W Powstaniu:
Obwód I Śródmieście Północ (bez Leszna) placówki lecznicze: punkt ratowniczo-sanitarny, szpitalik, siedziba: ul. Złota 22
WSPOMNIENIA Z POWSTANIA WARSZAWSKIEGO
Godzina W – pierwszego sierpnia 1944 roku, ulica Chmielna róg Marszałkowskiej – byłam wtedy z moją malutką sześciomiesięczną córeczką u mojej matki w Śródmieściu, w miejscu odległym od mojego stałego zamieszkania, przy ul. Suchej na Kolonii Staszica i Lubeckiego.
Wiedziałam oczywiście o planowanym powstaniu, ale po wyjściu z Pawiaka musiałam się wyłączyć z czynnej służby w Armii Krajowej. Nie liczyłam więc na osobisty udział w Powstaniu Warszawskim, ale los postanowił inaczej. Miałam dobre przygotowanie medyczno-pielęgniarskie, a możliwość opieki mojej matki nad moją córeczką „Kruszynką” umożliwiła mi włączenie się do działań powstańczych.
Nad strachem dominowało uczucie, że wreszcie po tylu latach życia w ciągłym napięciu i zagrożeniu możemy się przeciwstawić gwałtom, terrorowi i prześladowaniom. Jak zawsze, gdy wszyscy są tak samo zagrożeni, wyzwalają się niezwykłe pokłady ludzkiej życzliwości i chęci pomocy. To samo obserwowałam w czasie oblężenia Warszawy w 1939 roku. Znikają wszelkie różnice statusu bytowego, czy intelektualnego – posiadający dzielą się z potrzebującymi, a co warte dodatkowego podkreślenia – robią to w ogromnie sympatyczny sposób, z serca, nie do odrzucenia.
Mieszkańcy naszej kamienicy samorzutnie się organizują i pierwszym zadaniem jest przygotowanie piwnic, już nie jako schronów, ale pomieszczeń do stałego przebywania; tylko jedzenie gotuje się na parterze. Nastrój jest dobry ‑ spokój, bez nerwów.
Już pierwszego dnia grupa chłopców zajęła stanowisko obserwacyjno-strzeleckie w oknach mieszkania, bezpośrednio nad ulicą Chmielną. Pamiętam niektóre pseudonimy chłopców, np. German, Jarema, Anemik – z którymi mieliśmy kontakt aż do kapitulacji powstania.
Ulica Zielna jest pod ostrym ostrzałem w PAST-y, Marszałkowska od strony Dworca Głównego – są już pierwsi zabici i ranni. Budujemy pierwsze barykady, przebijamy się do piwnic sąsiednich domów. Po kilku dniach stoją barykady w poprzek Marszałkowskiej, dwie na Zielnej, jedna na ulicy Złotej. Chłopcy z Gurtu stacjonują w naszych mieszkaniach, musztrę odbywają na podwórku, my szyjemy im koszule, czapki, opaski biało-czerwone – są bardzo dzielni, ale mają tragicznie mało broni i amunicji. Obiecują zdobyć je na wrogu i rzeczywiście je zdobywają; przy przebiciu do sąsiedniego domu trafiają na lokal nur für Deutsche i mając tylko kilka granatów i trochę ręcznej broni, zdołali sterroryzować i zabić niemieckich żołnierzy i zdobyć broń, choć jej strasznie mało.
Powstaje pierwszy punkt opatrunkowy na ulicy Zielnej 13 ‑ można się już poruszać względnie bezpiecznie, a nawet przenieść rannych na noszach. Barykady są podwyższone przez przekop u ich podnóża. Zaczynamy się orientować, co się dzieje na najbliższych odcinkach.
Nie pamiętam dokładnie, kiedy powstał szpital powstańczy na ulicy Złotej 22, w domu dawnej Mennicy Państwowej. Chyba to było na przełomie pierwszej i drugiej dekady sierpnia. Mieszkańcy przynieśli łóżka, koce, bieliznę i żywność – środki opatrunkowe i bandaże robimy z prześcieradeł. Komendant szpitala doktor medycyny Józef Konarskis ps. Sokół, chirurg, zgłosił się w kilka dni później (miał trudności z dotarciem). Inni lekarze to byli: dr Jankowski, ginekolog, dr Judym, internista, dr Róg, okulista, obaj ostatni to Żydzi, którzy ukrywali się w czasie okupacji w ruinach Warszawy, następni to dr Zieliński, student medycyny Henryk Chojnacki ps. Jastrząb. Zgłosiły się sanitariuszki wśród nich moja bratowa, Hanna Staryszak-Ignatowicz z siostrami i matką i kilka ochotniczek z pobliskich sklepów; zastało je powstanie w czasie pracy.
Ranni i personel napływali szybko. Główną organizatorką była pielęgniarka Jadwiga Włoszczewska-Dolińska ps. Wera, która poza swoimi obowiązkami w skróconym czasie dokształcała sanitariuszki – ochotniczki. Komendantowi szpitala towarzyszyła żona oraz córka, studentka SGGW, był również student i kolega córki Komendanta, który był pomocny przy wielu operacjach.
Ranni są rozlokowani na dwóch najniższych piętrach Państwowego Urzędu Probierczego – sale duże, jasne, czyste – do czasu kiedy Niemcy ustawili tzw. „ryczące krowy” w Ogrodzie Saskim.
Ranni pochodzili początkowo ze zgrupowania przy ul. Chmielnej po jej stronie nieparzystej. Wśród nich nieliczni, którzy zdołali dotrzeć do wyznaczonych im placówek. Przy ataku niemieckim i zajmowaniu nieparzystej strony tej ulicy najciężej ranne były cztery sanitariuszki; te dziewczyny były ranione granatnikami, w związku z tym miały mnóstwo odłamków w całym ciele. Jedną z nich zapamiętałam ze względu na 47 odłamków, które wydobyłam z całej przedniej powierzchni ciała. W związku z ciągłym napływem rannych Komendant zajął w sumie cztery piętra budynku dla szpitala. Wkrótce okazało się to niepraktyczne, zwłaszcza przy ostrzale tzw. „krowy” z Ogrodu Saskiego. Jej ostrzał zapowiadało tzw. „nakręcanie” wyrzutni ciężkiego kalibru przed oddaniem serii strzałów. Początkowo nie zagrażało to szpitalowi, gdyż pociski przenosiło nieco dalej, ale po kilku dniach Niemcy wstrzelali się trafiając na nieparzystą stronę ulicy Złotej, co było groźne, bo w całej części frontowej naszego domu poleciały okna i fragmenty murów. Komendant zarządził przeniesienie rannych do piwnic wyłożonych korkiem, co bardzo skutecznie chroniło naszych chorych.
I wtedy byłam świadkiem gorszącego zachowania się lekarza, który prowadził szpitalik pod numerem 58 na Złotej. Awantura dotyczyła tej przeprowadzki, jakoby nie skoordynowanej z czasem zaplanowanego przez wyżej wymienionego lekarza wywiadu (z fotograficznymi ilustracjami), dotyczącego powstańczego szpitala. Swoje awanturnicze pretensje dr. P. zgłaszał w czasie opatrywania rannego powstańca. Twórca zamieszania stał pod szafą, która na skutek podmuchu otworzyła się i przewracając nakryła go. Pamiętam, jak napięcie nerwowe rozładowało się w śmiechu, który nas ogarnął, kiedy obserwowaliśmy zachowanie wyeliminowanego, wystraszonego naszego „przeciwnika”.
Uczucie strachu nie zawsze było nam obce. Pamiętam jak nasza najmłodsza sanitariuszka, Kasiunia Staryszak, prosiła naszego księdza kapelana o skuteczną radę, gdyż w czasie nalotu lub ostrzału same nogi ją niosły do drzwi, aby uciec z sali chorych, Ksiądz kapelan z cała powagą odniósł się do sprawy mówiąc: „Czy ty uważasz, że jesteś taka ważna, żeby to ciebie miało akurat trafić?”. Jakaż jest wielka siła w poczuciu humoru.
Któregoś dnia Niemcy rozpoczęli szturm na parzystą stronę ulicy Chmielnej, gdzie znajdowała się moja matka z córeczką. Powstańcy ewakuowali ludność cywilną z zagrożonego odcinka. Po wielogodzinnych poszukiwaniach znalazłam obydwie w którejś piwnicy przy ulicy Zielnej. I to był sygnał, żeby się nie rozstawać – co ma nas spotkać, niech spotka nas razem. Uzyskałam zgodę Komendanta na przyprowadzenie moich bliskich do piwnicy szpitala. Groźne było przejście w poprzek ulicy Zielnej, gdyż powstał nowy punkt niemieckiego ostrzału z ulicy Chmielnej – od tej strony barykady słabo ochraniały. Nasi chłopcy jednak zaobserwowali przerwy w niemieckim ostrzale – zapewne konieczne na ładowanie broni – i w tym czasie wypuszczali po kilka osób na przebiegnięcie przez jezdnię. Udało się.
Kontakty Śródmieścia z innymi dzielnicami były słabe, ale jednak były – poza ustnymi przekazami funkcjonowała już poczta powstańcza, roznoszona przez dzieci kilku- i kilkunastoletnie. Były więc listy i garść informacji mimo niemieckich nalotów i kanonady.
Praca i życie w piwnicy byłyby przygnębiające, gdyby nie stały brak czasu na cokolwiek, poza potrzebami rannych. Zdobywanie wody, żywności, leków i środków opatrunkowych absorbowały ogromnie i mimo wszystko tliła się nadzieja, gdy patrzyło się na biało-czerwone chorągwie – to był mimo wszystko kawałek wolnej Polski.
Ranni po operacjach, w trakcie gojenia się ran, byli zabierani na prywatne kwatery. Część z nich odtransportowano na Powiśle, na ulicę Drewnianą – dalszych ich losów nie znam.
Upadło powstanie na Starówce. Byłam przy włazie, pomagając wydostać się z kanałów tym, którym udało się do nas dotrzeć. Imponowali spokojem i jakąś wewnętrzną mobilizacją po tym, co przeżyli.
A po tym … a po tym, jak dotarł do nas dr Pokrzywiński z wiadomością o upadku całego powstania – po tym była już tylko rozpacz, jak po upadku Westerplatte, jak po upadku obrony Warszawy w 1939 roku.
Potoczyły się dni i noce pełne goryczy, smutku i rozpaczy. Nasi ranni umierali z braku sił mimo starań i wysiłków z naszej strony; niektórzy cicho i samotnie, inni podtrzymywani modlitwą i wiarą.
Nowym duchem powiało, gdy rozpoczęły się zrzuty na spadochronach z samolotów. Przy skomplikowanym rozsianiu polskich placówek i niemieckich rejonów – część zrzutów nie docierała do Polaków, ale jednak zrzuty były, ktoś pamiętał o nas i chciał nam pomóc. I to było najważniejsze. Niezawodni nasi chłopcy przynosili ze zrzutów mleko w proszku dla najmłodszej „Kruszynki”, a przecież sami byli głodni i to bardzo. „Kruszynka” dostała opaskę AK i specjalnie dla niej uszytą furażerkę.
Mieliśmy trochę informacji o losach innych zgrupowań powstańczych. Było coraz trudniej, coraz ciężej. Ale to właśnie otwierało serca i wyzwalało potrzebę pomagania sobie nawzajem. Zgodnie z zezwoleniem Niemców część ludności cywilnej opuściła Warszawę. Dowiedzieliśmy się też o stworzeniu przez okupanta pierścienia obozów przejściowych wokół stolicy. O dalszych losach uchodźców nie było z początku nic wiadomo. Z czasem dotarło do nas, że liczba ludzi, którzy przeżyli, zaskoczyła Niemców, nie przygotowanych na zatrzymanie ich i internowanie, docierały również wieści, że część ludności umiała dotrzeć do odleglejszych rejonów miasta.
Największym punktem koncentracji ludności Warszawy został Pruszków, później zwany obozem przejściowym; w późniejszym okresie powstały tam szpitale dla rannych i chorych. Zbliżała się kapitulacja – zawiadomił nas o tym dr Pokrzywiński. Należało „schować” naszych żydowskich kolegów, którzy ufali najbardziej swemu dotychczasowemu schronieniu w gruzach. Pomógł im nasz kolego Jastrząb, który zamurował całą grupę i zatarł wszelkie ślady dostępu do kryjówki.
Należało teraz przygotować do drogi nasz cały szpital. Dla chorych, łącznie z personelem, perspektywą był obóz jeniecki. Najbardziej zagrożeni byli młodzi chłopcy. Komendant zarządził nakładanie gipsów na rzekomo złamane kończyny, skomplikowane opatrunki i grupę rzekomo zakaźnie chorych, czego Niemcy najbardziej się obawiali.
Nie chciałam rozłączać się z mamusią i córeczka, zdecydowałam się wyjść z ludnością cywilną, oddając papiery sanitariuszki do dyspozycji Komendanta, dla którejś z dziewcząt, której nic nie „chroniło”. I tak z dzieckiem na ręku i z ręką mamusi, pod pachą, poszłyśmy razem przez Okęcie, ulicą Krakowską. Zdecydowałam zatem ominąć Pruszków. Ubłagałam napotkanego rolnika, żeby nas zawiózł na przełaj do Milanówka. I tam był koniec naszej wędrówki.
29 XII 2002
dr Maria Wejroch-Kowalska ps. Jadwiga
Życiorys
Maria Ignatowicz-Wejroch-Kowalska urodziła się 29 IX 1918 r. w Warszawie z ojca Bolesława Ignatowicza, inżyniera mechanika, adiunkta katedry mechaniki Politechniki Lwowskiej i matki Stanisławy z Sobolewskich, lekarza stomatologa. Maturę uzyskała w gimnazjum im. Klementyny z Tańskich Hoffmanowej w Warszawie w 1936 r. W tymże roku została przyjęta do Akademii Stomatologicznej w Warszawie.
Od września 1939 r. pracowała w Szpitalu Dzieciątka Jezus jako p. o. asystent przychodni przyszpitalnej. Brała czynny udział w prowadzonych tam tajnych kompletach swej uczelni. W 1940 r. była już członkiem ZWZ, po czym została zaprzysiężona w AK z przydziałem do „Gurtu”. Kolportowała prasę podziemną, przewoziła broń. W 1943 r. aresztowana razem z mężem, Andrzejem Wejrochem. Po jego rozstrzelaniu na Pawiaku została po kilku miesiącach zwolniona.
W Powstaniu Warszawskim brała udział od początku do kapitulacji, pracując w powstańczym szpitalu przy ul. Złotej 22. Wyszła z Warszawy razem z ludnością cywilną, mając pod opieką matkę i córkę, z którymi udało jej się ominąć obóz w Pruszkowie i dotrzeć do Zakopanego, gdzie znajdował się letni domek jej rodziców. W maju 1945 r. wróciła do Warszawy i Szpitala Dzieciątka Jezus na stanowisko adiunkta Oddziału Chirurgii Szczękowej, gdzie przepracowała 10 lat. Została przyjęta na Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego. Dyplom uzyskała w 1955 r., specjalizację II stopnia z chirurgii szczękowej, a 7 lat później, po specjalizacji, w 1974 r. uzyskała doktorat. Pracowała kolejno w Instytucie Matki i Dziecka (laryngologia i chirurgia dziecięca). W Szpitalu Bielańskim przez 14 lat prowadziła poliklinikę stomatologiczną. W ostatnich latach pracy była zatrudniona w Ośrodku Medycyny Pracy w Warszawie.
W 1951 r. wyszła powtórnie za mąż za Witolda Kowalskiego, ekonomistę, z którym ma dwie córki.
Otrzymane odznaczenia:
Medal Wojska Polskiego (czterokrotnie), Krzyż Armii Krajowej, Warszawski Krzyż Powstańczy, Medal za Warszawę 1939-1945, Medal Zwycięstwa i Wolności, Złoty Krzyż Zasługi oraz odznaki „Akcja Burza” i „Weterana Walk o Niepodległość”.
Źródło
Pamiętnik Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego – Powstanie Warszawskie i medycyna, wydanie II, Warszawa 2003 r. oraz Bożena Urbanek Pielęgniarki i sanitariuszki w Powstaniu Warszawskim w 1944r. Warszawa 1988. PWN