W Powstaniu:

punkt sanitarny ul Nowogrodzka róg Pankiewicza, Szpital Elżbietanek, szpital przy ul. Puławskiej 140

WSPOMNIENIE

Urodziłam się 19 X1928 r. w Warszawie.

Ojciec Wacław Bitner ‑ syn gen. Ryszarda Bitnera, był adwokatem, posłem na sejm RP z ramienia Chrześcijańskiej Demokracji. Matka Walentyna Bitner z domu Moksiewicz, lekarz pediatra, pracowała jako lekarz szkolny.

Miałam dwóch braci, Stanisława – który w 1939 r. otrzymał maturę w Liceum im. Stefana Batorego oraz Krzysztofa, który ukończył liceum na tajnych kompletach gimnazjum im. J. Zamoyskiego.

Zajmowaliśmy bardzo duże sześciopokojowe mieszkanie przy ul. Kopernika 10 m. 2. Tam mieściła się także kancelaria ojca. W 1939 r. ojciec wraz z bratem Stanisławem, bojąc się aresztowania przez Niemców, udał się poprzez Rumunię do Paryża; potem jako konsul w Tuluzie ratował żołnierzy polskich wysyłając ich do Anglii. Następnie do końca wojny przebywał w USA.

Matka moja w czasie okupacji będąc referentka sanitarną w Kancelarii Głównej AK zorganizowała drużynę sanitarną, do której ja należałam i moje koleżanki: Zosia Bodytko, córka administratora, naszego domu, Hanka Bukowska córka znanego farmaceuty, właściciela apteki na rogu Marszałkowskiej i Pięknej, Teresa Mężyńska, której matka była lekarzem oraz Krysia (nazwiska nie pamiętam).

W czasie okupacji ukończyłam szkołę podstawową im. Z. Wołowskiej, a następnie gimnazjum im. C. Plater Zyberkówny na tajnych kompletach. Na sanitariuszki szkoliła nas dr Bratkowska. Po zaprzysiężeniu otrzymaliśmy pseudonimy i rozpoczęło się szkolenie. Ja dostałam pseudonim Wanda. Praktykę odbywaliśmy w Szpitalu im. Karola i Marii, w Warszawskiej Szkole Pielęgniarek oraz w ambulatorium i sali operacyjnej Szpitala im. Dzieciątka. Jezus. Wymagania były duże, po każdym cyklu tematycznym, np. aseptyka, bandażowanie, słanie łóżek, pielęgnacja chorych, wykonywanie zastrzyków, opatrywanie ran, unieruchamianie złamań itp. zdawaliśmy rodzaj kolokwium. W czasie szkoleń pokazano nam wzór torby sanitarnej, którą trzeba było sobie uszyć z grubego płótna i zaopatrzyć w typowy zestaw leków, środków dezynfekcyjnych, bandaży i opatrunków, a także kostki cukru i płatki owsiane. Należało też skompletować ekwipunek osobisty: buty sportowe, skarpety, spódniczka, bluzki na zmianę, sweter, płaszcz sportowy i beret ze znaczkiem Czerwonego Krzyża i opaskę Czerwonego Krzyża. Ekwipunek ten miał być w każdej chwili gotowy do użycia.

Pierwszy zbiórkę miałyśmy w mieszkaniu dr Bratkowskiej przy ul. Noakowskiego, ale sygnał Powstania odwołano. Następnie pierwszego sierpnia zapukała do naszego mieszkania nieznana mi łączniczka i podała hasło i godzinę. Nikogo w domu nie było, była to godzina 11.00. Ubrałam się, zabrałam torbę sanitarną owiniętą w płaszcz i udałam na uprzednio ustalone miejsce. Była to szkoła na rogu Nowogrodzkiej i Pankiewicza, gdzie miałyśmy zorganizować punkt opatrunkowy dla rannych Akowców atakujących pocztę przy ul. Nowogrodzkiej. Słyszałyśmy strzelaninę, ale dyżurując w bramie nie widziałyśmy żadnych rannych. Wieczorem koleżanki spały w szkolnym gabinecie lekarskim na kozetce, a ja na podłodze.

Rano jadłyśmy cukier i suche płatki owsiane. Tego dnia przebili się do naszego budynku Niemcy i wśród wrzasków i strzelania spędzili mieszkańców i nas do swoich piwnic w koszarach w budynku obok. Okienka piwnic były zawalone z zewnątrz workami z piaskiem, więc nie można się było zorientować, gdzie jesteśmy. Na korytarzu był kran z wodą, a jedna z piwnic była przeznaczona na załatwianie potrzeb fizjologicznych – na podłodze: W piwnicy, w której przebywaliśmy, było tak ciasno, że jeżeli część osób chciała usiąść lub się położyć, to reszta musiała stać, było też bardzo duszno. Nie miałyśmy nic do jedzenia poza cukrem i płatkami, więc wydzielałyśmy sobie po dwie kostki cukru i dwie łyżeczki płatków dziennie. Korytarzem wzdłuż piwnic poza strażnikami przechodzili w grupach żołnierze niemieccy. Trwało to około sześciu dni. Pewnego dnia wpadł gestapowiec w czarnym mundurze i rycząc po niemiecku groził śmiercią każdemu, trzymając pistolet w ręku, kto ośmieliłby się wyjść na koryta. Potem okazało się, że było to jakieś przegrupowanie i zabrano straż z korytarza. Po tygodniu wypędzono nas na podwórze, ustawiono w czwórki i pod konwojem prowadzono przez miasto. Byłam oszołomiona powietrzem, słońcem i wygłodzona. Spódnica ze mnie spadała. W tym czasie, kiedy zatrzymano nas na słynnym „Zieleniaku”, po drodze były jakieś ogródki z zieleniną. Zrywałam niedojrzałe pomidory, ogórki, groszek i łapczywie zjadałam. Na „Zieleniaku” rzucili się na nas „własowcy” i zaczęli rabować. Jeden z nich wyrwał mi z wrzaskiem srebrne sztućce (nóż i łyżkę), które miałam w torebce konduktorce. Nie widziałam gwałtów na kobietach, ale pamiętam, kiedy nasza kolumna ruszyła w dalszą drogę, jakaś kobieta krzyczała „Moje dziecko! Moje dziecko!”. Podobno ze strachu zostawiła małe dziecko na „Zieleniaku”. Nie pozwolono jej wrócić, zapędzając kolbami do szeregu.

Jak dotarliśmy do Pruszkowa, nie pamiętam, wiem, że Teresa Mężyńska oddzieliła się od nas w jakiejś miejscowości, ponieważ miała tam rodzinę. W Pruszkowie, w zamieszaniu, udało nam się uciec z konwoju i schronić się u znajomych Zosi Bodytko, p. Jurczaków. Pan Jurczak był dyrektorem fabryki ołówków „Majewskiego”. Już pierwszego dnia rozchorowałam się; dostałam biegunki ‑ zapewne po tych surowych warzywach. Sprowadzono do mnie lekarza i po dwóch dniach wyzdrowiałam. U państwa Jurczaków mogłyśmy odpocząć, karmiono nas ostrożnie, dochodziłyśmy do siebie. Obserwując przez okno czarne dymy nad Warszawą myślałam o swojej matce, która nic o mnie nie wiedziała. Nawet nie zdążyłam się z nią pożegnać. Jak wszyscy, byłyśmy przekonane, że powstanie zakończy się naszym zwycięstwem, więc musimy wrócić do Warszawy. Dostałyśmy mapę i udałyśmy się pieszo do Raszyna. Potem nocowałyśmy w Chylicach u znajomych Zosi. Tam widziałyśmy stacjonujące oddziały węgierskie. Nie miałyśmy pieniędzy, więc wędrując zaszłyśmy do jakiegoś domku w ogrodzie i prosiłyśmy o wodę. Mężczyzna, do którego zwróciłyśmy się z tą prośbą, spojrzał na nas i nie pytając o nic przyniósł nie tylko wodę, ale bochenek chleba i jabłka.

Kolejką dotarłyśmy do Wilanowa. W Wilanowie na skrzyżowaniu ulic stał karabin maszynowy i grupa uzbrojonych Niemców. My, beznadziejnie naiwne i głupie, nie zwracając na nich uwagi poszłyśmy środkiem ulicy Wilanowskiej, w perspektywie, której widziałyśmy barykadę. Niemcy zapewne zdziwieni, nie strzelali do nas; podobnie jak powstańcy na barykadzie. Kiedy tam dotarłyśmy, wciągnęli nas za barykadę, stwierdzając od razu, że jesteśmy szpiegami, ponieważ Niemcy do nas nie strzelali. Zamknięto nas pod strażą w Forcie Czerniakowskim. Spędziłyśmy tam parę godzin, rozmyślając jak się wyrwać z tej sytuacji. Młodego Akowca, który nas pilnował częstowałyśmy jabłkami. W końcu przypomniałam sobie, że przed paru laty byłam z rodzicami z wizytą u swego wuja Olgierda Przewłockiego, mieszkającego na Sadybie. Porosiłyśmy strażnika o powiadomienie naszego dowódcy, że Przewłocki będzie mógł zaświadczyć o nas. W niedługim czasie zjawił się zdumiony wuj, który był w dowództwie odcinka AK. Zwolnił nas z więzienia, a wiedząc, że chcemy dostać się do Śródmieścia, dał przewodnika, który miał nas przeprowadzić na Mokotów. Szliśmy jakimś polem, kiedy Niemcy zaczęli naszą grupkę ostrzeliwać. Wpadliśmy między bruzdy kartofliska. Najmniejszy ruch powodował strzały. Pociski padały tak blisko, że trafiona nimi ziemia osypywała mi się na ręce wyciągnięte przed siebie. Przez tych parę godzin mówiłam bez przerwy psalm Kochanowskiego „Kto się w opiekę odda Panu swemu”.

Wreszcie zrobiło się ciemno i ostrożnie, czołgając się wydostaliśmy się z tego kartofliska i dotarłyśmy na Mokotów. Tam w komendzie WSK, z dużym niedowierzaniem przyjmowano naszą opowieść. Po pewnym czasie przybyła doktor Łączyńska, która znała moją matkę, więc zaświadczyła o nas. Poinformowała też, że przejście do Śródmieścia nie jest już możliwe. Zakwaterowano nas przy ulicy Pilickiej, a przydział na dyżury dostałam w szpitalu Elżbietanek. Hanka otrzymała przydział gdzie indziej. Później się z nią już nie widziałyśmy. Po jednym, czy dwóch, dyżurach Szpital Elżbietanek został zbombardowany i spalony. Byłyśmy wtedy na kwaterze. Przeniesiono nas na kwaterę przy ulicy Puławskiej. Był to dom czteropiętrowy, a kwatera mieściła się na czwartym piętrze w mieszkaniu volksdojczki Wielgomasowej, redaktorki pism niemieckich, która uciekła. Było tam w sypialni wygodne łoże, ale tak zapluskwione, że po paru godzinach ulokowałyśmy się w salonie na wielkim puszystym dywanie, na którego części spałyśmy, a resztą przykrywałyśmy się. Pierwsze nasze dyżury były w kuchni powstańczej, która mieściła się w tym budynku w suterenie. Był tam wielki kocioł, w którym rano gotowałyśmy kawę zbożową. Było wtedy jeszcze trochę chleba i sztuczny miód z sąsiedniej wytwórni. Na obiad obierałyśmy kartofle i gotowały krupnik. Panie prowadzące kuchnię wydawały posiłki powstańcom. Bombardowania Mokotowa nasilały się. Na podwórzu była studnia (pompa), do której stały kolejki z wiadrami często ostrzeliwane z samolotów. Któregoś dnia został zbombardowany czteropiętrowy budynek niedaleko naszego. Zamienił się w kupę gruzu. Próbowano ratować ludzi uwięzionych w piwnicach, ale bez skutku.

Następnie przydzielono nas do pracy w szpitaliku przy ulicy Puławskiej 140, który mieścił się w sąsiedniej kamienicy. Tam poznałyśmy jedną z sanitariuszek Hankę Tołłoczko. Lekarzami byli dr Radwan i Jerzy Dąbrowski. Ja obsługiwałam dużą salę, gdzie leżało kilkunastu chorych. Miałyśmy następujące obowiązki: zrobić toaletę chorym, słać łóżka, sprzątnąć salę i korytarz, podać śniadanie, być w czasie wizyty lekarskiej i pomagać przy opatrunkach. Mierzyć temperaturę, tętno. Ciężko rannych trzeba było karmić, informować także lekarzy, jak czują się chorzy. Nauczona dokładnej pielęgnacji, nigdy nie zdążyłam dojść do końca sali, więc następnego dnia zaczynałam od drugiego końca. Na mojej sali byli ciężko ranni. Pamiętam jęczącego młodego chłopca rannego w okolicę kręgosłupa. Koło niego leżał mężczyzna z rozszarpanym kolanem. Lekarz przy opatrunkach wyciągał z rani tłuste białe robaki, tłumacząc nam, że w zasadzie one oczyszczają ranę zjadając martwe tkanki. Wyglądało to okropnie. Opatrywano rany papierowymi bandażami, bo innych nie było. Chorzy jęczeli z bólu, a ropiejące rany wytwarzały okropny zaduch na sali. Jedzenia było coraz mniej. Niemcy stosowali tzw. „krowy”. Były to pociski zapalające powodujące straszliwe oparzenia. Oparzeni przybywali ze skórą zupełnie szarą, spaloną, która pękając odsłaniała różowe tkanki. Chorzy strasznie cierpieli. Nie było środków przeciwbólowych, ani właściwych opatrunków. Na jednej z sal od ulicy leżała ranna matka i jej córka. Wydawały mi się bardzo „grymaśne”, ciągle coś chciały i stale miały pretensje. Pewnego dnia pocisk artyleryjski trafił w ścianę tej sali. Kiedy szare od tumanów tynku wbiegłyśmy na salę, obie panie już nie żyły. Byli ranni z rozszarpanymi brzuchami, którzy nie nadawali się do operacji. Ci umierali szybko. Wkrótce dostałam wszawicy, nie tylko na włosach, ale i w ubraniu. Chowałam się w ubikacji i po wywróceniu koszuli na drugą stronę zgarniałam wszy ręką.

Pewnego dnia patrząc przez okno widziałam nalot samolotów, z których leciały na spadochronach różnokolorowe pojemniki. Duże pojemniki były w kształcie cylindrycznym, więc początkowo wydawało się, że są to spadochroniarze. Nie wiem, czy Mokotów skorzystał cokolwiek z tych zrzutów. W tym okresie dostałam żołd – 500 złotych. Za całą tę sumę kupiłam szczoteczkę do zębów. Naloty lotnicze i ostrzał artyleryjski stale się nasilały. W końcu września Niemcy zaatakowali nasz budynek od szkoły przy ulicy Woronicza. Pociski trafiały w nasz szpitalik, niektóre wpadały do sal chorych. Pacjentów, których mogliśmy poruszyć, przenosiliśmy do piwnicy. Najciężej ranni zostawieni na salach byli obłożeni materacami, poduszkami i czym się dało. Pamiętam jednego chorego w gipsie na nogach jak zsuwał się po schodach krzycząc: „Ratujcie mnie, jestem Żydem!”. Kanonada nasilała się. Wieczorem siedząc w piwnicy drżałyśmy na myśl co będzie, jak wpadną Niemcy. Komendant szpitala polecił mnie i Zosi dołączyć do grupy Akowców, którzy wycofywali się na górny Mokotów. Przechodząc nocą koło białej ściany jakiegoś budynku dostałyśmy się pod ostrzał. Padliśmy na ziemię i wycofali czołgając. Nikt nie został ranny. Następnego, będąc na górnym Mokotowie, wiedzieliśmy, że powstanie na Mokotowie już dogasa. Ostatnią nadzieją na uratowanie było przejście kanałami do Śródmieścia. Wieczorem, przy włazie na ulicy Szustra panował wielki chaos. Tłum z przepustkami i bez kłębił się, chcąc ratować życie. Zeszłam z Zosią po klamrach włazu i ogarnęła mnie ciemność. Brodzę po kolana w ściekach. Idę trzymając się pleców osoby idącej przede mną. Jestem wpół pochylona, bo ostrzeżono nas, że Niemcy zawieszają granaty pod stropem. Posuwamy się wolno, nie wiem, ile osób jest przede mną, a ile z tyłu. Czas przestał istnieć. Nie wolno rozmawiać nawet szeptem, bo Niemcy mogą czatować przy otwartych włazach. Idziemy przecież pod terenami zajętymi przez hitlerowców. Od czasu do czasu stajemy, jakieś niebezpieczeństwo na czele kolumny. Tracę poczucie czasu, godziny płyną.

Wreszcie dochodzimy do burzowca. Ten kanał jest wysoki i szeroki. Można się wyprostować, ale Niemcy spiętrzyli ścieki budując tamę mającą tylko niewielkie przejście na górze. Nasi chłopcy z AK zbudowali przeprawę robiąc pomost z desek, którym można dojść na szczyt tamy i przedostać na drugą stronę. Tam ścieki nie są już tak głębokie. Ktoś nawet pomagał przeprawiać się oświetlając przejście latarki Idziemy dalej. Nie wiem jak długo, w głowie mąci się ze zmęczenia i wyziewów. W pewnej chwili rozlega się krzyk, a raczej wycie: „Gaz! Gaz!” Masa ludzka rzuca się do tyłu. Wybucha panika. W ciemności jedni tratują drugich. Przy tamie koszmar, przeprawa została połamana, wpadamy w głębię ścieków. Trzymam się Zosi. Ludzie depczą po sobie, topią się. Wreszcie udaje się nam wyrwać z tego czarnego piekła. Wpadamy do bocznego kanału, znacznie węższego i niższego. Wlokąc się prawie na czworakach, myślę o jednym, aby wydostać się z kanałów. Niech mnie zabiją, ale na powietrzu. Z trudem oddycham, język jak wiór, oczy boleśnie pieką. Idąc pod górę, jesteśmy spychani przez dość silny prąd ścieków. Depczę jakieś tobołki pod nogami, może to zwłoki. Mijamy siedzących ludzi, którzy już nie mają sił iść dalej i nie wierzą, że odnajdą wyjście. Nie reagują na pytania. W mojej głowie pojawiaj się jakieś zwidy, błyski, w uszach szumi. Czuję, że tracę świadomość, ale wiem, że nie chcę zginąć jak utopiony szczur. Resztką sił posuwam się dalej i dalej. Wreszcie jakaś poświata i powiew powietrza. Siedzący uzbrojeni żołnierze z AK informują, że po paru metrach jest otwarty właz, że Niemcy nawołują do wyjścia, ale na pewno zabiją tych, co wyjdą. Trudno – decydujemy się na śmierć.

Z dużym trudem wspinam się po klamrach włazu. Słońce oślepia, czuję jakieś ręce chwytające mnie i wyciągające. Nie mam siły utrzymać się na nogach. Zostaję rzucona na ziemię, opodal włazu. Leży tam już kilka osób. Szparkami oczu widzę mężczyzn i kobiety, też wywlekanych i rzucanych na ziemię. Jeżeli ktoś z powstańców ma na sobie umundurowanie niemieckie, jest rozbierany choćby do bielizny, co jest kwitowane rechotem uciechy przez żołdaków niemieckich siedzących na pagórkach otaczających teren. Niemcy ustawiają karabin maszynowy. Wiem, że zaraz umrę, ale nie czuję strachu. W pewnym momencie jeden z chłopców podrywa się z ziemi i zaczyna biec w dół. Niemiec wyciąga broń z kabury, strzela, chłopiec pada. Z włazu już nikt nie wychodzi. Niemcy nawołują do wyjścia, bez skutku. Zatrzaskują więc właz. Po chwili z podziemi dochodzą detonacje. Zapewne ci, którzy bali się wyjść, zabijają się sami. Nadjeżdża samochód z niemieckimi oficerami, odbywa się jakaś narada. Każą nam wstawać, ustawiają w kolumnę i prowadzą pod górę. Tam mijamy piętrzący się po prawej stronie wał zwłok. To nasi chłopcy z AK.

 Na wierzchu tego wału leży chłopiec z długimi włosami, ma odsłonięte genitalia. Nie słychać strzałów. Dociera do mnie, że powstanie upadło.

Błądząc w kanałach przez około 14 godzin wyszłyśmy po południu przy ulicy Dworkowej. Potem przeprowadzono nas pod konwojem do Fortu na Mokotowie, gdzie spędziłyśmy noc. Było mi strasznie zimno, byłam cała mokra i skostniała. Był to już koniec września i zimne noce. Rano przewieziono nas do obozu w Pruszkowie. W jaki sposób i czym zupełnie nie pamiętam. Wiem, że w zatłoczonych halach obozu w Pruszkowie nie mogłyśmy znaleźć dla siebie miejsca. Kiedy próbowałyśmy zbliżyć się do jakiejś grupy i zapytać o cokolwiek, odsuwano się od nas ze wstrętem. Byłyśmy mokre, brudne i cuchnące. Przy pierwszym rozdawnictwie zupy nie mogłyśmy z niej skorzystać, bo nie miałyśmy żadnego naczynia, do którego można by ją nalać. Ludzie rozpychali się i brutalnie nas odpychali. Po długich poszukiwaniach udało mi się znaleźć jakąś brudną puszkę po konserwach. Po nocy w jakimś kącie na betonie dowiedziałyśmy się, że Akowcy będą odwożeni do obozu dla jeńców wojennych. Zgłosiłyśmy się. Sformowano dużą grupę, załadowano do bydlęcych wagonów i przewieziono do obozu przejściowego w Skierniewicach Dulag 142.

Fotografia, który załączam, dotarła do mnie w dziwny sposób. Umieścił ją w swojej książce pt. „Tryptyk Warszawski” E. Kołodziejczyk. Zosia Bodytko kupiła ją w Warszawie, rozpoznała mnie i przesłała tę książkę. Nawiązałam korespondencję z panem Kołodziejczykiem. Napisał mi, że zdjęcie wykonał jakiś Niemiec. Znaleziono je na Śląsku, a on odnalazł je w archiwum KC. Jestem tą wysoką dziewczyny w środku, za mężczyzną, który ma rękę na temblaku. Ten płaszcz na zdjęciu; buty i ubranie są nadal mokre i cuchnące, a we włosach pełno wszy. Patrzę szparkami oczu z powodu silnego zapalenia spojówek (karbid w kanałach).

Obóz w Skierniewicach mieścił się w barakach. Osobnych dla kobiet i mężczyzn. Odbyło się tam jakieś odwszawianie; które niewiele dało. Spałyśmy na drewnianych pryczach, na cienkich siennikach wypełnionych jakąś sieczką. Jedzenie było bardzo skąpe. Była latryna, ale o dokładnym myciu nie było mowy. Nadal czułam się wypalona, samotna. Nie potrafiłam włączyć się do grupy, koleżanki kłóciły się, nie czuło się jedności. Umęczona wszami, pożyczyłam od jednej z dziewcząt tępe nożyczki i nie mając lusterka obcinałam włosy jak najbliżej skóry. Po tym zabiegu wyglądałam jak strach na. wróble. Mieszkańcy Skierniewic, przechodząc koło naszego ogrodzenia z drutów kolczastych, rzucali przez nie trochę jedzenia, cebulę, chleb. Raz tylko udało mi się zdobyć cebulę. Kiedyś przybyła delegacja Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Pod czujnym okiem Niemców bałyśmy się odzywać. Dostałyśmy kurtki z ciepłego materiału, chustki na głowę i serki topione. Mój płaszcz po wyschnięciu był tak sztywny, że chrzęścił. Z zadowoleniem ubrałam się w ciepłą kurtkę, a głowę okryłam chustką. Nadal czułam się fatalnie. Bolało mnie gardło, oczy, z trudem przełykałam, miałam gorączkę. Bolały mnie też stawy. Pewnej nocy obudziłam się i przez przymknięte oczy zobaczyłam koło naszej nary łeb wilczura alzackiego. Był to pies komendanta. Komendant stał w cieniu i oświetlał nas latarką. Bałam się ruszyć.

Następnego dnia wezwano mnie z Zosią do komendantury i zwolniono wręczając na małej kartce papieru zaświadczenie o pobycie w obozie. Za bramą powlokłyśmy się do miasta. Spotkani po drodze ludzie skierowali się nas do RGO. Tam obejrzał mnie lekarz. Mówiłam z trudem, miałam 40 stopni temperatury. Nie mogłam przełykać śliny. Okazało się, że mam ropień migdałka. Zaordynowano mi szczepionkę Delbeta. Chorowałam kilka dni, nie bardzo rozumiejąc, co się wokół działo. Kiedy poczułam się trochę lepiej, przypomniałam sobie, że siostra mojej matki, Hanna Przewłocka, mieszka w Częstochowie, ale nigdy u niej nie byłam. Postanowiłyśmy jechać do Częstochowy mimo zimy. Pociągi były przepełnione. Stałam na stopniu wagonu. Szczęśliwie za mną stanął dość masywny mężczyzna ciepło ubrany, trzymał się mocno uchwytów osłaniając mnie. Tak dojechaliśmy do Częstochowy. Czułam się tak źle, że po wyjściu na dworzec padłam na podłogę i spałyśmy do rana Rano wyszłyśmy na ulicę i zastanawiały, w który stronę pójść. Wiedziałam tylko, że moja ciotka mieszka na ulicy w pobliżu klasztoru. Koło nas przechodziło starsze małżeństwo, dostatnio i ciepło ubrane. Zatrzymali się, spojrzeli i ten pan podał mi 5 złotych. Zawahałam się, ale pomyślałam, że jeżeli nie znajdziemy rodziny, to kupimy chleb. Wzięłam te pieniądze i niezdarnie podziękowałam. Na poszukiwania wybrałam ulicę wiodącą do klasztoru z prawej strony. Chodząc od bramy do bramy i pytając o Przewłockich, nareszcie trafiłyśmy. Była ogromna radość z naszego powrotu. Była tam też moja matka. Okazało się, że na dworcu w Częstochowie były porozwieszane kartki o poszukiwaniu mnie, ale my ich nie zauważyłyśmy. Nareszcie mogłam się umyć i położyć w czystej pościeli. Chorowałam jeszcze około dziesięiu dni. Leczyła mnie matka Delbetem i Prontosilem. Wszyscy troskliwie się nami opiekowali.

Po wyzdrowieniu mama zaprowadziła mnie do fryzjera, żeby zrobić porządek z głową. Okazało się, że w tym zakładzie pracował uciekinier z Warszawy, świetny fryzjer Gabriel i pięknie mnie ostrzygł. Tego dnia chcąc poznać miasto poszłam na spacer. W momencie, kiedy byłam na moście nad torami, z obu stron podjechały budy. Nie było ucieczki. Była to łapanka. na roboty do Niemiec. Schwytanych wyładowano. Pech mój był straszny. Wojna się kończyła, a ja miałam znaleźć się na robotach w Niemczech. Przed wysyłką obowiązywało badanie lekarskie. Oficer Niemiec, lekarz, starszy pan zbadał mnie. Byłam nadal wychudzona, oczy niedoleczone, zaczerwienione, ropiejące. Syczałam z bólu, kiedy poruszał w stawach moje ręce. Napisał, że nadaję się do pracy w suchym i ciepłym pomieszczeniu. Chyba nie przewidywano takich prac dla niewolników, więc wyrzucono mnie za bramę. Wróciłam do domu, gdzie wszyscy byli bardzo zaniepokojeni moją długą nieobecnością. Zosię Bodytko odnaleźli jej rodzice, kiedy przyjechali z Radomia do Częstochowy modlić się o jej odnalezienie. Na dworcu w Częstochowie przeczytali kartkę mojej matki z adresem. Trafili do mojej cioci i ku swojej ogromnej radości znaleźli Zosię. Zabrali ją do Radomia, gdzie zamieszkali po wyrzuceniu z Warszawy. Po przejściu frontu i wyzwoleniu Częstochowy, a następnie Warszawy, w styczniu wróciliśmy do Warszawy, gdzie odnaleźliśmy mego brata – Krzysztofa. Nasz dom przy ulicy Kopernika 10 był całkowicie spalony. Po wojnie spotkałam raz na ulicy Teresę Mężyńską. Razem z Zosią odnalazłyśmy też Hankę Bukowską. Mieszkała samotnie przy ulicy Wiejskiej. Była w strasznym stanie, z wyraźnymi objawami choroby psychicznej. Nie zgadzała się na żadną opiekę ani na leczenie. Jej rodzice i brat zginęli w powstaniu.

Hanka już zmarła. Zosia Bodytko, po mężu Skorupska, mieszka w Warszawie przy ulicy Smolnej. Utrzymuję z nią kontakty. Z Hanką Tołłoczko, po mężu Brochocką, spotkałyśmy się parę razy. Odwiedziłam ją też w Słupsku. Od kilku lat przebywała w Domu Kombatanta w Bornym Sulinowie. Ostatnie moje życzenia Bożonarodzeniowe zostały mi zwrócone z adnotacją, że adresatka nie żyje.

Życiorys

Joanna Bitner urodziła się 19.X.1928 r. w Warszawie. Ojciec, Wacław Bitner, adwokat, poseł na sejm z ramienia Chrześcijańskiej Demokracji, w czasie okupacji przebywał w USA. Matka Walentyna Bitner, lekarz pediatra, w czasie okupacji kierowniczka NOWK, po scaleniu referentka sanitarna  KG Armii Krajowej. Oficjalnie pracowała jako lekarz szkolny. Joanna Bitner mieszkała w tym czasie przy ul. Kopernika 14 m. 2. Ukończyła szkołę podstawową w im. Z. Wołowskiej, a potem gimnazjum im. C. Plater-Zyberkówny, na tajnych kompletach. Należała wraz z koleżankami: Zofią Bodytko, Hanną Bukowską, Teresą Mężyńską i Krystyną (NN), do drużyny sanitarnej, zorganizowanej przez jej matkę. W pierwszych dniach powstania została wzięta do niewoli przez Niemców i skierowana do obozu w Pruszkowie. Po drodze udało jej się uciec, powrócić wraz z Zofią Bodytko i Hanną Bukowską do Warszawy i dołączyć do powstania na Mokotowie. Została skierowana do Szpitala Elżbietanek, a po jego spaleniu do szpitala przy ul. Puławskiej 140. Po upadku powstania na Mokotowie, próbowała wraz Zofią przedostać się kanałami do Śródmieścia i wyszła na ul. Dworkowej. Było już po kapitulacji powstania i z grupą powstańców została skierowana przez fort mokotowski do obozu w Pruszkowie, a potem do obozu Dulag 142 w Skierniewicach. Z tego obozu zwolniono ją i Zofię, ze względu na wiek i stan zdrowia. Udała się do rodziny w Częstochowie, a po wyzwoleniu wróciła do Warszawy. W 1946 ukończyła liceum im. Stefana Batorego, a w 1952 Akademię Medyczną w Warszawie. Otrzymała nakaz pracy do Ełku, gdzie pracowała jako lekarz pediatra. W 1983 została odznaczona Warszawskim Krzyżem Powstańczym. Mąż jej Norbert Lisowski – lekarz radiolog, w czasie wojny od 1942 roku służył w 1 PSP AK. Ma dwóch synów: Gustawa – mgr inż. budowy samochodów i maszyn roboczych – i Pawła – mgr ekonomii.

Źródło

Pamiętnik Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego – Powstanie Warszawskie i medycyna, wydanie II, Warszawa 2003 r. oraz Bożena Urbanek Pielęgniarki i sanitariuszki w Powstaniu Warszawskim w 1944r. Warszawa 1988. PWN