ANNA (Helena Brzozowska) — Grupa sanitarna Joanny EWAKUACJA Pierwsza niedziela Powstania. Nie wiem dlaczego, tak potem zawsze składało się jakoś, że każda niedziela była dla nas dniem krytycznym. Sprawdziłyśmy to. I ta pierwsza niedziela była ciężka — po południu ewakuowałyśmy rannych do getta. Szpital był zagrożony. Jakoś zaraz po południu przyszedł porucznik Algayer z dziwnie zatroskaną twarzą. — Siostro, czy miała siostra jakieś rozkazy ewakuacji szpitala? — Ewakuacji? Nie. — Bo widzi siostra… — I mówi z trudem o zagrożeniu, o tym, że spodziewane jest natarcie. W tej chwili dopiero uświadamiam sobie, że jest jakiś związek między wiadomościami o zagrożeniu Szpitala Karola i Marii, do którego od dwóch nocy już nie odnosimy ciężko rannych, a tym, że z soboty na niedzielę zwalił się do nas wystraszony tłum z jakiejś kuchni czy punktu aprowizacyjnego. Zaczynam łączyć ze sobą i kojarzyć poszczególne fakty. Zastanawiać się — na to nie było czasu. Mamy przepełnienie. Sala pełna jest najciężej rannych, a obok, w świetlicy, pokotem na siennikach leżą ci, dla których brakuje koców. Dziś w nocy poleciały prawie wszystkie szyby od strony getta, więc trzęsą się z zimna, a nie można nic poradzić. Ale jeśli przybędą jeszcze nowi?… Więc idę do pułkownika. Pod ścianą domu, w którym mieści się dowództwo, stoi Magda. Jak inaczej wygląda teraz — w tygrysie ściągniętym paskiem, z przysypanymi kurzem złotymi włosami. I ona jest tutaj. Z takim samym niedbałym wdziękiem, z jakim przystawała kiedyś na chwilę oparta o ścianę w przerwie między jedną płytą a drugą — z takim samym ślicznym uśmiechem stoi teraz obok mnie i zapala papierosa. Kiedyś (to kiedyś wydaje się teraz snem) — jeździła konno, tańczyła, pędziła na rowerze uprzedzając o „wpadkach’*, dziś — pójdzie z rozkazem na samą linię, będzie biegać niestrudzenie wśród świstu kulek, w odblasku palących się domów. Trochę bledsza, mi-zerniejsza, ale z tym samym błyskiem w oczach. A za parę godzin wróci z takiej wyprawy po raz ostatni, już na noszach, w kałuży krwi. — Zamelduj mnie do pułkownika. U pułkownika ktoś jest. Czekamy więc. — Chcesz papierosa? Zapalamy obie. To pociecha, że jest tyle papierosów z Monopolu, i to nie byle jakich — „Wisły”. Kilku chłopców kręci się po ulicy, z budki naprzeciwko wychyla się wartownik. Niedaleko stoi „oswojony” i „pomalowany” tygrys*. Niepokój o losy szpitala walczy we mnie z lekką tremą z powodu pierwszego „oficjalnego” wystąpienia. W myśli powtarzam meldunek. Nie mówimy nic. Zbyt trudno ująć w słowa to, co by się mogło powiedzieć. A zresztą o zbyt wielu rzeczach naraz myślimy obie. Już. — Panie pułkowniku, sanitariuszka Anna… Na krześle siedzi pułkownik, obok — ktoś jeszcze, obok puste krzesło. Przebrnęłam przez meldunek bez zarzutu, czekam. — Dziękuję, niech siostra siada. I tu speszyłam się niesamowicie. Siadam, ale czuję się bardzo niepewnie. Kto mógł przypuścić, że będę zmuszona referować całą sprawę na siedząco. Więc mówię coś (wściekła na siebie, że się peszę), że mamy dużo ciężko rannych, że nie odnosimy ich do Karola i Marii, bo tam podobno zagrożone, że przyszłam zapytać, czy pułkownik ma dla nas jakie rozkazy w związku z ewakuacją… I tu się rozpętało… — Co za ewakuacja, jaka ewakuacja! Kto wam takich bzdur nagadał? Nie ma żadnej ewakuacji! Z początku próbuję tłumaczyć się, ale pułkownik jest zły. Milknę i słucham. I to krzesło, na którym siedzę jak przyklejona (po co kazał mi usiąść!) — To jest sprawa szefa sanitarnego, w odpowiedniej chwili otrzymacie od niego rozkaz. Goniec. Melduje coś pułkownikowi, który zwraca się znowu do mnie. — To jest robota dla was: wysłać zaraz sanitariuszki do fabryki, a nie zajmować się ewakuacją, słyszy siostra? Tam są ranni. Goniec stoi wyczekująco. — Niechże siostra idzie zaraz na punkt i wyśle sanitariuszki, zrozumiano? Stoję na baczność, w tył zwrot i już mnie nie ma. Za mną idzie goniec. Jest mi głupio. Przeżywam gorycz i wstyd — jak po oblanym egzaminie. Jakże beznadziejnie głupio się zachowałam. Zła jestem na porucznika, że mnie przestraszył pogłoskami o ewakuacji, i na siebie, że poszłam. Magda gdzieś pędzi, w przelocie macha mi ręką. I jeszcze ten goniec, który słyszał całą „rugę”. No, trudno. Nic, tylko pułkownik pomyślał, że ja ze strachu przyszłam. Psiakość. Wchodzę jak burza gradowa na nasze podwórko. — Pierwszy i drugi patrol z noszami! Obrywają parę cierpkich uwag, że za wolno się ruszają. Idziemy, a raczej biegniemy. Przez Okopową barykada, na którą wkraczamy spacerowym krokiem. Kulki dzwonią. Wychyla się kilku chłopców. — Prędzej do cholery, schylić się! Co to, na spacer się wybrały? Rzeczywiście, trzeba się schylić, bo bardzo gwiżdże. Ostrzał od placu Kercelego. A potem zgięte wpół, ze złożonymi noszami biegniemy pod murem, wzdłuż ulicy, wpadamy w jakąś bramę. — Tu są ranni? — Tutaj. Po wąskich, krętych schodkach w dół do jakichś korytarzy czy piwnic, składy fabryki Pfeifera*. Krew i jęki. Rzucają się jacyś ludzie, ciągną… — Siostro, tutaj, najpierw tutaj, siostro, ratunku! Ranni jęczą, jakaś kobieta łka histerycznie, kilku leży bez ruchu — a między nimi wystraszone, blade kobiety, bezradni mężczyźni. Cywile. — Spokój! — Prawdopodobnie był to teren innej fabryki po zachodniej stronie ul. Okopowej.
Na oszalały ze strachu, przerażony tłum trzeba nieraz krzyknąć. Trzeba wyrwać się ciągnącym na wszystkie strony rękom, nie iść tam, gdzie wołają, tylko tam, gdzie najpierw pomoc być musi.
Jakiś starszy mężczyzna, blady jak papier, podtrzymuje ręką zwisające ramię, z którego przez strzępy ubrania wystaje kość i sączy się wąską strugą krew. Jeden, drugi, trzeci… Ucisk… unieruchomienie… opatrunek… przypinanie do ubrania kartki z napisem: ucisk zrobiony — godzina… tężec — godzina… i znowu bandaże, gaza, całe płachty ligniny… i znów zastrzyki. Na ziemi, twarzą w kupie wiórów, leży jakaś dziwnie wygięta postać. — On nie żyje, siostro, on nie żyje. Niech siostra idzie tam, gdzie mój mąż! — woła jakaś przerażona kobieta. Ale mąż jest lekko ranny odłamkiem w nogę — właśnie Irena zakłada mu opatrunek. Wiec wracam. Bezwładnie odrzucone ręce. Bez tętna. — Niechże panowie pomogą mi go przewrócić na bok. Kilku mężczyzn patrzy bezradnie, nikt się nie rusza. Podchodzi Renia czy Ala. Przewracamy rannego ostrożnie na bok. Twarz zapadnięta, bladosina — bez wieku, bez wyrazu. Zamknięte oczy i sine usta. — Stiminol! Halszka podaje strzykawkę. W kącie na jakichś szerokich piętrowych półkach czy pryczach leży jeszcze dwóch ciężko rannych, którymi zajmują się teraz Baśka i Irena. Mój leży nieruchomo. Nie rusza się nawet wtedy, kiedy rozcinamy nożyczkami ubranie, a raczej jego strzępy i odkrywamy ogromną, na szerokość dwóch dłoni głęboką ranę poniżej okolicy nerek. Leży, przygięty dziwnie. Czyżby i kręgosłup naruszony? — On nie żyje, po co siostra traci czas — rzucają uwagi jakieś kobiety stojąc nieruchomo obok. Proszę, żeby odeszły. Odsuwają się obrażone, powtarzając uparcie, że szkoda czasu i tak nie ożyje. Może instynkt, a może jakieś niewytłumaczone przeświadczenie każe mi obmywać ranę, pakować w nią gazę, całe paczki ligniny — pomimo że rzeczywiście nie daje znaku życia. Irena pomaga, podtrzymując go lekko w pasie, klęcząc w kałuży krwi, kiedy bandażuję rozorane plecy i krzyż. Nagle jęknął! Dziwnie wygląda jego prawa noga. Dopiero teraz widać. Widocznie strzaskane udo, stopa wykręcona piętą do przodu. Jak go przewrócić? — Deski! Irena energicznie prosi gapiących się mężczyzn i z ich pomocą przynosi skądś wąskie drzwi. Układamy je tuż przy jego plecach. — Pomóżcie!… Wspólnymi siłami, wolno i ostrożnie przewracamy go razem z drzwiami na wznak. Głowa zakołysała się bezwładnie, przetoczyła z ramienia na ramię i zawisła nieruchomo odrzucona w tył. Jęczy cicho… Baśka i Ala są blade jak ściana. Podtrzymują bezwładną głowę. Nagle bandaże zaczynają przesiąkać. Nie wiadomo jak — całe paki waty i ligniny. W jakiś naprędce poskładany i ponacinany arkusz tektury Anna wkłada opatrzoną nogę i bandażuje, a potem przywiązuje rannego do drzwi. Ktoś mówi szeptem: — Otwiera oczy… Otwiera szeroko nie bardzo przytomne… i dopiero teraz widać, że to zupełnie młody chłopiec, może dwudziestoletni. Któraś mokrym kawałkiem waty obmyła mu twarz i czoło. — To nic, zaraz zrobimy panu zastrzyk, weźmiemy pana do szpitala. Nie boli noga? Cichy, rwący się szept: — Nie czuję nóg, siostro, nic nie czuję, tylko tak słabo. Pić! Halszka wydobywa manierkę i przechyla mu do ust. Irena podtrzymuje głowę. Opada znowu, na czole krople potu. — Teraz panowie nam pomogą przenieść go na nosze! Podeszło dwóch mężczyzn. Wspólnymi siłami układamy go, przywiązanego do deski, na noszach, zapinamy pasy. Po krętych schodkach w górę. Dwie pierwsze wchodzą zgięte wpół, opuszczając jak najniżej nosze, dwie następne unoszą w górę drążki na ramionach. Niesiemy go, jest taki bardzo ciężki.
Ktoś pokazuje drogę. Jesteśmy na podwórku. Dopiero tutaj słychać piekielny huk i strzały. Natarcie.
Walą z dwóch stron: od Wolskiej wzdłuż Okopowej — czołgi, i gdzieś z okolic Szpitala Karola i Marii — artyleria. Z podwórka przez jakiś rozkopany ogródek. Zgięte wpół biegniemy-z noszami — prędzej, prędzej — byle donieść go w jakieś bezpieczne miejsce. Ale nie można się zorientować, skąd ostrzał. Między gałęziami poutrącanych drzew gwiżdże bezustannie. Nagle gruby, przybliżający się warkot. Samoloty. Nie ma wyjścia. Przed nami przestrzeń ogródka, jeszcze zbyt długa do przebiegnięcia. Cofnąć się nie można. Więc stawiamy nosze na ziemi wzdłuż muru. Same przyklękamy dokoła. Nalot. Chłopiec otworzył oczy i coś mówi. Nie słychać go prawie wcale — ziemia drży od huku, potem dolatuje szept: — Ratujcie się, uciekajcie, zostawcie mnie, i tak umrę… Irena klęczy przy noszach, coś krzyczy, ale nic nie słychać. Wzmagający się warkot nad głową. Przytulone do noszy czekamy. Teraz to już chyba koniec. Bliski zupełnie huk, dźwięk tłuczonego szkła… Odruchowo, jak na komendę wszystkie pięć pochylamy się nad rannym. Wyciągamy ręce, jakby — rozpostarte nad nim i drżące z wysiłku — były jakąkolwiek osłoną. Mur za nami zaczyna się osypywać,
z góry lecą kawałki tłuczonych szyb. A potem cisza. Irena uśmiecha się. Po szyi jej płynie struga krwi, spływa spod włosów z rozciętej głowy. Ręce Baśki ze zdartą skórą zasypane szkłem. Ale to nic. Chłopiec jęczy i w tej trwającej parę sekund ciszy wyraźnie słychać: — Zostawcie mnie, tu wszystkich wystrzelają!… — Zostawić go? — Spokojnie, kolego, nie mówmy o tym. Uśmiechamy się wszystkie. Właściwie nie wiadomo z czego — czy z tej chwili, w której każda z nas powiedziała sobie w duchu, że to już koniec, czy z tego, że tak próbowałyśmy go obronić rękami. Przecież to by nic nie pomogło. Czy z tego, że on nas ma chyba za ostatnich tchórzów. Natarcie wzmaga się. Od muru odrywają się kawałki cegły, lecą odstrzelone gałęzie, kawałki papy, krokwie z dachów. Musimy przebiec w jakieś bezpieczne miejsce. Zgięte wpół skaczemy przez uliczki. Kilkanaście kroków wydłuża się w nieskończoność. Wpadamy za zagięcie muru. W murze jest przebita dziura, ale nosze nie przejdą. Klap, klap — dzwonią kulki o cegły. Próbujemy leżącą obok żelazną sztabą wyłamać więcej cegieł. Nie udaje się. Wokoło pusty ogród, ani żywej duszy. Próbujemy złożyć trochę nosze, ale nie można. Trzeba obejść inaczej. Obok stoi jakiś mały domek obrośnięty winem. Znowu nalot. Wsuwamy się pomału do piwnicy— nosze przeszły. Ranny przy każdym ruchu jęczy cicho. Co robić dalej ? Na Okopowej ostrzał. Nie przejdziemy z noszami — za szeroka ulica. Trzeba poczekać do zmierzchu. Chłopiec odwrócił głowę. W piwnicy są jeszcze jacyś ludzie. Prosimy o trochę wody. Uśmiecha się czasem, jest taki spokojny. Prosi: — Zostawcie mnie, nie nieście dalej. Zostawiamy mu wodę. Irena robi zastrzyk morfiny. Prosimy, aby się nim do wieczora zaopiekowali. — Zostawiamy pana tutaj. Przyjdziemy, jak tylko się ściemni i uspokoi, teraz nie można pana przenieść. Odchodzimy. Tak strasznie ciężko odejść. Na ul. Wolność nie ma już prawie nikogo. Większość rannych wyniesiono do getta. Tam jeszcze spokój. Nosze trzeba nieść. Za chwilę mogą wejść Niemcy.
1945