedł na salę opatrunkową i czystą polszczyzną powiedział, że chce mówić z koleżanką Mancewicz. Odpowiedziałam, że ja jestem Mancewicz lecz nie koleżanka. Oficer powiedział wtedy, że jest dowódcą oddziałów na AWF-ie, lekarzem, studentem Uniwersytetu Poznańskiego, synem laryngologa z Poznania, ma tam ciotkę, która telefonuje prosząc o wiadomości o swojej córce mieszkającej na Żoliborzu i poprosił o informacje o niej. Zgodziłam się żądając przysługi za przysługę. Musi dać nam karetkę i przywieść z Marymontu pozostawiony tam sprzęt i chorych. Oboje dotrzymaliśmy zobowiązań. Przekazując informację o siostrze, miałam satysfakcję z faktu, że jego siostra pracuje jako pielęgniarka w szpitalu AK i że jest zdrowa. Przez cały czas pracowałam w szpitalu jako internista robiąc regularnie obchody. Inni koledzy wykonywali zabiegi i operacje chirurgiczne. Personel pielęgniarski był dzielny i pracowity, a administracja “Naszego Domu” troszczyła się o wyżywienie.

Z bardzo ciężkich przeżyć muszę wspomnieć śmierć na zawał serca Pani Maryny Falskiej, pochowaliśmy ją w ogródku szpitala. Również tragiczne było niefortunne zajście z czterema pielęgniarkami. W którymś momencie no miejsce oddziałów niemieckich przyszli Własowcy. Zażądali przysłania pielęgniarki do rannego żołnierza. Poszły cztery pielęgniarki i gdy długo nie wracały, udaliśmy się ze szpitala większą gromadą. Własowcy, jak się okazało, urządzili sobie z nimi okropną “zabawę”. Na szczęście udało się pielęgniarki odprowadzić do szpitala.

Wśród ludności cywilnej zgłaszającej się do naszego szpitala był prof. fizjologii Czubalski. W tym czasie udało się uzyskać, od niemieckiego dowództwa, zlokalizowanego na lotnisku, pozwolenie na przywożenie żywności ze wsi dla potrzeb szpitala. Załatwiła to dr Wasilewska, dobrze znająca język niemiecki. Z furmanek tych korzystały łączniczki przewożące broń z Puszczy Kampinoskiej i Lasek na Żoliborz przez Placówkę. W połowie września rozpoznałam trzy przypadki duru brzusznego i jeden czerwonki, cztery osoby były chore na płonicę. Te zakaźne przypadki należało jak najszybciej izolować. Zajęliśmy domek obok PCK na ul. Lipińskiej. Ze studentką medycyny Marylą Kowalską przenieśliśmy tam naszych chorych. W tym czasie przyjęliśmy dwa zrzuty. Raz były to, bardzo nam potrzebne, połcie słoniny, a drugim razem worek amunicji nie pasującej do naszej broni. Zakopaliśmy je w ogrodzie naszego domu.

WYGNANIE.

Na początku października  Niemcy przewieźli szpital samochodami do Pruszkowa, a dalej pociągami do Witowa. Nasz oddziałek zakaźny przewieziono do obozu w Pruszkowie. Wśród chorych na płonicę były i moje dzieci. Gdy Niemcy zorientowali się, że to są zakaźni chorzy, przewieźli nas do szpitala zakaźnego w Pruszkowie. Szpital był przepełniony. Dzień był zimny i dżdżysty. Wszystkich chorych zostawili w błocie. Nie wyszedł do nas żaden lekarz ze szpitala. Ulitował się nad nami personel pomocniczy, oczyścili na lewo od wejścia graciarnię, sprzątnęli i tam nas umieścili. Znów wszystkie choroby razem. Pod koniec pobytu zaraziła się tyfusem Marylka Kowalska. Ja szukałam Władka.

Dowiedziałam się, że w Tworkach stoi warszawskie pogotowie ratunkowe, w którym pracował Władek. Powiedzieli mi, że zaraz po powstaniu opuścił ich i co dalej się z nim stało nikt nie wiedział. Czy go zabili, czy wywieźli na roboty, czy błąka się po Polsce szukając nas. Szukając Władka byłam w Grodzisku gdzie wszystkie ściany domów i pnie drzew były oklejone kartkami osób poszukujących bliskich. Była tam też kartka do mnie, że Dworakowska poszukuje dr Mancewicz i jest w Miedniewicach koło Sochaczewa. Poszłam do tych Miedniewic. Zastałam rodzinę Dworakowskich w klasztorze i wiadomość, że sołtys zarezerwował dla nas mieszkanie. Wróciłam do szpitala, wynajęłam dwukołowy wózek z koniem i razem z dziećmi pojechałam do Miedniewic. Ciągle jeszcze chora Marylka K. powlokła się do swoich krewnych.

W Miedniewicach gospodarze dali nam pół izby. Pod jedną ścianą stało łóżko, gdzie spali młodzi gospodarze, po środku pokoju stał stół, a pod drugą ścianą leżały trzy nasze sienniki. W pokoju tym stał też żelazny piecyk, tak zwana koza. Którejś nocy, leżąc pod stołem na sienniku, przypomniałam sobie, że Władek, w listach z niewoli, wspominał jakiegoś Ignacego. Więc do tego Ignacego, którego nazwiska nie znałam, napisałam list na ten stary adres, tam gdzie Władek był w niewoli. Okazało się, że Władek wpadł na ten sam pomysł, dzięki czemu znowu nawiązaliśmy kontakt. W tym czasie Władek był robotnikiem w cukrowni pod Wrocławiem. W Miedniewicach zatrudnili mnie jako lekarza w domu starców. Dostawałam za to gotowaną koninę w ilościach nieograniczonych. Gospodarze trochę nas dokarmiali i mogliśmy wykupić kartkowy chleb. Taka sytuacja trwała około dwóch miesięcy. Potem miałam już trochę praktyki lekarskiej, honorariami były produkty żywnościowe.

17 lutego Miedniewice zajęły wojska radzieckie. Ludzie ci byli bardzo zmęczeni. Zaraz po przyjściu pokładli się prosto na śniegu. Poszłam do radzieckiego komendanta z zapytaniem, czy można pójść do Warszawy. On zapytał czy jestem szpiegiem. Na moje zaprzeczenie powiedział – to idź. Następnego dnia zdecydowałam się, razem z Antkiem, iść do Warszawy. Droga była bardzo ciężka. Pola tuż po bitwie. Często spotykaliśmy trupy żołnierzy niemieckich, a sama szosa była usłana sierścią koni rozjechanych przez czołgi. Przenocowaliśmy w Grodzisku u Izdebskich i poszliśmy dalej. Dom zastaliśmy cały, nie spalony, tylko strasznie zdewastowany i rozszabrowany. Zginęło wszystko oprócz wielkiej szafy z książkami i trochę drobnego, kuchennego sprzętu. Starannie pozamykaliśmy drzwi i okna. Przenocowaliśmy jedną noc u Wisi Mancewiczowej i poszliśmy z powrotem do Miedniewic. Droga była jeszcze cięższa, niż poprzednio, bo cały czas towarzyszyła nam śnieżna zamieć. Antoni podwoził mnie, w krytycznych momentach na znalezionych w ogródku sankach. Na noc zatrzymaliśmy się w jakiejś wsi. Gospodarze powiedzieli nam, że mają już dosyć “tych Warszawiaków”. Pozwolili jednak przenocować i rano nas nakarmili.

Pięć lat okupacji niemieckiej były doprawdy nieprawdopodobne. Nie można było być pewnym, że się wróci do domu. Stale odnotowaliśmy łapanki na ulicach, uliczne egzekucje, tragedię Getta i jego mieszkańców. I te straszne ogłoszenia na ścianach domów informujące o kolejnych ludziach skazanych na śmierć lub już rozstrzelanych. Mały dziewięcioletni Ryś na takiej liście wyczytał nazwisko swojego ojca. Przeżyliśmy również dwie okropne wojny w ścianach zamkniętego miasta. Oblężenie miasta w 1939r. i wykańczanie powstania w 1944 roku: stała strzelanina, pociski armatnie, (gruba berta strzelająca z pociągu pancernego stojącego na dworcu głównym), okropnie syczące krowy, czy szafy, stojące w zagajniku za naszym domem. Wszystko się trzęsło jak w czasie trzęsienia Ziemi.

Źródło

Materiał przesłany przez zięcia - Pana Michała Czajkowskiego