W Powstaniu:

szpital przy ul. Idzikowskiego

POWSTANIE WARSZAWSKIE – ANIOŁEK

1 sierpień 1944 r. Rano zawiadamia mnie łączniczka z oddziału, że zbiórka patrolu sanitarnego razem ze sprzętem jest o godzinie 14. Podaje adres: Czerniaków, ul. Mączna, piekarnia. Ma też zawiadomić moje koleżanki z oddziału. Raz jeszcze sprawdzam oddziałową apteczkę. Od długich miesięcy kompletowaną i uzupełnianą po trochu, po parę bandaży, po paczce waty, żeby nie zwracać uwagi w aptece kupowaniem zbyt dużych ilości środków opatrunkowych naraz.

Biorę tylko rzeczy osobiste najniezbędniejsze na trzy dni – bo tyle czasu ma trwać powstanie, potem ma przyjść pomoc. Nie biorę kennkarty – od dawna mamy zapowiedziane, że na zbiórkę przed Godziną W stawiamy się bez dokumentów. Żegnam się z matką unieruchomioną w łóżku, po wylewie. Mówię:

– Mamusiu, wychodzę, możliwe, że nie będzie mnie kilka dni, nie niepokójcie się.

Na co matka, która nie całkiem orientuje się w sytuacji, której mylą się najprostsze rzeczy – po wylewie umysł nie funkcjonuje prawidłowo – wyciąga spod poduszki dwa tysiące złotych, to wówczas było sporo pieniędzy, zawinięte w chustkę i daje mi:

– To ci się może przydać – i kreśli znak krzyża ma moim czole.

Dzień jest duszny, parny, chwilami kropi drobny deszcz. Ulice wyglądają inaczej niż zwykle. Nie chodzą żadne tramwaje, Niemców nie widać, pełno za to młodzieży, chłopców, dziewcząt, zaaferowanych, śpieszących w różne strony z paczkami, nieraz o dziwnych kształtach, chłopcy przeważnie w długich butach (taka była okupacyjna moda). Dźwigam moją pakę z apteczką. Nie jest bardzo ciężka, ale duża i nieporęczna do niesienia. Na zupełnie pustej Czerniakowskiej spotykam męża jednej z moich koleżanek. Jedzie luksusowo rikszą towarową – sadowię się obok niego, na twardych paczkach. Ulga! Kiedy przejeżdżamy koło koszar niemieckich przy Czerniakowskiej, skąd z bunkrów łyskają lufy karabinów maszynowych, mój towarzysz szepce przynaglająco:

– Niechże się pani do mnie mizdrzy!

Zdziwiona wybucham perlistym śmiechem i choć mi wcale nie do śmiechu, obejmuję go za szyję, choć wcale nie mam na to ochoty. Okazało się, że paczki, na których siedzimy, to broń naszego oddziału, a rikszarz to też jeden z naszych chłopców. Oddział liczy trzystu ludzi.

Docieram na punkt. Mamy do dyspozycji dwa duże pomieszczenia. Będziemy pełnić rolę ambulatorium dla lżejszych przypadków, poważniej ranni mają być przyjmowani przez szpital powstańczy urządzony w gmachu szkoły Sióstr Nazaretanek, na rogu Czerniakowskiej i Podchorążych, tuż przy koszarach DAK-u, które są celem ataku naszego oddziału.

Stawiły się wszystkie cztery sanitariuszki. Dochodzi jeszcze jedna, co prawda nieprzeszkolona, ale za to pełna dobrych chęci, siostra jednego z naszych chłopców, błaga, żeby jej pozwolić zostać, żeby mogła być blisko brata. Z tych dobrych chęci od razu w pierwszej godzinie powstania zepsuła mi wszystkie strzykawki – poleciłam jej wygotować je, ale ona nie wiedziała, że trzeba je najpierw rozmontować. Nie było wtedy strzykawek jednorazowych.

Urządzamy coś w rodzaju gabinetu zabiegowego. Punktualnie o 17 rozlegają się pierwsze strzały i pojedyncze wybuchy granatów. Odpowiada im jazgot broni maszynowej. Strzelanina trwa. Usiłujemy zorientować się, co się dzieje, ale z naszej piekarni nic nie widać. Zaczynają napływać ranni: drobne postrzały, niewielkie skaleczenia. Nawet nam to idzie sprawnie. Chłopcy relacjonują nam, że pierwszy atak nie udał się, że Niemcy z bunkrów otaczających koszary zieją ogniem maszynowym, nie pozwalają podejść. Atak od strony przeciwnej, przez kartoflisko za koszarami, też się nie udał. Są zabici i ranni. Chłopcy po założeniu opatrunków natychmiast wracają do oddziału, do walki.

Przez nasz punkt opatrunkowy przewinęło się kilkudziesięciu chłopców. Cały czas słychać strzelaninę. Przeważa jednak broń maszynowa, na pewno niemiecka.

Wieczorem przybiega łącznik: zostawić sprzęt, zbiórka w przedszkolu przy Czerniakowskiej. Z bólem serca zostawiam miesiącami zbieraną apteczkę oddziałową i idziemy na zbiórkę. W parterowym baraku przedszkola zbiera się prawie cały oddział. Jest ciemno, żadnego światła. Janusz, mój brat, relacjonuje rozkaz dowódcy odcinka: brak amunicji i broni – nie dostarczono całej broni oddziału – koszar DAK-u nie zdołano zdobyć, są straty w ludziach, nie ma łączności z resztą Warszawy, nie wiadomo, czy powstanie tam trwa, czy zostało stłumione. W tej sytuacji ci, którzy mają broń, wychodzą do Lasów Kabackich (wychodzi ich około stu), reszta ma rozchodzić się pojedynczo, w miarę możliwości do domów.

Ja idę na górny Mokotów na ul. Wielicką do Bogny Klarner, żony naszego kuzyna będącego w oflagu od 1939 r., a Janusz ze zmniejszonym oddziałem odchodzi do Lasu Kabackiego.

Jest czarna noc, pada gęsty deszcz. Gdzieś daleko w kierunku Mokotowa słychać strzały. Gubię się z moimi towarzyszkami. Idziemy dużą grupą w kierunku Wilanowa w strugach deszczu, w kompletnej ciemności. Nagle przed nami wyrasta ciemna postać i cicho mówi:

– Wejdźcie do tej szopy, tylko cicho i bez żadnych świateł.

Wchodzimy. Wyczuwam, że siedzą tam ludzie. Po omacku znajduję kawałek wolnego miejsca. Z szeptem wymienianych uwag z sąsiadami dowiaduję się, że są to ludzie z różnych oddziałów z Czerniakowa, którym też nie udało się wykonać zaplanowanego zadania i też zupełnie nie orientują się w sytuacji – gdzie Niemcy, gdzie nasi, co z powstaniem, trwa czy upadło?

Nad ranem deszcz przestał padać. Kiedy tylko się rozwidniło, wychodzimy pojedynczo z szopy. Chodzą wieści, że na Dworcu Południowym przy Puławskiej są Niemcy, ale reszta górnego Mokotowa jest prawdopodobnie w rękach powstańców. Postanawiam więc przedostać się do Puławskiej i dalej na Wielicką. Przemykam się między płotami, unikam ulic. Wciąż słyszę pojedyncze strzały. Wreszcie wychodzę na Puławską w okolicy Królikarni. W poprzek ulicy, przy przewróconym wagonie tramwajowym jako barykadzie, natykam się na posterunek chłopców z biało-czerwonymi opaskami. Od nich dowiaduję się, że powstanie trwa, że duża część Mokotowa jest polska, że Śródmieście walczy, ale o reszcie Warszawy brak wiadomości. Chłopcy przestrzegają mnie, żeby nie chodzić po Puławskiej, bo niemieccy „gołębiarze” strzelają z dachów do pojedynczych ludzi. Przebiegam więc zgięta wpół rowem obok wagonu tramwajowego i dostaję się na Wielicką do Bogny Klarnerowej i jej rodziców. Bogna wita mnie mocno zdenerwowana tym, że łącznicy z naszego oddziału nie zgłosili się do niej po broń zakopaną w ogródku jej willi. Oddała więc broń i amunicję jednostce, która walczyła w jej rejonie.

Tego właśnie dnia powstańcy zdobyli szkołę przy ul. Woronicza, w której była silna placówka niemiecka. Znaleźli w niej magazyn pełen polowych mundurów niemieckich, tzw. „panterek” i kombinezonów, trochę broni, sporo kaszy i sztucznego miodu. Dzięki zdobytym mundurom wielu powstańców Mokotowa zostaje umundurowanych w niemieckie panterki lub kombinezony, udekorowane biało-czerwonymi opaskami na hełmach i na ramieniu.

Po przespaniu u Bogny kamiennym snem dwunastu godzin melduję się w powstańczej komendzie. Polecają mi wybrać w magazynie zdobytej szkoły na Woronicza materiały opatrunkowe i urządzić tam punkt sanitarny. Dostaję też legitymację powstańczą – zwykłą skromną kartkę ze stemplem i wpisanym pseudonimem.

Zapasy ze zdobytej szkoły wyglądają mizernie – trochę papierowych bandaży, trochę opatrunków indywidualnych, płyny do dezynfekcji, białe fartuchy. Poratowali mnie mieszkańcy sąsiednich domów – przynoszą paczuszki gazy, waty, prześcieradła do darcia na bandaże, ligninę. W każdym razie mogę zacząć działać jako pierwsza pomoc. Wszystkie poważniejsze przypadki przyjmuje Szpital Elżbietanek na Goszczyńskiego.

Na razie w naszym rejonie – okolica Królikarni – panuje spokój. Słychać tylko z rzadka pojedyncze strzały. Artyleria niemiecka milczy, samolotów nie słychać. Czy to cisza przed burzą?

W okolicy Dworkowej Niemcy wdarli się na teren zajęty przez powstańców i wymordowali ludność cywilną. Atakują też od strony Al. Niepodległości, gdzie przy rogu ul. Odyńca była silna placówka powstańcza w domu mego ojca, wybudowanym tuż przed wojną, jeszcze nie całkiem wykończonym, ale tak solidnym, że zyskał sobie miano „Alkazar”. Dopiero bombardowanie z najcięższej artylerii tonowymi pociskami zburzyło go całkowicie w ostatnich dniach powstania. Zginęło w nim wielu ludzi – powstańców i cywili.

Przez pierwszych kilka dni powstania Mokotów był całkowicie odcięty od świata. Nie mieliśmy żadnej łączności z resztą Warszawy. Przedostanie się do Śródmieścia przez zwarty pierścień umocnionych pozycji niemieckich otaczających Mokotów było absolutnie niemożliwe. Nie wiadomo, czy jeszcze gdzieś powstanie trwa? Czy ten skrawek wolnego Mokotowa to jedyna walcząca część Warszawy?

Zasięg mokotowskiej krótkofalówki okazał się za słaby. Później udało się nawiązać łączność radiową ze Śródmieściem przez Londyn. Było to jednak bardzo skomplikowane i uciążliwe. Dopiero odkrycie przydatności kanałów umożliwiło dowództwu Mokotowa kontakt z resztą miasta. Dowiedzieliśmy się, że nie jesteśmy sami – walczy Śródmieście, Żoliborz, Stare Miasto. Z opóźnieniem dochodziły do nas wiadomości ze świata, o postępach ofensywy Aliantów w Normandii, o ofensywie we Włoszech, o bohaterstwie polskich oddziałów pod Monte Cassino. Niemcy dostawali w skórę na wszystkich frontach.

Moimi pacjentami w punkcie opatrunkowym są przeważnie chłopcy z różnymi drobnymi postrzałami, skaleczeniami, z nogami otartymi w twardych niemieckich butach. Podejrzewam, że przychodzą też, żeby obejrzeć sanitariuszkę.

Pierwszym poważniejszym pacjentem mego ambulatorium był Zakapior. Przyprowadzili go koledzy z drużyny. Dostał postrzał z boku przez górną wargę. Postrzał był powierzchowny, ale zmasakrował mu całą „fizis”. Nos miał karykaturalnie obrzęknięty, skóra z górnej wargi zdarta, nawet nie było jak założyć szwów. Biedak był obolały, z zamkniętymi oczami poddał się moim zabiegom. Starałam się jak najdelikatniej je robić. Kiedy skończyłam, otworzył oczy, spojrzał na mnie i jęknął:

– Aniołek!

No i przepadło! Jego koledzy podchwycili „Aniołka” i już nim zostałam. Byłam wtedy pucołowatą i rumianą blondynką, ale zawsze marzyłam, żeby mieć pociągłą, bladą, interesującą twarz. Nic z tego! A kiedy idący na placówkę pluton Zakapiorów witał mnie gromkim:

– Cześć, Aniołek! – moja powaga czuła się mocno dotknięta.

Któregoś dnia zapędził się samochodem ulicą Puławską oficer niemiecki aż do barykady z wozu tramwajowego przy Królikarni. Po krótkiej strzelaninie chłopcy pilnujący barykady wzięli go do niewoli razem z kierowcą i dwoma żołnierzami z obstawy. Lekko rannego i śmiertelnie przerażonego przyprowadzili go do mnie na opatrunek. Ten dumny i butny pan świata wyglądał teraz jak zaszczute zwierzę. Powtarzał:

– Nie zabijać, nie zabijać.

Odpowiedziałam mu moją kulawą niemczyzną, ale z godnością:

– My, Polacy, nie zabijamy jeńców!

Po opatrunku chłopcy odprowadzili go do dowództwa. Widocznie propaganda niemiecka głosiła, że Polacy torturują i mordują jeńców, bo słyszałam, że w innych szpitalach też mieli kłopot z wziętymi do niewoli żołnierzami niemieckimi, którzy nie chcieli poddawać się zabiegom lekarskim z obawy, że zostaną zamordowani.

Po kilku dniach względnego spokoju Mokotów zaczyna być ostrzeliwany z granatników. Trzy razy dziennie, w ściśle określonych godzinach – można według nich regulować zegarki – ostrzeliwują określone kwadraty ulic, po czym milkną do następnego razu. Zadziwiająca jest ilość niewypałów – wybucha zaledwie co trzeci pocisk. Później dowiedzieliśmy się, że to bracia–Węgrzy, choć sojusznicy Niemców wbrew odwiecznej przyjaźni z Polakami, ze wzgórza przy Kościele św. Katarzyny ostrzeliwują nas pociskami tak spreparowanymi, że większość nie wybucha. Granatniki nie burzą domów, ale je uszkadzają, a wybuchając rozrywają się na tysiące odłamków, które dotkliwie ranią znajdujących się w ich zasięgu ludzi.

Kilkakrotnie widziałam oficerów węgierskich, kiedy konną bryczką przyjeżdżali do dowództwa powstańczego. Chodziły plotki, że chcieli zerwać sojusz z Niemcami i przejść na polską stronę. Oczywiście wieści te nie potwierdziły się. Natomiast dziwnym zbiegiem okoliczności każdorazowo w pół godziny po odjeździe Węgrów kwadrat domów, w którym się znajdowało dowództwo, zostawał skutecznie zbombardowany.

Widocznie szpiedzy niemieccy nie próżnowali, gdyż dowództwo musiało wielokrotnie zmieniać swoje miejsce postoju z powodu precyzyjnego bombardowania domów, w których się znajdowało.

Mniej więcej od drugiego tygodnia powstania, w przerwach między ostrzałami, zjawiały się nad Mokotowem trzy stukasy, małe samoloty, które albo zrzucały niewielkie bomby, albo z niskiego lotu ostrzeliwały z broni pokładowej. Polowały nie tylko na grupy ludzi, ale i na pojedynczych przechodniów. Ukryć się przed nimi było bardzo trudno. Mokotów jest dzielnicą willową, nie ma zbawczych bram warszawskich kamienic w Śródmieściu, a stukasów nie słychać, kiedy lotem ślizgowym schodzą tuż nad dachy domów i prują z działek szybkostrzelnych albo karabinów maszynowych. Są zupełnie bezkarni. Przecież powstańcy nie mają żadnej broni przeciwlotniczej. Krążą nad nami jak złowrogie, ziejące ogniem ptaki.

Przybywa rannych. Szpital Elżbietanek nie wystarcza. Dowództwo poleca założyć szpitalik w willi przy ul. Idzikowskiego 37, w lokalu internatu dla chłopców, chwilowo pustego z powodu wakacji. Na parterze są trzy pokoje, zastawiamy je ciasno łóżkami. Piętra zbyt otwartego na ostrzał wolimy nie używać dla rannych. Szefem jest dr Stępniewski, dermatolog (z konieczności pełniący obowiązki chirurga), rolę konsultanta pełni w razie trudniejszych przypadków znany warszawski anatom prof. Edward Loth.

Sanitariuszek jest pięć: poza mną Mila, Kara i Tina, wszystkie w wieku 18-22 lata, mają przygotowanie sanitariackie podobne do mojego. Trochę starsza jest Zenia Zamoyska – pogodna, energiczna, nie bojąca się najgorszej roboty. Czasem pomaga nam wychowawczyni z internatu, mieszkająca na piętrze czarnooka pani Irena, mimo swoich trzydziestu lat siwa jak gołąbek. Później dowiedziałam się, że była ukrywającą się Żydówką.

Szpitalik zapełnia się bardzo szybko. Początkowo nie mamy kłopotów z pościelą, internat był w nią zaopatrzony. Znacznie gorzej wygląda sprawa leków i materiałów opatrunkowych. Wata, gaza, bandaże wystarczają nam na bardzo krótko. Dochodzi do tego, że pierzemy bandaże nie tylko gazowe, ale i papierowe. Rozwieszamy je jak festony na krzewach w ogródku willi, licząc na bakteriobójcze działanie słońca, a gazy użytej do opatrunków nie wyrzucamy, ale po wymoczeniu w zimnej wodzie gotujemy w proszku do szorowania.

Trzeba zaznaczyć, że wodociągi przestały działać, wodę nosiłyśmy ze studni odległej o paręset metrów, położonej na otwartej przestrzeni, wystawionej na ostrzał artylerii i stukasów, które polowały na ludzi stojących w kolejce po wodę. Było niemało ofiar.

Brak wody był dla nas poważnym problemem. Jak bez wody prać bieliznę? Jej pranie odbywało się sposobem symbolicznym: zapierało się tylko co większe plamy szarym mydłem – nie było dzisiejszych świetnych proszków – i suszyło się w ogródku na słońcu, modląc się, żeby nie było ostrzału. Bielizny osobistej w ogóle nie było – ranni leżeli w tym, w czym przyszli czy ich przyniesiono. Zresztą poczucie niepewności, co będzie jutro, za godzinę, za 10 minut, czy nas nie zbombardują, czy Niemcy się do nas nie wedrą – byliśmy przecież najbardziej w ich kierunku wysuniętą placówką sanitarną – nie sprzyjało tak dalekosiężnym planom jak pranie.

Jedzenie gotowano dla szpitalika w sąsiednim domu. Nieodmiennie przez całe powstanie, trzy razy dziennie, zdobyta w szkole przy Woronicza kasza jęczmienna bez żadnej omasty (bo nie było), tzw. „kasza pluj”, pełna łusek, nigdy nie dogotowana, bo brakowało opału pod kuchnię, ale za to zawsze przypalona, bo z braku wody nie domywano kotła. Dobrze, że choć to było. Dostawałyśmy też zdobyczny miód sztuczny. Chleba przez całe powstanie nie widzieliśmy. Można było o nim tylko pomarzyć cmoktając kawałek sztucznego miodu.

Dla urozmaicenia tak ubogiego menu robiłyśmy wypady na działki na skarpie w okolicy dzisiejszej skoczni narciarskiej. Było to o tyle niebezpieczne, że cała skarpa była pod stałą obserwacją Niemców, którzy strzelali z karabinów maszynowych przy najmniejszym ruchu na działkach. Wyczekiwałyśmy więc zmroku, takiej chwili, kiedy widoczność stawała się zła, a reflektory niemieckie jeszcze nie działały. Czołgając się możliwie płasko, chwytałyśmy ile się dało pomidorów, zielonego grochu, marchwi i w nogi na górę z cenną zdobyczą dla szpitalika.

Moja sytuacja była nieco lepsza, bo co jakiś czas wybierałam się do Bogny Klarnerowej, która podkarmiała mnie resztkami swoich zapasów i płodami swego małego ogródka zamienionego na warzywnik. Cóż to było za wspaniałe jedzenie: fasola, a czasami nawet placek smażony na oleju!

Nie było gdzie kupić jedzenia. Nie przypominam sobie żadnego czynnego sklepu w czasie powstania. Nie było możliwości uzupełnienia dostaw, zapewne więc sklepikarze po wyprzedaniu wszystkiego, co mieli, zamykali sklepy. Ludność cywilna przejadała swoje zapasy, a wojsko było skazane na to, co zdobyło na Niemcach. Podobnie było z ubraniem. Chłopcy dostali zdobyczne panterki, kombinezony i buty, ale bielizny czy skarpet nie mieli na zmianę, chyba że czasem coś wyżebrali u litościwych cywili. Przeważająca większość z nas – powstańców – miała swoje domy w innych dzielnicach Warszawy, a że między dzielnicami była bardzo trudna komunikacja, wyłącznie kanałami, jedynie w celach wojskowych i na rozkaz dowództwa – nie mieliśmy żadnych szans na zmianę ubrań. Kiedy w późniejszym okresie powstania zrobiły się chłodne noce – poskarżyłam się Zakapiorowi, że marznę na nocnych dyżurach, w cienkiej bluzce i cienkiej wiatrówce. Następnego dnia przyniósł mi komplet ciepłej bielizny, podejrzewam, że wyszabrowany w jakimś rozbitym domu. Kiedy pokazałam mu, jak wisi na mnie spódnica, grożąc, że opadnie, tak schudłam na „kaszy pluj”, przyniósł mi żołnierski pas niemiecki z napisem Gott mit uns na klamrze. Ucieszyłam się z niego bardzo, a Zakapior rozżalony powiedział:

– Człowieka musiałem zabić, żeby się do mnie uśmiechnęła!

Nie wiem, kim był Zakapior w cywilu. Ten niewysoki, krępy, dynamiczny chłopak był na pewno bardzo dzielnym żołnierzem. To się wyczuwało w stosunku do niego chłopców z drużyny, którą dowodził. Z jego twarzy, zniekształconej przez źle gojącą się ranę, nie sposób było coś wyczytać. Wobec mnie był bardzo szarmancki. Kiedyś przyniósł mi dosłownie snop róż zerwanych gdzieś na działkach. Wariat! Nie było wody, zwiędły po godzinie. Nigdy nie opowiadał, co robił przed powstaniem, ale Bogna Klarnerowa, która widziała go parę razy, mówiła mi:

– Oj, będziesz ty miała kłopot z nim po wojnie, to może być równie dobrze bohater, jak bandyta!

***

Chyba w końcu sierpnia, czy na początku września, Niemcy, żeby szybciej zdławić powstanie, ściągnęli ciężką artylerię i zaczął się ostrzał znacznie groźniejszy niż węgierskie granatniki. Zasypywali nas pociskami burzącymi i zapalającymi. Burzyli i zapalali domy, ginęło coraz więcej ludzi, żołnierzy i cywilów.

W szpitaliku robił się tłok. Już nie było gdzie dostawiać łóżek. Przynoszą nam coraz ciężej rannych. Zwiększa się też śmiertelność. Na prowizorycznym cmentarzyku przybywa mogił. Pamiętam młodego chłopca przyniesionego przez kolegów z oddziału. Był nieprzytomny. Na pierwszy rzut oka nie było widać żadnej rany ani kontuzji. Koledzy śmiali się, że symulant, że nic mu nie jest, tylko „dostał w gwizdawkę” – bo chłopak gwizdał, nieustannie gwizdał. Dopiero przy dokładnym obejrzeniu głowy znalazłam ukrytą pod włosami nad skronią małą, okrągłą, prawie wcale nie krwawiącą rankę – wlot kuli. Może gdyby to był „prawdziwy” szpital z rentgenem, z neurochirurgiem, może chłopca dałoby się uratować. Gwizdał przez całą noc, na jedną nutę, nieprzerwanie. Nad ranem zmarł.

Mieliśmy też rannego, co do którego szpitalik podzielił się na dwa obozy: jedni uważali, że to cud, że żyje, drudzy wyrażali bardziej materialistyczne zapatrywania. Otóż chłopak był podziurawiony jak sito przez odłamki granatnika. Doktor wydłubał ich z niego chyba kilkadziesiąt. Ale najgroźniejszy odłamek utkwił mu na poziomie serca – przebił skórzany portfel, gruby plik pieniędzy i zatrzymał się na obrazku Matki Boskiej. Wobec czego jedni twierdzili, że uratowała go Matka Boska, a drudzy, że pieniądze.

Strasznie wyglądają ludzie, którzy znaleźli się w promieniu rażenia bomby zapalającej. Są dosłownie cali czarni, oblepieni czymś w rodzaju sadzy. Włosy, rzęsy spalone, z czarnych twarzy łyskają tylko białka oczu. Kiedy usuwamy z nich tę czarną warstwę razem z resztkami ubrań, ukazują się nieraz ogromne ubytki spalonej skóry. Oparzelizny obejmują duże powierzchnie ciała. Makabra! Biedni cierpią straszliwie. Jako jedyny środek przeciw oparzeniom mamy zapas oleju lnianego – jak w średniowieczu.

Po oczyszczeniu oparzeń polewamy je więc olejem i wręczamy delikwentowi gałązkę – jeśli jest przytomny – żeby opędzał się od much. Stosujemy tzw. otwarte leczenie oparzelizn, bez opatrunku, bez gazy, bez żadnego przykrycia. W dzień jest ciepło, na noc konstruujemy z gałązek i drutu rodzaj klatek, które przykrywamy kocami. Opatrunki ograniczają się do delikatnego usuwania znekrotyzowanych tkanek. Jednak po kilku dniach oparzelizny pokrywają się okropnie cuchnącą ropą i do cierpień wywołanych poparzeniem dochodzi ten ohydny smród, dający się we znaki wszystkim leżącym na sali. Nieoczekiwanym sprzymierzeńcem okazały się dla nas muchy, a raczej ich larwy. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam rozległą oparzeliznę pokrytą setkami tłustych białych robaczków, wijących się na powierzchni, myślałam, że zwymiotuję. Jednak larwy okazały się skutecznymi czyścicielami ran, zjadając ropę, a wraz z nią znekrotyzowane tkanki i miliony bakterii. Wprawdzie ranni cierpieli okrutne męki, bo ruchliwe robaczki wiły się po ich obnażonych nerwach, ale rany goiły się nieporównanie lepiej niż pod zamkniętymi szczelnie opatrunkami.

Niedawno wpadł mi w ręce artykuł w amerykańskim czasopiśmie lekarskim na temat leczenia ropiejących ran przy pomocy larw muchy (tu łacińska nazwa). Można powiedzieć, że nasze powstaniowe muchy, choć bez łacińskiej nazwy, były prekursorami metody i spełniły bardzo ważną rolę w leczeniu rannych i oparzonych.

***

Profesor Loth – pseudonim Gozdawa, przysłał któregoś dnia do naszego szpitalika kartkę, żeby przynieść mu do domu, przy ul. Pilickiej, zestaw wysterylizowanych narzędzi chirurgicznych, gdyż chciał zrobić jakiś zabieg. Poszłam więc z dużym sterylizatorem pod pachą i puszką sterylnej gazy do mieszkania profesora. Nie zastałam go – zostawiłam więc sterylizator i puszkę mówiąc, że odbiorę je później. Profesor wrócił wkrótce po moim wyjściu, a po chwili przyleciały bombowce i zbombardowały dom profesora i kilka okolicznych. W gruzach zginął profesor Loth wraz z żoną i córką. Z rodziny został syn profesora, będący gdzieś w akcji, dr Felicjan Loth, popularny doktor Felek, 29 lipca, na dwa dni przed powstaniem zwolniony z Pawiaka, w którym przesiedział trzy lata i będąc więziennym lekarzem, z ogromnym poświęceniem i odwagą, nie tylko ratował skatowanych przez gestapo więźniów, ale zorganizował konspiracyjną siatkę kontaktową z AK na wolności. Ma piękną kartę w życiorysie z tego okresu. Tuż przed wybuchem powstania Niemcy wymordowali większość więźniów Pawiaka, a niewielką ich liczbę – zwolnili. Doktor Felek miał szczęście.

***

W rejonie Królikarni przez pierwsze tygodnie powstania panuje względny spokój. Oczywiście jest ostrzał artyleryjski, są naloty, ale dla mnie pamiętającej oblężenie Warszawy w 1939 r. to nie jest jeszcze groźne. Wiem od chłopców, że placówki powstańcze na zachodnim i północnym skraju Mokotowa są w nieustannej walce z Niemcami o utrzymanie każdej ulicy, każdego domu. Ale ile czasu dadzą radę się trzymać? Czy na długo starczy broni, amunicji i żołnierzy?

Któregoś wieczoru poszłam na Wielicką do Bogny na „dożywianie”. Nagle rozjazgotała się gwałtowna strzelanina wzdłuż ulicy. Trudno było zorientować się, co się dzieje, słychać było gdzieś dalej, od strony Dworca Południowego, czołgi. Wszyscy – Bogna i jej rodzice, ja i bratowa Bogny z ośmioletnią córeczką – zdezorientowani staliśmy w przedpokoju, kiedy nagle wpadł do nas Niemiec w panterce, hełmie, z pistoletem gotowym do strzału – musiał przeskoczyć przez zamkniętą furtkę – ze stolika pod lustrem porwał klucz od furtki i otworzył ją. W domu momentalnie zaroiło się od uzbrojonych po zęby Niemców. Z wrzaskiem – Raus! – wygonili nas na ulicę, jak kto stał, nie pozwalając zabrać czegokolwiek ze sobą. Po Wielickiej ze wszystkich stron gwizdały kule. Pogonili nas w kierunku Dworca Południowego, razem z nami szło, a raczej kuliło się pod ostrzałem kilkadziesiąt osób z okolicznych willi, przeważnie kobiety i ludzie starsi. Wielicka była wtedy ulicą luźno zabudowaną pojedynczymi willami. Było już ciemno.

– W pierwszą dziurę w płocie! – zawołałam do Bogny idącej jako pierwsza w naszej grupie. Już po chwili znaleźliśmy się po drugiej stronie wysokiego parkanu, na pełnym dziur i wykrotów kartoflisku. Odeszliśmy jeszcze kawałek, byle dalej od ulicy, trafiliśmy na jakiś większy dół i przyczailiśmy się w nim. Po jakiejś godzinie strzelanina ucichła, ale nie mieliśmy pojęcia, jaka jest sytuacja: czy Niemcy pozostali na Wielickiej, czy zostali wyparci? Czy to koniec powstania, czy jeszcze Mokotów walczy? Noc była chłodna, jak to w połowie września. Mała Krysia, bratanica Bogny, przytulona do matki popiskiwała cichutko, że jej chłodno i głodno. Nie mogliśmy nic na to poradzić.

O świcie, ledwo się trochę rozjaśniło, poszłyśmy z Bogną na rekonesans. Było zupełnie cicho, żadnych strzałów. Ostrożnie podpełzłyśmy kartofliskiem do willi Bogny. Od strony ogródków słychać tylko pobekiwania kóz w garażu – żywicielek Bogny i jej rodziców przez całą okupację. Odważam się wyjść na ulicę. Środkiem maszeruje kilku chłopców w panterkach i hełmach z biało-czerwonymi opaskami, ze stenami w rękach. – Możecie wracać! Pogoniliśmy szkopów! – wołają wesoło.

Zrzut

Przez całe powstanie czekaliśmy na pomoc z Zachodu. Wiedzieliśmy o spadochroniarzach gen. Sosabowskiego, liczyliśmy na tę pomoc. Zadaniem powstania było opanowanie ważniejszych punktów Warszawy i wytrzymanie trzech dni, potem miała przyjść pomoc z powietrza. Wprawdzie nie udało się nam opanować wszystkich zaplanowanych obiektów, ale wytrzymaliśmy nie trzy dni, ale półtora miesiąca, słabo uzbrojeni, zdobywając broń na Niemcach, słabi liczebnie w porównaniu z oblegającą nas regularną armią niemiecką, bardzo młodzi, czasem wręcz dzieci, niedoświadczeni, słabo wyszkoleni. Ludność cywilna bez szemrania znosiła nasilające się bombardowania i pogarszające się warunki bytowania (Niemcy dwukrotnie nawoływali ulotkami ludność cywilną do wyjścia z Mokotowa do Dworca Południowego o określonej porze, ale wyszło tylko niewiele osób).

A myśmy wciąż mieli nadzieję. Aż wreszcie 18 września – pamiętna data – w samo południe dnia upalnego niczym w środku lata – cały sierpień i wrzesień były upalne – usłyszeliśmy dziwny dźwięk, niby odległy grzmot, nieprzerwany, zbliżający się z każdą chwilą, aż zobaczyliśmy na niebie jakby ciemną chmurę i dopiero kiedy niemiecka artyleria przeciwlotnicza zaczęła tę chmurę intensywnie ostrzeliwać, zrozumieliśmy, że to samoloty alianckie. Radość szalona! Pomogli! Spod samolotów zaczęły wykwitać czasze spadochronów. Początkowo myśleliśmy, że to spadochroniarze, ale po chwili zorientowaliśmy się, że to zasobniki. Niestety! Warszawa była dosłownie jak poszatkowana – tereny niemieckie wcinały się w zajęte przez powstańców i precyzyjne trafienie było niepodobieństwem. Z rozpaczą i bezsilną wściekłością patrzyliśmy, jak zasobniki są znoszone przez wiatr w kierunku Niemców. Ledwie niewielka ich część trafiła w polskie ręce. Zdarzało się, że w jakimś zasobniku była broń, ale amunicja do niej wylądowała u Niemców. W naszym rejonie trafił się zasobnik z papierosami. Gratka dla palaczy, ale pożytek niewielki.

Efekt zrzutu w porównaniu z kosztami był niewspółmierny. Realna wartość zrzutu – przynajmniej na naszym terenie – była mała, a straty w samolotach dokonujących zrzutu niebagatelne. Mimo że lecieli na bardzo dużej wysokości, artyleria niemiecka dosięgała ich – ze zgrozą obserwowaliśmy kilka samolotów rozsypujących się w powietrzu, kilka, które dymiąc znikły nam z pola widzenia. To było nad samą Warszawą, a ile tysięcy kilometrów od bazy i tyleż z powrotem, ile stanowisk artylerii przeciwlotniczej musieli przebyć po drodze. Władze sowieckie nie zezwoliły samolotom alianckim dokonującym zrzutów nad Polską na lądowanie na sowieckich lotniskach, co nieporównanie skróciłoby drogę powrotną. Alianccy lotnicy musieli wracać do baz we Włoszech.

Na pomoc ze wschodu nie liczyliśmy. Słychać było czasem w nocy charakterystyczny warkot kukuruźników latających nisko nad domami, ale zrzutów od nich nikt u nas nie widział. Wprawdzie kilkuset berlingowców przeprawiło się łodziami z Pragi na Czerniaków, ale było to wojsko zupełnie nieprzyzwyczajone do walki w mieście – saperkami usiłowali się okopać na asfalcie – mieli duże straty, ale nie odegrali większej roli, tyle że wycofując się za Wisłę, zabrali ze sobą trochę rannych chłopców z Parasola i Zośki, którzy po wycofaniu się ze Starówki i Śródmieścia bronili Przyczółka Czerniakowskiego. Między innymi zabrali Janka Rodowicza – Anodę, rannego najpierw na Starówce, a potem na Czerniakowie.

Nieco wcześniej zostaliśmy uznani przez aliantów za kombatantów. Niemcy nie mogli już bezkarnie rozstrzeliwać wziętych do niewoli powstańców jako bandytów, jak to robili dotychczas.

***

Nasz szpitalik jak dotąd nie ucierpiał wiele z powodu ostrzału i bombardowań – uszkodzony dach, zarwany kawałek tarasu na piętrze. Mimo tłoku na parterze, nie odważamy się umieszczać rannych na piętrze. Dla nas, sanitariuszek, nie ma absolutnie miejsca na dole, więc kiedy zmordowana nocnym dyżurem kładę się wreszcie na wolnym łóżku na piętrze, zasłaniam tylko ramieniem twarz na zasadzie „byle nie po oczach” i zasypiam kamiennym snem, nie reagując na ostrzał. Moja jedyna „rana” to ucho skaleczone odłamkiem szyby.

My sanitariuszki mamy ręce pełne roboty, bo od codziennej harówki w szpitaliku, gdzie musimy wszystko robić, począwszy od zabiegów pielęgniarskich przy rannych, których wciąż przybywa, po pranie brudnych bandaży i sprzątanie. Poza tym przychodzi sporo lżej rannych na opatrunki, z wiernym Zakapiorem na czele, który kiedy tylko może się wyrwać, wpada, żeby mu Aniołek zmienił opatrunek. Wołają nas też po każdym ostrzale do sąsiednich domów, do rannych cywili.

Bardzo pogarsza się stan sanitarny. Nikt z nas nie ma bielizny na zmianę, brak wody, o praniu nie ma mowy. Co prawda, któregoś spokojniejszego dnia przyniosłam wiadro wody do Bogny, uprałam bieliznę, umyłam się, a nawet umyłam głowę w niemieckim proszku do szorowania – ślicznie mi się umyły włosy – i to wszystko w jednym wiadrze wody, w ogródku na słońcu podsuszyłam się, ale kiedy wyszłam od Bogny, zaczął się właśnie ostrzał „krowami” – były to sprzężone działa strzelające rakietowymi pociskami burzącymi lub zapalającymi, wydające przy strzelaniu przeraźliwe dźwięki przypominające ryk krowy lub przesuwanie gigantycznej szafy. Wpadłam na klatkę schodową najbliższego domu i rozpętało się piekło. Huk detonacji, rumor walących się murów, krzyki ludzi, kurz tak gęsty, że nic nie widać i nie można oddychać. Kiedy ucichło, wypadam na zewnątrz. Dom ma zniesione górne piętro, ludzie zaczynają wychodzić. Na szczęście większość mieszkańców koczowała w piwnicach, ale jest kilka osób rannych, trzeba im pomóc wyjść, ciężej rannych wynieść. Kiedy dotarłam do szpitalika, byłam pokryta równą warstwą szarego pyłu, a w moich świeżo umytych włosach miałam pełno drobnego gruzu. Ledwo je zdołałam rozczesać.

Obawiamy się wybuchu epidemii. Warunki dla rozprzestrzeniania się tzw. chorób brudnych rąk: duru, czerwonki, są idealne – niedostateczne mycie, brudna bielizna, wszechobecne muchy, sanitariaty nieczynne. Wprawdzie w rogu ogródka została wykopana wspólnymi siłami latryna, zasłonięta krzewami jaśminu, z której korzystają poza nami dwie sąsiednie wille – panie w godzinach parzystych, panowie w nieparzystych, ale nie ma niczego do dezynfekcji – raj dla much.

Obrzydliwsze od much są wszy, nieodłączne towarzyszki wszystkich wojen, brudu i niezmienianej bielizny. Nie ma żadnych środków do walki z nimi. DDT jeszcze do nas nie dotarło. Jedynym radykalnym środkiem byłoby spalenie zawszonej bielizny i ubrań oraz kąpiel – i jedno, i drugie niewykonalne. Kiedy złapałam na sobie pierwszą wesz, byłam przerażona i pewna, że już mam tyfus. Na szczęście nikt w naszym otoczeniu na tyfus nie zachorował.

Miałyśmy pewien problem z biegunkami. Któryś z rannych chłopców przyszedł z biegunką, niewątpliwie bakteryjną, bo po nim miałyśmy szereg zachorowań wśród leżących rannych. Oczywiście nie było żadnych możliwości badań bakteriologicznych, nie było też żadnych środków przeciwbiegunkowych. Nieoczekiwaną pomoc dostałyśmy od mieszkańca Służewca – wtedy była to wioska – starego rolnika. Przychodził do nas sobie tylko znanymi ścieżkami między liniami niemieckimi na zastrzyki i jako „zapłatę” przynosił nam worki jabłek. Rozdzielałyśmy te jabłka między „biegaczy”, nie bawiąc się w ucieranie (nie miałyśmy tarek) i ten naturalny lek pektynowy w dużym stopniu uspokajał rozbiegane jelita.

Teraz przypominając sobie tamten okres dziwię się, że nie było poważniejszych chorób. Ranni, którzy mogli chodzić, korzystali z latryny, ale wielu musiało korzystać z basenów i kaczek wspólnych, bo było ich za mało, a nie było czym ich dezynfekować ani nawet porządnie umyć. Zbierałyśmy starannie nawet najmniejsze ilości raz użytej wody, ale i tak było jej o wiele za mało. A jedyna butelka lizolu skończyła się bardzo szybko.

Nie było też przypadku tężca, choć prawie wszystkie rany miały kontakt z ziemią.

Pomimo żałosnej nędzy, w jakiej żyliśmy, ludność cywilna przeważnie w piwnicach, w brudzie i zaduchu, bez wody, gazu i elektryczności, wygłodniali, bombardowani przez coraz cięższą, coraz groźniejszą artylerię, ostrzeliwani z samolotów, przy coraz większej liczbie zabitych i rannych również wśród ludności cywilnej – mimo to, my z AK, sprawcy tych wszystkich nieszczęść, nigdy nie doświadczyliśmy wrogości czy choćby śladu pretensji. Przeważnie spotykaliśmy się z objawami sympatii, chęcią pomocy. Wyczuwało się jakby radość, że oto po czterech latach okrutnej okupacji jesteśmy wszyscy razem na kawałku wreszcie wolnej Polski.

***

Zaciska się pierścień niemiecki wokół Mokotowa. Padł Przyczółek Czerniakowski, Niemcy zajęli cały Czerniaków, Sadybę, Fort Czerniakowski. Nacierają od strony Al. Niepodległości, od Dworkowej. Straty powstańców i ludności cywilnej w zabitych i rannych są coraz większe.

Aż przychodzi 24 września. Piękny, pogodny poranek. Jest spokój, „krowy” milczą, nie słychać samolotów. Chłopcy dyskutują problem, jak lepiej mówić:

„Panno Jadziu, poproszę o kaczkę!”

czy lepiej:

„Siostro Jadziu, poproszę o kaczkę!”

Wychodzi im, że „siostra” brzmi lepiej w tym kontekście. Na chwilę mrozi nas wyraźnie słyszalny niemiecki śpiew:

– Heili heilo!

Nigdy dotychczas w czasie powstania nie słyszeliśmy niemieckich śpiewów. Ale to tylko chwila. Chłopcy jedzą zupę z kaszy popluwając łuskami i żartując. Nagle rozlega się ryk „krów” skierowanych wyraźnie w naszą stronę i po paru sekundach straszliwy huk bliskich wybuchów. Wyczuwamy, że tym razem to my jesteśmy celem. Szybko!!! Wszyscy do piwnicy. Kto może, sam schodzi czym prędzej, rannych leżących ściągamy na noszach, na materacach, byle szybciej. Ostrzał coraz bliżej! Został już tylko jeden ranny, Alek pod samym oknem, a jedna z „krów” zaryczała jednoznacznie na nasz dom. Zdążyłam wyszarpnąć Alka razem z łóżkiem przez całą salę do przedpokoju, za ścianę, kiedy zaczęło się – huk, rumor, duszący dym. Schowałam głowę pod Alka koc, leciały na nas kawałki tynku, gruz, cegły, ale żyliśmy! Kiedy trochę się uspokoiło, wyjrzeliśmy spod koca. Miejsca pod oknem, na którym poprzednio leżał Alek, nie było, była tylko wielka, ziejąca dziura w domu. Wołam koleżanki. Przekładamy Alka na nosze, znosimy go do piwnicy, same przysiadamy obok. Ostrzał, nadal bardzo intensywny, przenosi się trochę dalej. Czuję, że zbliża się koniec powstania. Nawała ognia jest zbyt wielka, żeby nasi chłopcy ze stenami mogli się jej oprzeć. Mówię dziewczynom: – Likwidujemy legitymacje powstańcze!

Drę po ciemku moją legitymację i wciskam ją pod jakąś paczkę, dziewczyny robią to samo – lepiej udawać szpital cywilny. Po pewnym czasie ostrzał ucichł. Wyjrzałam przed szpital. Przez ogródki szło kilka postaci w czarnych kombinezonach, z bronią gotową do strzału. Byłam pewna, że to nasi chłopcy – nie zauważyłam braku biało-czerwonych opasek. Podbiegłam do nich, chciałam zapytać, co się dzieje, ale jeden z nich ze znanym mi już chwytem za kark i z wrzaskiem: – Raus! – popchnął mnie na ziemię. Szybko zerwałam się. Sytuacja była jasna: żołnierze niemieccy – Łotysze albo Ukraińcy – wygarniali ludzi z piwnic, chciałam wrócić do szpitalika, ale znów mnie wypchnęli. W pewnym momencie znalazłam się w ogródku otoczona kilkoma „czarnymi” patrzącymi na mnie zupełnie jednoznacznie. Okropne uczucie – wiadomo było, co się działo na Woli, jak Ukraińcy gwałcili kobiety. Za jednym z „czarnych” zobaczyłam Alka leżącego na noszach, na ziemi, obok stał nasz doktor. Spokojnie, ale zdecydowanie przecisnęłam się między „czarnymi”, chwyciłam nosze z Alkiem z jednej strony, doktor z drugiej i bez słowa poszliśmy. Boże! Jakiż ten niewielki Alek był ciężki! Niemcy pędzili nas w kierunku Służewca. Po drodze spotkaliśmy się z prawie całym szpitalikiem. Z sanitariuszek brakowało tylko Zeni, która była wtedy w domu z rodzicami.

Szedł tłum ludzi. Najwyraźniej Niemcy zdobywają Mokotów. My sanitariuszki jesteśmy w białych fartuchach, więc wszyscy potrzebujący pomocy zwracają się do nas. Niestety nie mamy żadnych leków ani środków opatrunkowych. Wyszłyśmy tak, jak nas „czarni” wygarnęli, ale białe fartuchy przyciągają, nasza szpitalna grupa powiększa się. Ludzie nawzajem sobie pomagają, podtrzymują tych, którym trudno iść, zmieniają nas przy noszach, poza Alkiem jest jeszcze kilka par noszy. To nie do wiary, jak ciężki jest nawet chudy, ale bezwładnie leżący człowiek na noszach. Marsz jest bardzo powolny, co chwila zatrzymujemy się. Idziemy przez jakieś ogrody, sady, wykorzystujemy to i napełniamy kieszenie własne i rannych jabłkami i śliwkami.

Uświadamiam sobie nagle, że pod fartuchem mam spódnicę ściągniętą niemieckim pasem wojskowym z napisem Gott mit uns – prezent od Zakapiora. Posiadanie takiego pasa było zupełnie wystarczającym powodem do rozstrzelania. Skryłam się więc w krzakach porzeczek, rozpięłam pas i wsunęłam go między gałęzie.

W pewnym momencie żołnierze niemieccy z wrzaskiem wyciągnęli z tłumu doktora Stępniewskiego, który cały czas szedł z rannymi i gdzieś go zabrali. Znacznie później, po powstaniu, dowiedziałam się, że rozpoznali go po płaszczu charakterystycznego rudawego koloru, jako kogoś ważnego, chodzącego stale po ulicy Idzikowskiego i okolicy, którego obserwowali przez lornetki ze swoich stanowisk. Pogonili go razem z gromadą innych ludzi cywilnych przed czołgami w czasie ataku na dalszą część Mokotowa. Dostał serię z automatu przez nerki, był umierający, kiedy po przejściu Niemców znalazł go wśród trupów jego pacjent i z pomocą przygodnych ludzi, na drzwiach, wynieśli go do szpitala w Konstancinie, gdzie lekarzom udało się go uratować.

Niemcy wpędzają nas na teren wyścigów konnych, do długich, pustych budynków – pewnie kiedyś były to stajnie. Wszyscy ranni, nasi ze szpitalika i ci, którzy dołączyli do nas w czasie marszu, a jest ich razem koło setki – grupują się w jednej części baraku.

Największy luksus ma tych kilku na noszach, reszta leży pokotem na gołym betonie. Ale nikt nie myśli o wygodzie. Nie wiemy, co Niemcy chcą z nami zrobić. To że nie rozstrzelali nas w momencie ataku, może świadczyć, że chcą wysłać nas do obozu albo na roboty do Niemiec. Niepokój gnębi wszystkich.

Barak zapełnia się na sztywno, a przez szerokie wrota wejściowe widać wciąż idący tłum. To już są tysiące. Kobiety, dzieci, starcy, cywile.

Ranni proszą o wodę. Jest kran, ale nie ma czym nabrać wody. Ktoś pożycza nam kubek i nim obdzielamy spragnionych.

Nagle w baraku poruszenie, kobiety biegną do wrót, środkiem drogi między barakami kroczy Bogna z rodzicami i tuzinem kóz – karmicielek, wystraszonych, beczących, ale z wymionami pełnymi mleka. Kobiety rzucają się do dojenia kóz, ale brak naczyń, krzyk, gwałt, bałagan. Jedna kobieta niesie dla dziecka mleko w berecie. Groteska!

Ranni, zmęczeni bardzo ciężkim dla nich marszem, odpoczywają na betonie. Wielu z nich wymaga opatrunku. Zwłaszcza ci, którzy do nas dołączyli – ranni podczas ostatniego bombardowania i ataku – mają rany przewiązane byle jakimi szmatkami, nie oczyszczone, nie zdezynfekowane, opatrzone tylko na tyle, by zatamować krwawienie – teraz nasiąknięte krwią proszą się o porządny opatrunek. Ale my nie mamy nic.

Kiedy wieczorem przyszedł do baraku na inspekcję oberleutnant, dowódca obozu, ze świtą, zebrałam się na odwagę – nie wiem, skąd mi się wzięła, bo nigdy nie byłam przebojowa – i moją kulawą niemczyzną tłumaczyłam mu, że tu są ranni, których trzeba opatrzyć, że my jesteśmy sanitariuszki, ale nie mamy żadnych opatrunków, bandaży ani gazy. Oberleutnant napisał na kartce parę słów i kazał mi iść do lazaretu. Niemiecki sanitariusz okazał się hojny. Ponieważ nie miałam nic, w czym mogłabym zabrać materiał opatrunkowy, nadstawiłam niczym wielki kosz mój fartuch (chirurgiczny, z tyłu zapinany), a on naładował mi wszelkiego sanitariackiego dobra. Triumfalnie wróciłam do baraku i zabrałyśmy się do roboty. Wiadomość, że są opatrunki, rozeszła się błyskawicznie i z innych baraków zaczęli przychodzić ranni, żeby ich opatrzyć.

W nocy wyjrzałam przed barak. Było jasno od łuny znad Mokotowa. Zrozumiałam, że to koniec, że to kwestia paru dni, a Niemcy zdławią powstanie. Taki wysiłek, tyle strat wśród najlepszych z pokolenia, do którego należę! Ale przy tym duma, że wytrzymaliśmy prawie dwa miesiące, że uzbrojeni po zęby Niemcy nie mogli nam dać rady i że na pewno zadaliśmy im spore straty.

Noc spędzana na betonie dłuży się. Jest chłodno i głodno – ostatni posiłek to „kasza pluj” na śniadanie w szpitaliku, potem już tylko trochę jabłek i śliwek zebranych po drodze. Wielu rannych gorączkuje, wszyscy są w marnej formie.

Rano w drzwiach baraku zjawia się oberleutnant ze świtą i ogłasza przez tłumacza, że wszyscy mają iść na piechotę do obozu w Pruszkowie. Jest to około 30 kilometrów – nasi ranni nie wytrzymają takiej drogi. Więc znów zbieram się na odwagę i podchodzę do oberleutnanta tłumacząc, że ranni nie dadzą rady iść tak daleko. Mam cichą nadzieję, że może w ogóle ich zwolni. Niemiec patrzy na mnie wyraźnie zdziwiony, skąd taka dziewczyna ośmiela się zwracać do niemieckiego oficera, i pyta:

– Ile pani ma lat?

Miałam wprawdzie 22 lata, ale wydało mi się, że lepiej zabrzmi 18, lecz zamiast „achtzehn” powiedziałam „achtzig” – osiemdziesiąt. Gromki wybuch śmiechu oberleutnanta i jego świty uświadomił mi mój błąd. Może to zadziałało, może miał córkę w moim wieku, dość, że oświadczył, że ranni dostaną autobus na przejazd.

Rannych jest jednak znacznie więcej, niż pomieści autobus, więc tych, którzy jako tako mogą chodzić, namawiamy do wyjścia razem z resztą cywili, a tym, którzy są w lepszej formie, tłumaczymy, że na pewno łatwiej będzie uciec w trakcie pieszej wędrówki niż z obozu w Pruszkowie, skąd, jak wiadomo, Niemcy wysyłają warszawiaków do Rzeszy na roboty. Wychodzi spora grupa. Kilkudziesięciu zostaje i kiedy podjeżdża autobus, upychamy ich na siłę. Ale dwóch: Alek i drugi, którego imienia nie pamiętam – nazwijmy go Wojtek – obaj w wielkich opatrunkach gipsowych od pasa do czubków palców, nie mogą siedzieć, a nosze w żaden sposób nie mieszczą się w zatłoczonym autobusie. Autobus odjeżdża. Zostajemy, my cztery sanitariuszki i dwóch chłopców na noszach. Przychodzi oberleutnant. Tłumaczę mu, że ci dwaj nie zmieścili się do autobusu, że ten – wskazuję na Alka (oboje jesteśmy niebieskoocy blondyni) – to mój młodszy brat, a nie żaden „bandit”, że obaj są ciężko ranni, że wymagają szpitala, że w żadnym razie nie nadają się na roboty, żeby „Herr Oberleutnant” pozwolił nam zanieść ich do najbliższego szpitala. Niemiec wysłuchał, kiwnął głową, dał mi przepustkę i powiedział, żebym poszła poszukać podwody, a on pozwoli chłopców wywieźć.

Jak na skrzydłach, machając warcie przepustką, wybiegłam z Wyścigów i stanęłam bezradnie. Co robić dalej? Mokotów się pali – słychać strzelaninę. W tamtą stronę nie mam po co iść. W przeciwnej stronie widać tylko pola – dziś tam stoją rzędy wieżowców – gdzieś daleko, wśród drzew migają dachy chat. Idę tam. Po drodze kombinuję, jakich użyć argumentów, żeby namówić kogoś na dobrowolne wejście w paszczę lwa, czyli do niemieckiego obozu. Na podwórzu jednej z chat widzę gospodarza, mówię mu, o co chodzi. Nie potrzebuję używać żadnych argumentów, chłop bez słowa zaprzęga konia do furmanki i jedziemy. Jestem tak pełna wdzięczności i podziwu dla jego odwagi, że mam ochotę go ucałować. Zajeżdżamy przed nasz barak. Oberleutnant na mój widok roześmiał się – widocznie myślał, że ja skorzystam z jego przepustki i ulotnię się. Ładujemy chłopców, ale kiedy my cztery sanitariuszki zamierzamy wsiadać na furę, twardo oświadcza, że tylko jedna „Schwester” pojedzie z rannymi, reszta zostaje. Cóż robić! Szlachetnie zgadzamy się, żeby pojechała Tina, ukochana Wojtka.

Zostajemy we trzy, w wielkim, pustym baraku, głodne – to już druga doba bez jedzenia – wystraszone, trzy młode dziewczyny w obozie pełnym mężczyzn. Wszystkie baraki opustoszały, jesteśmy jedynymi „jeńcami” w całym obozie.

Jeśli chodzi o mnie, nie mam najmniejszych wątpliwości, że trzeba uciekać. Jestem pewna, że gdybym poszła do Pruszkowa, zostałabym bez gadania wysłana na roboty. Mimo trudów powstaniowych i schudnięcia, twarz mam nadal okrągłą i rumianą, typowa „krew z mlekiem”, świetny materiał na roboty przymusowe. Moje towarzyszki zgadzają się: trzeba uciekać, najlepiej w nocy.

Zdążyłam się zorientować, że obóz na Wyścigach jest strzeżony, ale chyba niezbyt pilnie. Poza tym idąc wzdłuż muru Wyścigów w poszukiwaniu podwody, zauważyłam w nim kilka dziur. Jednak to nie takie proste znaleźć w nocy dziurę w murze i nie spotkać żadnego z patroli, które na pewno chodzą po terenie.

Później do baraku wchodzi patrol. Typowe Szwejki: starszawi, grubawi, dobroduszni, w nieco rozmamłanych mundurach. Zaczynają z nami pogaduszki. Mówią:

– My nie jesteśmy Niemcy, my Bawarczycy, katolicy, jak i wy.

Jeden z nich wskazując na moją bransoletkę – piękną, masywną bransoletę z brązu, którą Janusz mi przywiózł z Himalajów – mówi:

– Jakie piękne smoki!

Podchwytuję temat:

– A chce pan ją mieć?

Zainteresował się:

– Ja, ja!

– To niech pan nas podprowadzi do dziury w murze, w nocy.

Zgodzili się chętnie.

Późnym popołudniem Niemcy wpędzają na teren obozu nowe partie cywilów. Zmordowanych, sporo rannych, wystraszonych. Od nich dowiadujemy się, że Mokotów broni się ostatkiem sił na małym skrawku ziemi, że chłopcy masowo wchodzą do kanałów usiłując przejść do Śródmieścia. Później dowiedziałam się, że Niemcy nasłuchiwali nad włazami do kanałów i wrzucali wiązki granatów, gdy słyszeli idących. Zginęło w ten sposób mnóstwo powstańców. Tak też zginął Zakapior.

W nocy, kiedy w baraku ucichło, zmęczeni ludzie posnęli na betonie, wymknęłyśmy się cichutko na spotkanie z naszymi Szwejkami, w umówionym miejscu. Czekali na nas. Teren Wyścigów oświetlony był tylko łuną znad Mokotowa. Bawarczycy kazali nam iść kilkanaście kroków za sobą, w razie czego udawać, że wyszłyśmy „za potrzebą”. Doprowadzili nas do dziury w murze daleko od baraków i pokazali, w jakim kierunku powinnyśmy iść, żeby uniknąć patroli. Kiedy przyszło do płacenia, zrobiło mi się żal bransolety – doszły mnie słuchy, że Janusz zginął, a to była jedyna pamiątka po nim – zaproponowałam więc zamiast bransolety dwa tysiące złotych, które dała mi matka. Zgodzili się ochoczo. Pożyczyliśmy sobie szybkiego końca wojny i pożegnaliśmy się.

Szłyśmy po omacku po kartofliskach, byle dalej od Wyścigów i palącego się Mokotowa. Kiedy zaczęło ledwo szarzeć, omal nie wpadłyśmy na grupę Niemców polujących na kuropatwy. Przywarłyśmy w bruzdach za krzakami kartofli. Pomyślałam sobie, że to by był szczyt wszystkiego – przeżyć oblężenie Warszawy, okupację, powstanie, uciec z obozu i zginąć od kuli szkopa polującego na kuropatwy. Ale szkopy byli tak zajęci polowaniem, że wcale nas nie zauważyli i poszli w kierunku obozu.

Kiedy zrobiło się już całkiem jasno, stwierdziłam, że jesteśmy blisko wioski w której znalazłam odważnego gospodarza z furmanką. Trafiłam bez trudu do jego domu. Chciałam dowiedzieć się, dokąd zawiózł chłopców i Tinę, żeby ich odnaleźć i ewentualnie zatrudnić się w tamtejszym szpitalu. Poczciwe chłopisko! Ucieszył się niesłychanie na nasz widok, jakby zobaczył własne córki. Rozejrzał się tylko, czy nikt nas nie widział i wciągnął nas do domu. Zaczął wypytywać, jak się nam udało uciec z obozu, kiedy w wiosce rozległy się niemieckie wrzaski i pojedyncze strzały. Gospodarz krzyknął:

– Łapanka! Szukają uciekinierów z obozu.

Błyskawicznie przystawił drabinę do klapy w suficie wiodącej na strych.

– Prędko wchodźcie, zamknijcie dobrze klapę, schowajcie się za kominy!

Zrobiłyśmy, jak kazał i znieruchomiałyśmy. Słychać zbliżające się krzyki, czyjś płacz na drodze, potem łomot do bramy, wrzask po niemiecku i łamaną polszczyzną, spokojne odpowiedzi naszego gospodarza:

– Niemand da Herr Soldat – Nikogo nie ma, panie żołnierzu.

Stukot podkutych butów w domu, chodzą, szukają, boimy się odetchnąć. Kroki jakby się oddaliły, trwa to dłuższą chwilę, mnie się wydaje, że wieczność. Nagle znowu ciężkie kroki w grubych butach. Ktoś przystawia drabinę do klapy w suficie, klapa unosi się! No, to już po nas! Ale w otworze zamiast hełmu niemieckiego ukazuje się półmisek pełen wielkich pajd chleba grubo posmarowanych masłem, a za półmiskiem wjeżdża dzbanek z mlekiem, za nim ukazuje się głowa gospodarza.

– Jeszcze nie wychodźcie, dziewczyny, siedźcie cicho, a pojedzcie, co żona naszykowała. Potem zawiozę was do chłopców.

Aleśmy podjadły! Do końca życia nie zapomnę smaku tego przepysznego świeżego chleba z chrupiącą skórką, zapachu masła domowej roboty, tych rarytasów nie oglądanych przez dwa miesiące powstania, nie mówiąc o ostatnich prawie trzech dobach zupełnego postu.

Gdy niebezpieczeństwo minęło, gospodarz zawiózł nas bocznymi drogami do Konstancina, dokąd wywiózł chłopców.

Nie chciał wziąć od nas żadnej zapłaty, choć proponowałam mu moją bransoletę, a moje towarzyszki supłały jakieś złotówki. Na nasze nalegania powiedział:

– Z Bogiem, dziewczyny, nie dajcie się tylko złapać szkopom!

Okazało się, że od chłopców też nic nie wziął, choć dawali mu pieniądze i srebrny zegarek. Honorowy chłop!

Życiorys

 

Jadwiga Klarner-Szymanowska urodziła się 4 IX 1922 w Warszawie jako córka Czesława i Florentyny z Jaworowskich. Ojciec, inżynier, był ministrem skarbu i wiceministrem przemysłu i handlu w rządzie Stanisława Grabskiego. Podczas II wojny światowej prowadził Wydział Finansów w Delegaturze Rządu na Kraj w Warszawie. Wycofał się z tej pracy w marcu 1944. Po wojnie pracował w Biurze Odbudowy Stolicy (BOS).

Jadwiga uczyła się w Gimnazjum J. Kowalczykówny i J. Jawurkówny do „małej matury” w 1939. Maturę uzyskała w 1941 na tajnych kompletach Liceum J. Popielewskiej i J. Roszkowskiej. Studiowała na Wydziale Historii tajnego Uniwersytetu Warszawskiego w latach 1941-1944 pod kierunkiem prof. Manteuffla.

Do konspiracji wciągnął ją brat Janusz w 1942 i odtąd zaczęła się przygotowywać się do pełnienia służby sanitarnej w oddziale im. Gen. Bema w I DAK (Dywizja Artylerii Konnej).

W Powstaniu Warszawskim uczestniczyła jako sanitariuszka, początkowo na Czerniakowie, potem na Mokotowie w szpitalu powstańczym przy ul. Idzikowskiego. Miała pseudonim „Ochocka”. Po upadku powstania uciekła z obozu przejściowego na Służewcu, na Wyścigach.

Jesienią 1945 rozpoczęła studia medyczne na Uniwersytecie Poznańskim. W 1947 przeniosła się na Uniwersytet Warszawski i w 1950 uzyskała absolutorium. Dyplom lekarza otrzymała w 1952, tuż przed urodzeniem córki. Pracowała w lecznictwie zamkniętym i otwartym. Uzyskała I i II stopień specjalizacji w zakresie chorób dziecięcych. W okresie 1979-1983 przebywała na kontrakcie w Algierii w szpitalu Sidi Buabida. Wydała wspomnienia z tego czasu pt. „Tubiba znaczy lekarka”. Na emeryturę przeszła w1992 r.

Opr. Jadwiga Klarner-Szymanowska

Źródło

Pamiętnik Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego – Powstanie Warszawskie i medycyna, wydanie II, Warszawa 2003 r.