MÓJ UDZIAŁ W POWSTANIU WARSZAWSKIM

1 sierpnia 1944 był pierwszym dniem mojego urlopu z pracy w gabinecie dentystycznym dr Janiny Biskupskiej przy ul. Filtrowej, gdzie pełniłam funkcję asystentki. Byłam sześć tygodni po uzyskaniu matury na tajnych kompletach gimnazjum Konopnickiej. Miałam dwadzieścia lat i życie, mimo wojny i okupacji, wydawało mi się obiecujące, tym bardziej że sytuacja na frontach, ruchy wojsk niemieckich przemaszerowujących przez Warszawę z widocznymi objawami ponoszonych klęsk napawały otuchą i nadzieją na rychłe zakończenie wojny.

Nocowałam tego dnia u wujostwa na Krakowskim Przedmieściu 5, gdzie przed dwoma dniami odbywał się chrzest ich dwumiesięcznej córeczki. Dom był pełen kwiatów i resztek z przyjęcia, które rodzina ze smakiem dojadała. Dzień był pochmurny i wychodząc zastanawiałam się, czy nie wziąć parasolki. Mama moja, która także tam była, wyjrzała za mną na schody pytając, o której godzinie wrócę na obiad. Nie pamiętam, co odpowiedziałam, ale mamę spotkałam dopiero po czterech miesiącach w wiosce pod Skierniewicami, gdzie mnie odszukała przez PCK, a dom przy Krakowskim Przedmieściu w trzecim dniu powstania został doszczętnie spalony. Pamiętam jeszcze ze szczegółami, jak byłam w tym dniu ubrana. Chyba dlatego że przez wiele lat później nie miałam nic porządnego do ubrania. Była to granatowa plisowana spódniczka, tzw. solejka, i różowa taftowa bluzeczka w drobną kratkę. Do tego granatowo-czerwone „korki” na nogach i skórzana granatowa torebka, odziedziczona po cioci Jadzi, która zginęła od bomby na ulicach Warszawy we wrześniu 1939.

Przed południem dotarłam na ul. Leszno, chyba był to numer 72 – dokładnie nie pamiętam – gdzie drugi mój wujek, Tomasz, mieszkał wraz z rodziną i prowadził bursę dla sierot wojennych Rady Głównej Opiekuńczej (RGO). Zatrzymali mnie na obiedzie, a wobec coraz bardziej widocznego niepokoju na ulicach także na popołudnie. Gdzieś koło godziny 16.00 zaczęła się wyraźna strzelanina i do bramy od ulicy zaczęli napływać pierwsi ranni. Jedna z moich kuzynek, Hania, studiująca na tajnych kompletach medycynę, włączyła się do organizowania punktu pierwszej pomocy, w czym usiłowałam jej pomóc. Ciotka uznała, że tego dnia nie mogę wracać do domu. Telefon nie działał. Nie wiadomo, jak się przedstawia sytuacja na mieście i muszę u nich przenocować. Nazajutrz wcześnie rano, mimo protestów rodziny, wyrwałam się z domu i rozpoczęłam, jak się okazało, bardzo niebezpieczną i żmudną przeprawę z Leszna na Krakowskie Przedmieście. Trwała ona cały dzień i była kluczeniem od jednej bramy do drugiej, połączona z przeprawami przez różne zabarykadowane podwórka, cofaniem się, przemykaniem pod ostrzałem, wielokrotnym zatrzymywaniem i legitymowaniem przez patrole powstańcze. Nie potrafiłabym dzisiaj odtworzyć tej drogi przetykanej gęsto placówkami zajętymi przez Niemców. Gdy dotarłam wreszcie od Placu Napoleona na ulicę Czackiego, w znajdujący się tam duży magazyn szkła trafił artyleryjski pocisk, rozbijając go doszczętnie, a najbliższą okolicę zasypując odłamkami szkła. Kilka z nich trafiło we mnie. Jeden utkwił pod brodą, jeden w kolanie, najgorszy wbił się w lewe podudzie. Mimo to nie czułam bólu.

Zakrwawiona natknęłam się na kolejny patrol powstańczy, który zaczął mnie wypytywać, skąd przybyłam i dokąd idę. Gdy im opowiedziałam moją przeprawę z Leszna, nie uwierzyli, że było to możliwe wobec licznych po drodze placówek niemieckich i uznali mnie za szpiega. Niestety, nie miałam żadnych dokumentów. Wobec tego podprowadzono mnie do jakiegoś małego pomieszczenia w najbliższej bramie i zamknięto na klucz, aż do wyjaśnienia. Sytuacja stała się nieprzyjemna. Moje skaleczenia piekły, byłam cała przysypana pyłem po wybuchu, chciało mi się strasznie pić i nie wiedziałam, co ze mną poczną. Słyszałam jakieś przebąkiwania o sądzie wojennym i że snują się po mieście różni prowokatorzy, do których mnie najwyraźniej zaliczono. Pod wieczór przyszedł jeden z członków patrolu i powiedział, że zaprowadzi mnie do dowódcy tego punktu. Dowódcą okazał się sympatyczny pan około trzydziestu lat, ubrany półwojskowo, o pseudonimie Lewar (Jan Piotrowski). Jak potem dowiedziałam się, był on dowódcą jednej z kompanii zgrupowania Harnasie, walczącej w Śródmieściu, z siedzibą w Banku Handlowym przy rogu ulic Czackiego i Traugutta. Po chwili rozmowy dogadaliśmy się. W konspiracji współpracował blisko z moim wujem Adolfem Sajdłem z Krakowskiego Przedmieścia i bywał często w tym mieszkaniu, zostawiając bibułę konspiracyjną, w której rozprowadzaniu, za pośrednictwem i na polecenie wujka, często uczestniczyłam. Zaproponował mi wstąpienie do swojej kompanii w charakterze łączniczki, na co zgodziłam się z zapałem, zwłaszcza że dotarcie do domu na Krakowskim Przedmieściu okazało się niemożliwe, bo go Niemcy podpalili, a mieszkańców pognali przed czołgi.

„Pasowanie” na łączniczkę odbyło się szybko i bez zbędnych formalności. Miałam podlegać wraz z trzema innymi łączniczkami: Joasią, Myszką i Janką – podporucznikowi Baszcie, który od razu przydzielił mi zadanie „bojowe”: upieczenia w ciągu nocy chleba dla chłopców z kompanii ze zdobytego gdzieś worka mąki. Zgodziłam się skwapliwie, zapominając, że nigdy dotychczas nie piekłam chleba i nie mam pojęcia, jak to się robi. Na szczęście, gdy tak siedziałam w jakiejś opuszczonej kuchni nad tym workiem mąki, zastanawiając się zgnębiona, co by trzeba do niej dodać, żeby wyszedł z tego chleb, dotarły do tego pomieszczenia jakieś panie z sąsiedztwa, w poszukiwaniu wody i użaliły się nade mną, zwłaszcza że byłam pokrwawiona, z obrzękniętą po zranieniu nogą i zastąpiły mnie w funkcji piekarza. W każdym razie chleb na rano był, a porucznik Baszta uznał, że moje umiejętności kulinarne kwalifikują mnie do zaopiekowania się magazynem żywnościowym kompanii, którym tylko kobieta może się zaopiekować, ponieważ poza workiem pęczaku są w nim skrzynki szampana z rozbitych przez bombę piwnic cukierni Gajewskiego i beczki mrożonych konfitur. Z uwagi na spuchniętą i bolącą nogę utrudniającą chodzenie, zgodziłam się chętnie na to stacjonarne zajęcie, urozmaicone koniecznością donoszenia dwa razy dziennie jedzenia pod ostrzałem na drugą stronę ulicy Czackiego, gdzie było w narożnej kamienicy na pierwszym piętrze stanowisko rkm-u, obsługiwane przez dwóch żołnierzy z naszej kompanii.

Pamiętam, to było chyba w trzecim i czwartym dniu mojego „dyżuru”, gdy moi podopieczni ginęli jeden po drugim. Nasze racje żywnościowe w tym czasie to kasza pęczak, przeważnie na zimno, i do tego wspaniałe konfitury używane do dekoracji tortów u Gajewskiego, jak np. pomarańcze smażone w cukrze czy ananasy lub zielone łodygi, chyba pistacji. Od czasu do czasu przydzielano po szklaneczce szampana dla ugaszenia pragnienia przy ostrym deficycie wody. Tematem nękającym na co dzień, szczególnie nas łączniczki, była nie tyle sprawa ciągle grożącego ostrzału, zabłąkanej kuli czy dostania się w zasięg padania pocisków „grającej szafy” lub „ryczącej krowy”, ale zdobycia wody, żeby się umyć. Odbywałyśmy często długie i niebezpieczne wyprawy, jeżeli tylko była szansa na dotarcie do czynnej łazienki czy kranu.

Piszę o sprawach przyziemnych, ale nie mogę pominąć spraw ducha. W pierwszych dniach powstania panowała absolutna euforia. Fakt, że stajemy do walki twarzą w twarz ze znienawidzonym wrogiem, że wszędzie wiszą polskie flagi, że puszczamy na pełen regulator zdobyte, ale przez całą okupację zabronione radia, łapiąc na nich Londyn, że udało nam się wyprzeć Niemców z całych kwartałów dzielnic miejskich, że w chwilach ciszy wieczorami odbywamy zbiórki wojskowe i śpiewamy pieśni – był dla nas źródłem wspaniałych, niepowtarzalnych, jedynych w swoim rodzaju przeżyć.

Sytuacja zaczęła się „zagęszczać” około połowy sierpnia. Zaczęto przygotowywać natarcie na Komendę granatowej policji przy Krakowskim Przedmieściu 1, dokąd z naszej strony wiodła droga przez Kościół św. Krzyża. Gęsto zaczęły krążyć rozkazy i meldunki. Po całych nocach warowałyśmy przy sztabie w oczekiwaniu na polecenie kolejnej trasy. Jedna, pamiętam, była szczególnie przykra, bo w okolicy Placu Napoleona prowadziła przez rów pod barykadą, przy której leżały trudne do usunięcia zwłoki zabitych. Akcję na Komendę Policji pamiętam jako jedno piekło i to rozgrywające się w płonącym wnętrzu Kościoła św. Krzyża, dokąd donosiłam amunicję, gubiąc się w wirze walki. Była to jedna z niewielu akcji udanych, której strategię opisują szczegółowo pamiętniki wojskowych i która została uwieńczona wzięciem do niewoli jeńców i zdobyciem bogatych w broń i mundury policyjne magazynów. Okres po akcji wspominam jako dopasowywanie granatowych mundurów do potrzeb powstańców. Także łączniczki zaczęły nosić eleganckie granatowe spodnie, które zwężałyśmy i skracałyśmy do swoich potrzeb. Ja szczególnie chwaliłam sobie ten fakt, bo mogłam przysłonić nimi zwykle brudny bandaż na niegojącej się ranie na nodze, która zaczęła brzydko ropieć.

Sytuacja ogólna zaczęła się w tym okresie wyraźnie pogarszać, robiło się coraz bardziej „gorąco”, byliśmy ostrzeliwani w dzień i w nocy, trwały nieustanne ataki na nasze placówki od strony ul. Traugutta i ruin ambasady amerykańskiej spalonej w 1939 przy Krakowskim Przedmieściu. W tym samym czasie przyjmowaliśmy dziesiątki mieszkańców i obrońców Starówki przeprawiających się kanałami do Śródmieścia. Wśród nich znalazł się mój wuj Tomasz, którego z trudem rozpoznałam w zabłoconej, zabiedzonej, cuchnącej postaci. Dotarł do nas na parę godzin przed tragiczną śmiercią swojego jedynego syna Jędrka  Klepa(ps. Żar), z kompanii Genowefa,  bat. Harnaś, który zginął prowadząc oddział do ataku, na środku ulicy Traugutta. Nazajutrz po pochowaniu Jędrka na okolicznym skwerku miałam wyznaczone zadanie donoszenia amunicji do stanowiska rkm-u na pierwszym piętrze Banku Handlowego od strony ulicy Traugutta, a tam trwał nieustanny napór Niemców.

Właśnie dotarłam do dwóch kolegów, którzy prowadzili ostrzał ulicy, gdy tuż pod oknami pojawił się niemiecki czołg, na który zaczęliśmy ciskać butelki z benzyną. Wybuchł płomień, załoga czołgu usiłowała się z niego wydostać, a my wrzeszczeliśmy, szczęśliwi z unieruchomienia wroga, próbując zastrzelić załogę. No i w tym momencie przerwa w życiorysie. Straszny huk, błysk, uczucie lecenia w powietrzu i ciemność. Znacznie później dowiedziałam się, że czołg ten ciągnął za sobą goliata, tj. mały czołg bez załogi, wypełniony materiałem wybuchowym. Gmach banku wywrócił się jak domek z kart, grzebiąc nas w ruinach. Gdy się ocknęłam, było ciemno. Tkwiłam w niezwykle niewygodnej pozycji, całkowicie przysypana, z jednym ramieniem na wierzchu, które mi cierpło. Jak przez sen pamiętam, że ktoś, cegła po cegle, kamień po kamieniu mozolnie uwalniał mnie z uwięzi. Obok mnie leżeli dwaj zabici koledzy, obsługa rkm-u. Transportowano mnie na noszach do punktu sanitarnego i bardzo mnie to krępowało, gdyż wskutek urazu głowy straszliwie wymiotowałam. Gdy na chwilę oprzytomniałam, zobaczyłam palące się świece i jakichś ludzi myjących ręce, chyba winem polewanym z butelki, i szykujących się do operowania mnie.

Była to genialnie przeprowadzona trepanacja czaszki przy znieczuleniu metodą naturalną, tj. młotkiem w głowę, przez późniejszego jednego z najlepszych neurochirurgów prof. Stępnia, wówczas młodego lekarza w szpitalu powstańczym. Gdy się ocknęłam, nie wiem, w ile godzin po zabiegu, zorientowałam się, że sala, w której leżałam, jest pełna dymu i chorych ewakuują na ulicę z powodu pożaru. Będąc już na ulicy poprosiłam o zaniesienie mnie pod bliski Nowego Światu adres jednego z moich wujków, Stefana, sądząc, że się mną zaopiekuje. Kolejne przebudzenie, już na łóżku w mieszkaniu wujostwa, którzy szykowali się do wymarszu z Warszawy, bo Niemcy właśnie zajęli tę dzielnicę i wszystkich mieszkańców pędzili do obozu w Pruszkowie. Jak się dostałam do tego obozu, naprawdę trudno mi sobie uświadomić. Jechałam podobno na jakiejś taczce. Miałam wysoką gorączkę, bredziłam, popękane bębenki uszne, nic nie słyszałam. Z obozu pamiętam fakt wielogodzinnego leżenia na ziemi pomiędzy szynami i pojenia mnie przez kogoś z fragmentu pękniętej piłki gumowej mlekiem z kożuchami, których nie mogłam przełknąć. Zdobycie pojemnika na płyn w tym nieszczęsnym zbiorowisku ludzkim zakrawało na cud. Potem była jakaś komisja Czerwonego Krzyża i zakwalifikowano mnie na leczenie w najbliższym szpitalu, który był w Skierniewicach. Łóżko szpitalne wspominam jak raj odzyskany. Największym ciosem, jaki przeżyłam, był własny wizerunek odbity w szybie okiennej – głowa bez włosów po zdjęciu bandaży.

I tutaj znów spotkałam się z przyszłą sławą medyczną, profesorem Adamem Kunickim, neurochirurgiem, który jako młody lekarz bez specjalizacji zaczepił się po wyjściu z płonącej Warszawy w szpitalu powiatowym w Skierniewicach, a mieszkał wraz z rodziną w pobliskiej wsi reymontowskiej i zaproponował mi opiekę w zamian za pomoc żonie przy dwojgu małych synach.

I tak wygląda ta moja karta powstańcza – fragment mojego długiego życiorysu, który powinien był się przerwać przed pięćdziesięciu laty. Fragment, który uważam za najważniejszy i najcenniejszy i którego nigdy się nie wypierałam, umieszczając go zawsze w życiorysach nawet wówczas, kiedy tego nie należało robić, a pani kadrowa w PAM przeglądając moje papiery skrzywiła się mówiąc: – Czy musi Pani to pisać, że była pani w AK?

Przedruk z: Biuletyn Okręgowej Izby Lekarskiej w Szczecinie 1994.

Źródło

Pamiętnik Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego – Powstanie Warszawskie i medycyna, wydanie II, Warszawa 2003 r.