W Powstaniu:
szpital w Milanówku
POWSTANIE WARSZAWSKIE
Fartuch i czepek pielęgniarski raz jeszcze odegrały w moim życiu dużą rolę.
W pierwszych latach okupacji mieszkaliśmy z moim mężem w Klinice na Starynkiewicza. Po urodzeniu córeczki — Agnieszki — wynajęliśmy mieszkanie w Milanówku, pozostawiając oczywiście pokój na Starynkiewicza jako stałe miejsce zamieszkania. W dniu wybuchu powstania mąż mój pojechał rano kolejką EKD do Warszawy. Ja z dzieckiem zostałam w Milanówku. Tego dnia było strasznie, przeraźliwie cicho… Nie słyszałam dzwonienia — dudnienia dział zza Wisły, nawet przyroda ucichła, jakby w oczekiwaniu burzy. Po południu poszłam zmienić książkę. W czytelni zobaczyłam tych, którzy jako jedni z ostatnich wyjechali, i to już z dużymi trudnościami z Warszawy. Mąż mój — nie przyjechał…
Noc przyniosła przerażające wiadomości. Połączenia telefonicznego nie można było uzyskać. W dodatku zaczął lać deszcz, zmniejszając jeszcze bardziej odporność psychiczną.
Pierwsze dni sierpnia wyjaśniły rozpaczliwość sytuacji tych, którzy byli w Warszawie. Łuny widoczne wieczorem były coraz bardziej krwawe, za-Pach dymu wdzierał się przez okna. Przyznaję, że te dni załamały mnie. Nie byłam zdolna do niczego. Nie spałam, wpatrując się z rozpaczą w krwawą lunę nad Warszawą… Dnie spędzałam na szukaniu wiadomości, na bezowocnych próbach skontaktowania się z mężem. Moja dwuletnia córeczka bawiła się beztrosko pod opieką swej niani, a ja wpadałam do domu na chwilę, aby znowu ruszyć dalej w jakąś pogoń za cieniem nadziei… Deszcz lał bez Przerwy. Zmoczona, zapłakana — musiałam przedstawiać żałosny widok.
Przyszedł jednak moment — a było to, zdaje się 7 sierpnia — który zmienił całkowicie moją sytuację. Zobaczyłam pierwszych rannych, wydobytych spod gruzów, poparzonych, nieszczęśliwych, załamanych stokroć bardziej ode mnie. Skomunikowałam się z miejscowymi lekarzami — zmobilizowali się szybko. Znalazło się wtedy wiele osób ofiarnych, energicznych nie wiadomo kiedy i jak zdecydowano zorganizować szpital. Uzyskano zgodę właścicielki dużego domu, w którym mieścił się dotychczas pensjonat, na oddanie go na ten cel.
Pobiegłam do domu, zostawiłam parę wskazówek odnośnie dziecka, wyjęłam z walizki swoje fartuchy, czepek — i biegiem ruszyłam do pracy którą już byłam pochłonięta całkowicie. ;
Bardzo trudno odtworzyć w pamięci szczegóły naszej pracy i wysiłków zwłaszcza w pierwszym etapie. Wiem, że podzieliliśmy między siebie zajęcia, wiem, że mając za sobą fachowe przygotowanie i doświadczenie z pracy w Szpitalu Maltańskim — zajęłam się stroną organizacyjną kilku dziedzin pracy, także — że ze wszystkich stron spotykałam się z poświęceniem, wysiłkiem i ofiarnością bez ograniczeń.
W niewiarygodnym tempie szpital zaczął działać. Oczywiście był przepełniony rannymi, których kolejką dowożono z Pruszkowa, niezależnie od tych, którzy trafiali do nas indywidualnie. Władze niemieckie, z którymi pertraktowała pani Kiełbasińska, osoba niezmiernej energii i specyficznego podejścia do zagadnienia — dały oficjalne zezwolenie na prowadzenie szpitala. Wszyscy otrzymaliśmy legitymacje, które chroniły nas przed bezustannymi łapankami.
Któregoś dnia, przyszedłszy wieczorem ze szpitala do domu, dowiedziałam się, że była jakaś uciekinierka z Warszawy, która widziała w Klinice męża i przyniosła od niego kartkę. To pozwoliło mi na jeszcze pełniejsze zmobilizowanie energii do pracy.
Praca moja różniła się od tej sprzed pięciu lat. Tam miałam do czynienia bardziej bezpośrednio z rannymi, nie mając czasu na oderwanie się od narzędzi, krwi, bandaży. Tutaj zdawałam sobie sprawę, że pożyteczniejszą rolę spełnię organizując i w pewnym stopniu kierując biegiem różnych prac. Trzeba było przecież ustawić nie tylko zagadnienie zabiegów i opieki nad leżącymi, lecz także zmobilizować ludzi do pełnienia czynności związanych z działalnością szpitala oraz pomocą dla uchodźców.
Zorganizowano regularną izbę przyjęć z łaźnią, gdzie niemal każdy ranny przed położeniem na łóżko był cały umyty, a w razie potrzeby odwszony. Zorganizowano również zbiórkę odzieży dla tych, którzy byli przyjmowani do szpitala w strzępach własnej garderoby. Kwestie zaopatrzenia w żywność, leki i środki opatrunkowe rozwiązywaliśmy zdobywając z różnych źródeł.
Szpital Dzieciątka Jezus ewakuowany częściowo z Warszawy ulokowali się w miejscowym gimnazjum, z własną organizacją, personelem i sprzęt.
Wkrótce stanęłam wobec nowego problemu, z którym na razie nie umiałam sobie poradzić. Otóż wśród setek rozbitków życiowych zwracających się do szpitala o ratunek, pewien, dość duży procent, stanowiły kobiety rodzące lub będące po świeżo odbytych porodach w warunkach obozu lub płonących domach. Będąc dobrze zorientowana w zasadniczych wiadomościach dotyczących położnictwa — zdawałam sobie sprawę, że przyjmowanie ich do szpitala było bardziej niebezpieczne niż zostawienie pod gołym niebem. Nie było przecież możliwości izolowania położnic od zetknięcia z ropą, która lała się ze wszystkich, mniejszych i większych ran. Nie mieliśmy jeszcze antybiotyków, a w naszych wojennych warunkach mieliśmy trudności ze środkami opatrunkowymi, lekami i praniem.
Trzeba było jednak koniecznie coś zrobić. Przede wszystkim więc należało zdobyć lokal na osobny szpital położniczy i uzyskać pozwolenie od władz niemieckich na otwarcie go. Zbieg okoliczności i duży zasób dobrej woli przyszły z pomocą. Niedaleko szpitala chirurgicznego znajdowała się bardzo ładna, nowoczesna willa należąca do wdowy, która miała dziewiętnastoletniego syna, dorodnego, wypielęgnowanego jedynaka. Wiedziałam, że drżała o niego, nie wiedząc jak ukryć go przed Niemcami. Przyszło mi na myśl, że gdybyśmy zatrudnili go choćby fikcyjnie, dając mu legitymację z „wroną”, można by pertraktować w sprawie willi.
Pani K. bez namysłu zgodziła się na moją propozycję. Lokal więc był. Butelka koniaku postawiona na stole ułatwiła konferencję z mjr. Diehlem, komendantem Pruszkowa, od którego zależały wszystkie tego rodzaju decyzje, jak m.in. otwarcie szpitala. Sekretarką jego i tłumaczką okazała się moja dawna koleżanka ze szkoły, co także ułatwiło uzyskanie zgody na zaangażowanie personelu, na kierowanie rodzących z obozu w Pruszkowie itd.
Dalszym zadaniem było zdobycie sprzętu, łóżek, pościeli, no i oczywiście — żywności. Pozostawała też całkowicie nierozwiązana sprawa opieki lekarskiej. Na zapytanie Diehla, kto z lekarzy poprowadzi oddział — nagłe olśnienie spowodowało, że niespodziewanie dla siebie odpowiedziałam: „Najlepiej byłoby, gdyby pan major sprowadził z Kliniki na Starynkiewicza męża mego, który tam — jako lekarz specjalista — przebywa. Przecież ze szpitala Dzieciątka Jezus przywozi się lekarzy, personel i sprzęt, a Klinika łączy się ze szpitalem”.
Myśl ta powstała we mnie wcześniej niż uświadomiłam sobie, czym to mogłoby być dla mnie…
Gruby, ciężki, ponury komendant obozu pruszkowskiego był bardzo drażliwy na wdzięki kobiece. Może i to trochę wpłynęło na jego decyzję, bo nagle — odwrócił się do mnie i powiedział jedno słowo; „dobrze”. Sekretarce wydał dyspozycję, aby zebrała ode mnie dane o przygotowaniu zawodowym mego męża i odręcznie skreślił rozkaz, na mocy którego mąż miał samochodem, który kursował między Pruszkowem a Szpitalem Dzieciątka Jezus, wyjechać z Warszawy do Milanówka.
Przyznaję, że nie bardzo wierzyłam w obietnicę Diehla. Dla pewności jednak skreśliłam do męża kilka słów, w których tłumaczyłam mu, że mą pracować w Milanówku oraz prosiłam, żeby przywiózł —jeżeli nie uda się przywieźć nikogo więcej — chociaż córeczkę dr Bulskiej, mieszkającej również w Klinice.
Sama zabrałam się z jakąś szaloną energią do dalszej organizacji oddziału. Trzydzieści łóżek zdobyłam kierując się prawem wojennym, zabrawszy je od wyjeżdżających na front Węgrów, stacjonowanych dotychczas w Milanówku. Były to właściwie drewniane prycze, ale — w ciągu dwóch godzin przewiezione, wyszorowane i napełnione świeżą słomą zapoczątkowały szpital położniczy przy ul. Prostej.
Muszę w tym miejscu powiedzieć, że społeczeństwo milanowskie zdało wówczas egzamin ofiarności — na piątkę! Nie zdarzało się właściwie, żeby ktoś odmówił pomocy przy jakiejś okazji. Natychmiast znalazły się kobiety do szorowania łóżek, sprzątania, mężczyźni do dźwigania ciężkich przedmiotów, furmanki do przewozów itd. Nie wiadomo kiedy i skąd znalazła się słoma, pościel, garnki, sztućce, kubeczki i inne drobiazgi.
Pozostała jeszcze kwestia aprowizacji. Wpadłam na pomysł, który dotąd sama uważam za genialny. Zmobilizowaliśmy się w kilka osób i obeszliśmy kilkaset mieszkań, prosząc o zadeklarowanie dla szpitala jednego obiadu na tydzień. Wpisywało się od razu nazwiska na listę, ustalając dzień tygodnia. W ten sposób miałam zapewnione codziennie kilkadziesiąt obiadów dla chorych, dla personelu, a nawet udało się nimi dożywiać kilku lekarzy z sąsiedniego szpitala. Liczyłam, że śniadania i kolacje uda mi się wysztukować z jakichś przydziałów żywności.
Trzeba dodać, że każda rodzina w Milanówku miała u siebie w domu pełno bezdomnych warszawiaków, a pomimo to — nikt nie odmawiał pomocy. Nie mogę zapomnieć ofiarności byłego właściciela Milanowskiej Fabryki Jedwabiu, p. Witaczka, który niejednokrotnie ratował nas z trudności — od niego zdobyliśmy duże ilości mydła, płótna oraz fartuchów.
W dwa dni później, przed wieczorem, zobaczyłam idącego od kolejki mojego męża, trzymającego za rączkę Wandzie Bulską. Tego wieczora prysła na chwilę moja odporność nerwowa… Pamiętam, że kąpiąc przywiezione dziecko, układając je w czyściutkim łóżeczku, płakałam z nim razem. Mała patrzyła na mnie wielkimi, niebieskimi oczami wystraszonego zwierzątka… Długo siedziałam przy jej łóżeczku uspokajając ją i pieszcząc. Wreszcie
usnęła…
Następnego dnia rano zakończyliśmy montowanie prowizorycznego oddziału i przyjęliśmy pierwsze pacjentki. W trzy dni później pracowaliśmy już całą parą — mąż mój prawie nie wychodził ze szpitala, niosąc pomoc tym tak bardzo potrzebującym jej kobietom…
Zdobyliśmy wtedy — prócz fachowego personelu, niezastąpioną położną, panią Szenkową i energiczną szarytkę — Siostrę Marię, dużo sprzętu i narzędzi.
Staraliśmy się pracować na warunkach i w myśl przepisów normalnego szpitala. Mąż mój okazał się zwierzchnikiem niezwykle wymagającym, ale dzięki temu i dzięki wytężonej pracy całego personelu, oddział nasz lśnił czystością. Froterowaliśmy nawet podłogi! Prowadzone były historie choroby, książki ewidencyjne itd. Wszystko było ograniczone warunkami w pewnej mierze — polowymi; mieliśmy jednak sekretariat, którego prowadzenie spoczywało w muzykalnych rękach dwojga pianistów, państwa Bereżyńskich, szatniarza i intendenta — pana Seweryna Bobrowskiego.
W razie potrzeby, naturalnie, wszyscy pomagali w innych dziedzinach pracy. Na przykład, kiedy wypadła popołudniowa nagła operacja cesarskiego cięcia, co przy braku światła nie było rzeczą prostą, pan Bobrowski, mający blisko dwa metry wysokości, trzymał nad głowami operujących lampę naftową. Smutno mogło się to skończyć, ponieważ w czasie operacji zemdlał wypuszczając z ręki lampę. Mogliśmy wszyscy łatwo spłonąć, bo przecież operacja odbywała się przy otwartej masce i w powietrzu unosiło się dużo eteru, na szczęście lampa została w porę złapana, pan Bobrowski ocucony, a pacjentka i jej piękna, czterokilogramowa córeczka nie odczuły dramatyczności tej chwili…
Wkładaliśmy dużo serca w naszą pracę. Staraliśmy się podtrzymać na duchu nasze pacjentki, z których wiele nie miało wiadomości o losie swych mężów, a niekiedy — wiadomości tragiczne… Może właśnie dlatego, że, Poza normalną pielęgnacją położnic, znało się ich dramatyczne przeżycia ‘ cierpienie, zostały one nam tak żywo w pamięci.
Pamiętam na przykład dzień, w którym urodziła się maleńka, ważąca Poniżej dwóch kilogramów, Joasia Kubalska, której profesor Szejnach nie rokował nadziei życia. Trzymałam malutką na dłoni i starałam się natchnąć wiarą w utrzymanie życia dziecka zarówno siebie, jak i matkę. Wiedziałam, że ojciec dziecka zginął w powstaniu i matce tak bardzo zależy na życiu córeczki… Chyba ta wiara pomogła, bo Joasia jest dziś zdrową, ładną,
dorodną dziewczyną.
Niemcy nawiedzali nas często. Korzystaliśmy z ich sentymentalnych nastrojów i chętnie pokazywaliśmy im ciemno- i jasnowłose noworodki, starając się odwrócić ich uwagę od mężczyzn, którzy ubrani w fartuchy 1^ siedzący w hollu w charakterze ojców — drżeli ze strachu przed legitymowaniem.
Ratowało się wszystkich, którym pomoc była potrzebna, na różne sposoby… Pamiętam pełen napięcia moment. Chcąc ukryć rannego w kolano dwudziestolatka, któremu groziło wywiezienie, ułożyliśmy mu posłanie na piętrze, we wnęce okiennej. Przykryty został kocami powyżej nosa. W parę godzin potem dano znać, że przyjechali samochodem Niemcy. Chwyciłam półlitrową butelkę spirytusu i pobiegłam na spotkanie przybyłych. Obeszli cały parter; wszystko na razie szło dobrze… Próbowałam zniechęcić ich do wchodzenia na piętro mówiąc, że tam mamy gorączkujące pacjentki i nie wiadomo, czy to nie coś zakaźnego. Najstarszy kiwnął ręką, każąc reszcie zostać, a sam ze mną wszedł na schody. Rozmyślnie poszłam z nim sama, choć moja znajomość niemieckiego ograniczała się do paru pojedynczych wyrazów. Liczyłam na to, że Niemiec umie trochę po polsku, a wiedziałam, że większa liczba świadków może tylko pobudzić głupawego oficera do brutalnych i niepotrzebnych popisów.
Szłam na uginających się kolanach, od niechcenia bawiąc się butelką; Zaraz przy schodach leżał blady jak ściana Danek Dębicki. Niemiec spojrzał w jego stronę i zapytał; „Czy to też jest położnica?…”Zrobiło mi się ciemno w oczach, wiedziałam jednak, że tylko tupetem zdołam ocalić sytuację. Roześmiałam się swobodnie i odpowiedziałam: — tak. Niemiec przez chwilę patrzył na mnie, potem wzrok jego przesunął się na trzymaną przeze mnie butelkę. Wziął z moich rąk spirytus i poszedł dalej, pobieżnie lustrując górne pokoje. Kiedy schodziłam z nim ze schodów, czułam suchość w ustach, a nogi miałam jak z waty. Sprawa mogła przybrać dramatyczny obrót.
Pewnego dnia zjawił się w szpitalu Von dem Bach, z bogatą asystą. Jakże kontrastował z jego faktyczną rolą — tłumienia z pełnym okrucieństwem powstania — dobroduszy uśmiech, z którym brał na ręce nasze noworodki wypowiadając jednocześnie gładkie słowa, które jednak nikomu nie pozwoliły ani na chwilę zapomnieć, że jest to jeden ze sprawców naszego dramatu narodowego.
Szpital przy ul. Prostej istniał w Milanówku do maja 1945 r. Został on uznany przez wyjeżdżającego jeszcze w okresie okupacji w bezpieczniejsze rejony kraju prof. Czyżewicza za klinikę uniwersytecką.
Po skończonych działaniach wojennych wszystko zostało przewiezione do Warszawy, na ul. Starynkiewicza.
Oczywiście z biegiem czasu pewne rzeczy zmieniły się w organizacji naszego życia szpitalnego. W zimie mieliśmy już przydziały urzędowe gotówki i aprowizacji. Obiady gotowaliśmy sami. Personel uzupełnialiśmy bezdomnymi kobietami w zaawansowanej ciąży. Pomagały w pracach kuchennych, paliły w piecach itd. Po porodzie i połogu opuszczały szpital. Staraliśmy się ułatwić im jakoś powrót do życia organizując im pracę, a w koniecznych przypadkach lokując dzieci w domu im. Ks. Boduena, który wówczas również znajdował się w Milanówku.
Mąż mój zdał sprawozdanie z działalności oddziału, który prowadził w tym istotnie niełatwym okresie. Prof. Czyżewicz wrócił na swoje stanowisko i praca popłynęła własnym, dawnym torem.
*
Mieszkam nadal w Milanówku. Często wracam myślami do tamtych dni. Nie mam już starych fartuchów, mam tylko czepek z czarną aksamitką. Odnoszę się zawsze z wielkim sentymentem do tego symbolu pracy pielęgniarskiej , która w dniach grozy wojennej pozwoliła na wypełnianie obowiązku, jakim jest niesienie pomocy tym, którzy jej potrzebują.
Tylko nie chciałabym już nigdy, przenigdy przeżywać wojny…
Źródło
Pochylone nad człowiekiem t.2 wyd. Stowarzyszenie Redaktorów, Warszawa 1993