W Powstaniu:
Obwód I Śródmieście Powiśle, placówki lecznicze: punkt ratowniczo-sanitarny siedziba: ul. Furmańska 12od 1 do 9 sierpnia
Relacja o harcerskim punkcie sanitarnym przy ulicy Furmańskiej 12.
Już od paru dni trwa ostre pogotowie. Dwa razy był próbny alarm. Czekamy, może to dziś?
O godzinie 14 rozkaz: Wszyscy mają się zebrać na punkcie o 15. Trzeba zawiadomić resztę osób. Sztafeta idzie w dwu kierunkach: Stare Miasto i Śródmieście. W ciągu godziny cały zespół jest już zawiadomiony. Pakują plecaki, moją małą Ewkę pozostawiam pod opieką koleżanki w domu na Starym Mieście, gdzie są mocne schrony. Idę na „punkt”. Godzina 15, wysyłam meldunek na Brzozową do komendy o stanie liczebnym naszej placówki. Jeden lekarz, jedna pielęgniarka dyplomowana, szesnaście sanitariuszek.1
Zaczynamy się po cichu urządzać. Punkt mieści się w sklepie na Furmańskiej 12, razem dwie izby. Wejście od frontu i od podwórza. Rozkładamy na półkach lekarstwa, robimy z desek stół do opatrunków. Na ulicy cisza i dziwny niepokój. Ludzie stoją gromadkami. Mijają nas chłopcy i dziewczęta z plecakami i kocami. Są pogodni. O godzinie 17 rozległy się pierwsze strzały na moście Kierbedzia. Zaczęło się. Nasza placówka jest przeznaczona dla tych, którzy będą ranni przy zdobywaniu mostu. Przyniesiono pierwszego. Postrzał płuc. Chłopak młody, silny. Dziewczęta widzą po raz pierwszy krew. Doktor z siostrą Małgorzatą nakładają szybko opatrunek. Za chwilę przyniosą drugiego, trzeciego… Trzeba ich gdzieś położyć. Zwracamy się do mieszkańców domu. Chętnie dają u siebie miejsce. Powoli cały dom zamienia się w szpital. Dziewczęta wychodzą z noszami na patrol, obstrzał taki, że trudno przejść. Kiedy wyznaczono nam lekarza, o którym wiedzieliśmy, że jest stomatologiem, wyrzekałyśmy po cichu. Już po kilku godzinach dziękowałyśmy losowi za to samo. Doktor był chirurgiem, specjalizującym się wprawdzie w stomatologii, ale wykonującym sprawnie wszystkie operacje. Świetny organizator, natychmiast się orientował, co można i trzeba zrobić w danych warunkach. Widząc, jak wielkie niebezpieczeństwo grozi patrolom sanitarnym, zarządził przebijanie muru do sąsiedniego domu. Wkrótce zajęliśmy kilkanaście bloków pomiędzy ulicami Bednarską, Furmańską i Dobrą.
Wszyscy widzieliśmy już, że wybuchło powstanie. Jedni się cieszą, inni złorzeczą, tych jednak jest mniej. Napływają pierwsi pogorzelcy ze Zjazdu i Mariensztatu. Około osiemdziesięciu osób. Wszyscy głodni. Zwracamy się do ludności z apelem o żywność. Dają tak dużo i chętnie, że magazyn przy sklepie wypełnia się momentalnie. Przynoszą też bandaże, maści, środki dezynfekcyjne. Żenują spojrzenia pełne nabożnego podziwu (część dziewcząt gotuje dla wysiedlonych).
Za chwilę krupnik był gotów. Wystarczyło dla wszystkich. Pięć sanitariuszek wyznaczyłam do opieki nad schronem. Czytają ludziom tajną prasę, modlą się wspólnie rano i wieczór. To podnosi na duchu biedaków, którzy nagle zostali pozbawieni domu.
Wśród pogorzelców jest kobieta w ciąży. Podczas ucieczki zgubiła wy-prawkę dla dziecka. Znów zwracam się do mieszkańców okolicznych do-mów z prośbą o pomoc. Z otrzymanych kawałków materiału dziewczęta szyją wyprawkę dla przyszłego obywatela.
Strzelanina trwa nadal. Już wiemy, że naszych od mostu odparto. Zna-leźliśmy się teraz na ziemi niczyjej, po jednej stronie powstańcy, po drugiej Niemcy.
Nocą przychodzą nasze oddziały, witane entuzjastycznie. Uzbrojeni słabo. Mają tylko wielki zapał i ufność w zwycięstwo. Czasem też nocą skradają się ulicami patrole niemieckie. Na rogu Bednarskiej jakiś volksdeutsch wystawił karabin maszynowy w oknie i strzela do każdego, kto się ukaże na ulicy. Na Karowej — to samo. Rannych wciąż przybywa. Trudno ich przenosić przez dziury w płocie, wspinać się schodami na strych, czołgać się przez piwnice. Inaczej jednak przejść niepodobna.
Postanawiamy zorganizować dwa punkty pomocnicze: na Dobrej 75 i Bednarskiej 7. Łatwiej przejść lekarzowi i pielęgniarkom niż rannym. Mieszkańcy dają pościel, łóżka, lekarstwa. Pierwszy punkt pomocniczy obejmują Irena i Funia.
W nocy z 6 na 7 sierpnia przynoszą ciężko ranną łączniczkę AK. Ma łokieć zmiażdżony odłamkiem granatu i ranę na biodrze. Przynieśli ją dwunastoletni chłopak i trochę starsza dziewczynka. Oboje mają poparzone ręce. Mają z sobą butelki z benzyną, chłopak przywiązał sobie kilkanaście koło paska.
Ranna łączniczka trzyma się dzielnie. Podczas opatrunku cichym głosem wydaje rozkazy swoim towarzyszom. Mają przedrzeć się na Starej Miasto, powtórzyć jej słowa, które im przekazuje. Wiemy, że to jest prawie niepodobieństwem. Od Starego Miasta dzieli nas ściana ognia. Ale chłopak stoi przez cały czas na baczność i słucha w napięciu. Rozkaz. Odchodzą. Nie wrócili już. Nie wiem, czy dotarli.
Nasze sanitariuszki chcą już włożyć czerwono-białe opaski z literami WP. Doktor radzi jednak udawać dalej, że jesteśmy OPL. Taki też napis robimy nad sklepem. Opaski z literami WP, o których marzyły nasze dziewczynki, nie włożyły nigdy.2 Zakopałam je później w słoiku na Furmańskiej. Mieszkańcy sąsiednich domów zgłaszają się do nas jako ochotnicy. Pełnią wartę. Pomagają przenosić rannych. Tyle ofiar. Mamy już zmarłych i zabitych. Chowamy ich w ogródku na Furmańskiej 10. Odwiedził nas ksiądz, który przekradł się od karmelitów. Odprawił nabożeństwo, wyspowiadał ludzi w schronie, udzielił komunii.
Od kilku dni cisza. Strzela tylko volksdeutsch z Bednarskiej. Staramy się zajść go z tyłu i unieszkodliwić, ale to się nie udaje. Około południa domy otaczają esesmani w pełnym uzbrojeniu, z bańkami nafty i benzyny. Każdy wygląda jak ruchoma twierdza, tak obwieszony granatami. Widać wyraźnie, że się boją. Alle raus! Ludność cywilna ma się natychmiast wynosić z domów, które mają być podpalone. Do opornych strzelają. Ludzie pakują w tłomoki trochę żywności, ubrania i wychodzą. Ktokolwiek się ogląda, widzi poza sobą już nie opuszczony przed chwilą swój dom, ale morze płomieni. I do szpitalika wpada kilku esesowców. Siostra Małgosia świetnie włada niemieckim, wyjaśnia, że jest to punkt opatrunkowy OPL dla ludności cywilnej. Każą nam się natychmiast wynosić. Dom będzie spalony. Łatwo powiedzieć: wynosić się. Ale co zrobić z rannymi? Brak noszy, ludzi do dźwigania. Zostawić ich? Niepodobna. Po naradzie pozwalamy odejść z ludnością cywilną tym siostrom, które mają dzieci i obowiązki wobec rodzin. Dziewczęta zabierają z sobą część rannych, którzy mogą chodzić. Jest ich spora grupa — z gipsami, opatrunkami na rękach, nogach. Idą słabi, podtrzymywani przez harcerki. Patrzymy z żalem i niepokojem za nimi. Dokąd ich los zaprowadzi? A my zostajemy. Ja zostaję z młodszymi, silniejszymi, a razem z nami lekarz i pielęgniarka. Razem dziesięć osób. Sąsiedni dom już się pali. Trzeba ratować rannych. Przenosimy ich kolejno na Furmańską 10. Dom opuszczony przez mieszkańców. Mieszkanka ubogie, jednoizbowe. W jednym pokoju leży zmarła kobieta. Gdzie indziej nieżywe dziecko. Strasznie tak chodzić po tych wymarłych mieszkaniach, ale musimy znaleźć kije od szczotek dla noszy i koce do przykrycia rannych. Nad wieczorem przyszedł oddział esesmanów. Nawymyślali nam od bandytów, a potem rozlokowali się pomiędzy łóżkami a rannymi. Tu nas wasi bandyci nie wystrzelają — odpowiedzieli na pytania Małgosi, czemu decydują się na tak niewygodny nocleg, kiedy dokoła pełno pustych mieszkań. Wczesnym rankiem zbierają się do odejścia. Jeden z nich chce cisnąć w dom bańką ze spirytusem denaturowanym. Marynia wyrywa mu ją z rąk. Chwilę się szamocą. Nagle Niemiec puszcza dziewczynę. „Jesteś dzielna” — mówi. Odszedł. Spirytus, około dziesięciu litrów, zostaje na punkcie. Znów oddział esesmanów. Jeden z nich zarządza, że tylko my dwie z siostrą Małgosią możemy zostać z rannymi. Reszta „bandytów” musi wyjść. Zabierają doktora i dziewczynki. Jest dla nas jasne, że zamierzają ich rozstrzelać. Nie mogę sobie znaleźć miejsca. Jak mogłam je pozostawić w szpitalu. Powinny były wyjść ze starszymi. Ale co wtedy stałoby się z rannymi? Mijają minuty, długie jak wieczność. Wracają. Twarze śmiertelnie blade, w oczach zastygłe przerażenie, we włosach siwe pasma. Esesmani zrobili sobie zabawę. Ustawili ich wszystkich pod ścianą i strzelali ponad ich głowami, wybijając szyby na pierwszym piętrze. Dziewczynki rzucają się nam w objęcia. Płaczemy wszyscy, i my, i ranni. Pali się już wszystko dookoła. Próbujemy ratować. Włazimy na dach, ale ostrzał taki, że niepodobna wychylić głowy. Rąbiemy wobec tego dach od środka, ze strychu. Po kilku godzinach pożar przy-gaszony, ale co będzie dalej? Zbijamy z krzeseł nosze. Mamy jedną ciężko ranną kobietę z sześciotygodniowym dzieckiem. Kąpiemy małą. Chlapie się w miednicy. Co robi tutaj ta kruszynka ludzka w morzu ognia i dymu? Nie mogę nie myśleć o mojej malutkiej córeczce. Nad Starym Miastem łuny. Wpada nowy oddział esesmanów i każe nam iść, gdzie się nam podoba, inaczej dom podpalą razem z nami.
9 sierpnia przygotowujemy się do ewakuacji. Środki opatrunkowe spakowane w duży kosz. Ranni na prowizorycznych noszach z krzeseł. Ci, co mogą poruszać się o własnych siłach, skupiają się w gromadkę. Wychodzimy. Pierwszy lekarz z jedną z dziewcząt niosą rannego. Kule gwiżdżą. Ostrzał od ulicy Karowej i od Bednarskiej. Niemcy wychodzą razem z nami i kryjąc się poza noszami, strzelają w kierunku powstańców. Czują się bezpieczni między naszymi rannymi.
Wynieśliśmy połowę rannych na Mularską. Domy już się tu dopalają. Kładziemy rannych na ciepłej jeszcze ziemi. Wracamy do szpitalika. Strzelanina trwa. Słychać, jak walą się spalone mury. Wynosimy resztę rannych. Nagle z bramy domów wyskakują esesmani. Strzelają do rannych. Zabili kilka osób, między innymi kobietę z malutką córeczką, którą tak troskliwie kąpałyśmy kilka godzin temu. Siedzimy teraz wśród gruzów spalonej uliczki. Ranni jęczą. Trzeba ich gdzieś jak najszybciej umieścić. Wysyłam dwie dziewczynki: jedną do Dobroczynności na Krakowskie Przedmieście, drugą przez ogrody do karmelitów, aby wyszukały schronienia dla rannych. Halina bierze za rękę rannego staruszka i prowadzi do Dobroczynności. Wraca dość szybko. Siostry szarytki nie mają chęci nas przyjąć, ale Halina sama stwierdziła, że tam jest dość wolnego miejsca. Robimy flagę ze starej poszewki i z resztek czerwonego szlafroka. Ruszamy wśród gruzów, ranni boją się. My nie mamy na to czasu, myślimy tylko o tym, czy zdążymy przenieść wszystkich, dopóki trwa, jaki taki spokój. Ciężko iść wśród płomieni pod górę. Głowy owijamy szmatami. Chorym zakrywamy twarze. Wreszcie jesteśmy na miejscu. Otacza nas cisza klasztorna. Zieleń ogrodu. Nie chce się wierzyć, że za murami szaleje ogień. Nie możemy odpocząć. Biegniemy szybko w dół na Bednarską. Niemcy widzą nas, ale nie zaczepiają. Jeszcze dwa razy zawracamy po rannych, potem po środki opatrunkowe i żywność. Liczymy siebie. Nikogo nie brak. Dotarliśmy cało, tylko kosz z opatrunkami przestrzelony w dwu miejscach. Po podwórzu snują się staruszki senne i ciche. Naturalnie są i Niemcy. Zajęli kuchnię klasztorną. Jesteśmy w niewoli. Ziemia niczyja pozostała za nami. Zakonnice wreszcie dają nam dwie izby i parę sienników. Organizujemy nowy punkt opatrunkowy. Jeden z rannych podczas przenoszenia umiera na noszach. Pośród pomidorów w ogrodzie klasztornym wyrasta nowa mogiła. Już w parę godzin później Niemcy żądają opuszczenia zajętych przez nas izb, siostry przenoszą nas do tak zwanej szwalni. Jest to duża sala z łóżkami. Ranni nareszcie leżą wygodnie. Pracujemy normalnie. Jest woda, więc myjemy rannych, zmieniamy opatrunki. Pokazują się pierwsze wszy. Golimy włosy dwu kobietom. Jedna z rannych umiera na zapalenie opon mózgowych. Znowu przybywa mogiła.
17 sierpnia Niemcy próbują zdobyć Stare Miasto. Oddziały mające atakować grupują się na Krakowskim Przedmieściu. Wszędzie pełno Niemców. Zdobyli gdzieś wódkę, są pijani. Napastują kobiety, strzelają na korytarzach do figur świętych. Zastrzelili na podwórzu umysłowo chorego. Jeden z żołnierzy wyjął granat, zaczął go rozkręcać. Krzyczał, że ma wszystkiego dość i chce zginąć, ale razem z nim zginą wszyscy. Przy-łączyła się do nas ostatnio młoda kobieta, pani Enia. Mówi dobrze po niemiecku. Podbiegła do Niemca, pogłaskała go po policzku i wyprowadziła z sali. Byliśmy uratowani, ale sprawiło nam przykrość, że właśnie tak. W nocy pijani żołnierze buszowali po schronie. Siedzieliśmy w ciemnościach cicho. Nagle na schodach zatupotały ciężkie buty. Stukają do drzwi. Proszą, żeby wpuścić, przychodzą, jako przyjaciele. Pierwszy, który się wdarł do pokoju, udawał przyjaciela nieco dłużej. Ich komendant żąda dla siebie i kolegów dziewcząt. Oni więc, nasi przyjaciele, zaopiekują się dziewczętami, ochronią je przed niebezpieczeństwem. Każdy zabierze jedną do swojej kwatery. I to bydlę pytało mnie jeszcze o pozwolenie. Dziewczynki zbiły się w gromadkę. Zasłaniamy je obie z panią Enią. Niemcy usiłują je wydostać. Dziewczęta biją ich, gdzie popadnie. Odtąd zaczęły się koszmarne noce i dnie. Dziewczynki broniły się, jak mogły — pazurami, oblewając kubłami wody, ucieczką. Kilka razy wychodziła naprzeciw nasza siostra Małgosia w mundurze i nienaganną niemczyzną przemawiała im do rozsądku. Myśleli, że jest Niemką, a może po prostu czuli respekt do munduru, dość, że się udało. A kiedyś, kiedy zawiodły wszystkie sposoby, wysunęła się naprzód nasza pani Enia.
— Uciekajcie! — krzyknęła do dziewczynek, ja zostaję.
— Musiałam — powiedziała mi później — musiałam je ochronić, są tak młodziutkie, a mnie — mnie już nic się nie stanie.
Trudno było przewidzieć, co wpadnie do głowy pijanemu, rozbestwionemu żołdakowi. Naszego doktora omal nie rozstrzelał jeden z nich za to, że — jak twierdził — doktor wykopał płytką mogiłę dla zmarłej. Z trudem wybroniła go siostra Małgosia tłumacząc, że doktor musi natychmiast wracać na salę operacyjną, gdzie czeka ranny Niemiec. Żołnierz wymachiwał rewolwerem wymierzonym w doktora i ryczał wciąż to samo, że dół dla zmarłego ma być głębszy. Po godzinie takiej zabawy nagle się uspokoił, nazwał doktora swoim kolegą i zaprosił na wódkę. Doktor z zaproszenia nie skorzystał. Jeden z Niemców siedzi przy łóżku chorej. Coś do niej mówi, tłumaczy, ona nic nie rozumie, ale konserwy od niego bierze. Głód nam dokucza, zapas lekarstw też się kończy. 21 sierpnia wpadł oddział esesmanów. Biegali po korytarzach, otwierali szafy, zaglądali w każdy kąt. Rannych ściągają z łóżek, prowadzą do kaplicy. Słychać krzyki: „Banditen, Banditen!” Jakiś żołnierz chwycił mnie za rękę, ciągnie też do kaplicy. Wyjść nie można. Drzwi pilnuje warta z rewolwerem w ręku. Mężczyzn wyprowadzają kolejno. Słychać salwy, jedną, drugą. Potem cisza. Myślę o swojej Ewie, że zostanie sama na świecie. Kaplica powoli pustoszeje. Nagle bocznymi drzwiami wchodzi zakonnica. Patrzy na mnie z przerażeniem. Potem mówi Niemcom, że jestem z Towarzystwa Dobroczynności. Jeden z Niemców uderzył mnie mocno w plecy. Naszych rozstrzelanych chłopców pochowaliśmy w ogródku.
22 sierpnia Niemcy dostali rozkaz zdobycia Starego Miasta za wszelką cenę. Opowiadają z przechwałką, że samoloty będą wspierać atakujących. Sami siebie chcą pocieszyć. Boją się. Coraz to nowe oddziały są rzucane na Stare Miasto i nie wracają. Boją się, więc piją lub szukają czegoś, co mogłoby ich ocalić. Za konserwy chcieli wymieniać obrazki święte, by je przypiąć do podszewki munduru. W największej cenie jest „Schwarze Madonna”, czyli Matka Boska Częstochowska. Pani Enia przychodzi z dużą puszką koniny. Oddałam swój obrazek — mówi. Nie wiem, czy tak można? Ale ranni są głodni i dziewczęta słaniają się na nogach. Nie wiem, czy „Schwarze Madonna” pomogła żołnierzowi podczas ataku, czy ocaliła mu życie. Ale nam pomogła na pewno. Tego wieczoru wszyscy zasypiali z poczuciem błogiej sytości. Dziewczęta zaczęły się uśmiechać po dawnemu, nawet doktor rozprostował pochylone plecy.
Już trzeci dzień trwa natarcie na Stare Miasto. Przynoszą do nas rannych. Jeden z nich opowiada, że ciężko rannych sami Niemcy rzucali w płonące domy, żeby się nie męczyli długo. To samo robili z zabitymi, żeby nie mieć kłopotu z ich chowaniem. Drugi dziwił się, że opiekujemy się staruszkami i kalekami. Tyle ich macie, po co tu? U nas już zrobiliśmy z nimi porządek. Więc pan zastrzeliłby swoją starą matkę? Ja? Nie. Mój kolega ją zastrzeli, a ja jego matkę. Niemcy kazali naszym dziewczętom wyjść po swoich rannych. Nie mają na to ochoty, ale iść muszą. Skradają się z noszami wzdłuż barykady na Piwnej. Przed samą barykadą leży ranny żołnierz niemiecki. Naraz zza barykady rozlega się szept:
— Odepnij mu broń, rzuć do nas.
Dziewczęta zatrzymały się z wrażenia.
— Przynieś tu. Połóż na barykadzie.
Z noszami w ręku przysuwają się do barykady. Padają pytania, odpowiedzi. Trzymajcie się. Ile was w Dobroczynności?
— Bandytki! — ryczy Niemiec. — Bandytki! Zastrzelę.
Dziewczynki cofają się — trudno.
27 sierpnia. Niemcy rozbili sklepy. Przynoszą chorym medaliki, różaniec, książeczki, proszą, żeby się za nich modlić. Mówią, że gdy zdobędą Stare Miasto, dostaną awans i dwa tygodnie urlopu. Nazywają Stare Miasto Stalingradem. Załoga niemiecka wciąż się zmienia.
Dziś na kolację mieliśmy jajecznicę, która była przygotowana dla oddziału atakującego Stare Miasto. Wszyscy polegli — Około sto pięćdziesiąt osób zginęło od własnej bomby, zrzuconej przez pomyłkę z samolotu przed, a nie za barykadą. Niemcy klęli. Pani Enia zaś po współczującej rozmowie z kucharzem, któremu zginął syn, zabrała dla nas jajecznicę. Przydzielono nam żołnierza do pomocy przy rannych żołnierzach. Jest to ordynans wdrożony do karności i ślepego posłuszeństwa. Wykonuje wszystkie polecenia naszego polskiego personelu. Nasz kochany doktor śmieje się, że jest to temat do świetnej nowelki: „Oswojony esesman w służbie AK”. Nasz zespół topnieje. Wysłałam kilka moich dziewczynek z rannymi do najbliższego szpitala. Może tam będzie im bezpieczniej. Co noc Niemcy szaleją, nie oszczędzając nawet parali ty czek. Bronimy się krzykiem i ucieczką, jesteśmy niewyspane. Na razie nic więcej nam nie grozi. Jesteśmy przecież niemieckim lazaretem, nie strzelają do nas ani swoi, ani wrogowie. Wartownicy w nocy dają sygnały samolotom niemieckim.
Nasłuchujemy wciąż kroków. Dziewczynki ukrywane przez nas szepczą z płaczem, zalęknione: Czy to nie jest gorsze od kuli?… Stare Miasto płonie. Wieści coraz gorsze. Niemieckie oddziały zmieniły się znowu, teraz mamy u siebie przedstawicieli całej Europy. Własowcy, Łotysze. Wszyscy chcą wódki, wódki za wszelką cenę. Szperają nawet wśród butelek z lekarstwami. Jeden z nich nabrał w usta jodyny, twierdząc z uporem, że to „sznaps”.
1 września. Już miesiąc walki. Ileż ofiar. Przynoszą rannych z Piwnej. Dostajemy wiadomości, że na Starówce, po spaleniu kościoła Świętego Jacka, leży w ruinach około osiemdziesięciu rannych. Prosimy o pozwolenie, żeby ich przenieść. Niemcy odmawiają. Jakoś dziwnie cicho.
2 września. Stare Miasto padło. Płaczemy wszyscy. Z ruin wychodzą ludzie-widma, czarni, brodaci, w łachmanach. Dzieci małe, ale wytrzymały. Szukam swojej Ewy, pytam wszystkich o dom, w którym ją zostawiłam. Odpowiadają mi, że był zbombardowany. Doktor tłumaczy mi. że na pewno zabrano ją, zanim jeszcze dom się zawalił, siostra Małgorzata spieszy z zastrzykiem. Przychodzą ranni ze szpitala polowego z ulicy Długiej (Ministerstwo Sprawiedliwości). Jest ich dużo, poparzeni straszliwie, czarni od dymu, Niemcy kazali rannym i chorym wyjść na ulice, a szpital podpalili. Nie wszyscy zdążyli wyjść. Ranni czołgali się po schodach, niektórych zdołano wyciągnąć w ostatniej chwili. Reszta spłonęła. Ocaleni szli, pełzali ulicami Kilińskiego i Podwale na Krakowskie Przedmieście. Jeden z rannych powiedział, że to droga krzyżowa Polaków. Wielu padło od niemieckiej kuli, wielu skonało z wyczerpania, z upływu krwi.
Po paru dniach walki z pożarem wychodzimy i my. Zakonnice wychodzą same. Każda wzięła parasol i tłumoczek w rękę. Dźwigamy rannych, sparaliżowane staruszki. Nie wiem, skąd mamy jeszcze siły. Najpierw szpital karmelitów. Potem samochody: wywożą nas z Warszawy? Czy to Warszawa? Dookoła zgliszcza. Króla Zygmunta nie ma. Zamek dopala się. Krakowskie Przedmieście w płomieniach. Na ulicy trupy.
W Milanówku nikt na nas nie czekał. Kładziemy rannych i chorych na ziemi na dworcu. Co dalej robić? Nikt nie wie. Wreszcie zjawia się jakiś lekarz. Przewozimy wszystkich rannych samochodami strażackimi do szpitala, gdzie przyjmują nas niechętnie. Elegancka siostra w śnieżnobiałym fartuchu mówi patrząc na mnie z politowaniem, że w szpitalu mają dużo swoich chorych. Po wielu targach i zabiegach dyplomatycznych naszego kochanego doktora nasi ranni są nareszcie przyjęci. Leżą na korytarzach, na klatkach schodowych. A my siedzimy pod wielkim drzewem na ubogich tłomokach i środkach opatrunkowych. Doktor błaga, żeby nas przyjęto, chociaż na noc, żebyśmy bodaj przesiedziały w kąciku korytarza. Trochę nam głupio i dziwnie. Jak to? To ci najubożsi przyjmowali nas do swoich izdebek, a tu dokoła piękne wille i nie ma dla nas miejsca? Siedzimy blisko siebie. Doktor mówi, że to piękna noc. Gwiazdy nad nami. Nie słychać ryczących „krów”, nie płonie dach nad głową: Nie patrzcie tylko za siebie, tam płonie jeszcze Warszawa. Usnęły wszystkie. Tylko ja nie mogłam zasnąć. Nie mogę nie myśleć o Ewie. Rano pomimo ciepłej nocy mocno zziębnięte i niewyspane dostałyśmy trochę gorącej kawy od dozorcy pobliskiego domu. Nie wiedzieliśmy, co ze sobą począć. W szpitalach więcej pielęgniarek niż rannych, poza tym przychodzi wiele pań odwiedzać chorych, a szczególnie młodych chłopców. Jesteśmy niepotrzebne.
Doktor rzuca myśl zorganizowania na dworcu stałej opieki nad przyjeżdżającymi, żeby nie czekali na próżno na pomoc tak jak my, na decyzję, gdzie mają się udać.
I znów zajęliśmy jakąś ziemię niczyją, o którą nikt się nie troszczył, z opaskami Czerwonego Krzyża na ramieniu stając do nowej pracy.
Punkt dworcowy został zwinięty dopiero w połowie listopada. Każdy z nas pojechał w inną stronę Polski. Znalazłam swoją córeczkę pod Łowiczem u chłopa, u którego oddano ją, by pasła krowy. Dziś myślę o wszystkich dziewczynkach, które były ze mną jak o własnych córkach. Doktor jest naszym najserdeczniejszym przyjacielem. Myślę, że takim jak on powinien być lekarz i człowiek.
Maszynopis, oryginał, 1945/1946, IH PAN.
1 Punkt sanitarny AK ul. Furmańska 12; wykaz uczestników: Aleksandra Baltaziuk, Janina Baltaziuk-Balińska, dr Franciszek Bohdanowicz, Zofia Bór, Maria Bukowska, Jadwiga Kędrierska, Anita Pągowska, Grażyna Pągowska, Maria Regulska, Michalina Siemińska, Eliza Szanderowska, Halina Tomasik, Małgorzata Wilkońska, Irena Zgrychowa, Funia, Irma, Pola — brak nazwisk.
2 Wszystkie sanitariuszki złożyły przysięgę wojskową na ręce dh. hm. Jagi Falkowskiej w punkcie kontaktowym ul. Bugaj 10.
Źródło
Ludność cywilna w Powstaniu Warszawskim PIW 1973 oraz Muzeum Powstania warszawskiego