W Powstaniu:

Obwód V Mokotów, Baszta 02 punkt sanitarny ul. al. niepodległości 55 „Alkazar”; punkt sanitarny ul. al. Niepodległości 130 róg Ligocka róg Króżańska „Drago"; punkt sanitarny ul. al. Niepodległości na rogu Ursynowskiej willa jednopiętrowa, „Bilbao”.

PATROL „MEWY”

Pod koniec lipca na jednej z odpraw powiedziano Ewie, że jej patrol sanitarny przyłączony zostanie do oddziałów liniowych. Patrol powstał niedawno i stanowił zlepek dziewcząt, które się prawie nie znały. Ewa niemal w ostatniej chwili ściągnęła mnie do Warszawy; w tym czasie ukrywałam się na wsi.

30 lipca zebrała nas wszystkie u siebie, żeby jeszcze raz przejrzeć torby sanitarne, przeprowadzić parę ćwiczeń. Dziewczęta zakładały sobie skomplikowane opatrunki, starając się jak najbardziej zmechanizować ruchy, rozgorączkowane, przejęte swą przyszłą rolą i pełne optymizmu.

Wtorek 1 sierpnia był chłodny i pochmurny. O wyznaczonej godzinie spotkałyśmy się wszystkie, aby już razem przejść do oddalonego zaledwie o parę kroków punktu sanitarnego sióstr zakonnych, gdzie zgromadzone były środki opatrunkowe. Ze sobą miałyśmy tylko torby sanitarne z ekwipunkiem niezbędnym do udzielenia pierwszej pomocy. Łącznik, który miał nas przeprowadzić do przydzielonego nam oddziału, spóźniał się.

Zajadając placki kartoflane, których pełen talerz postawiła przed nami gościnna gospodyni, rozmyślałam o tym, że punkt spotkania nie był wybrany najszczęśliwiej. Dom sąsiadował z gmachem więzienia, naprzeciwko zaś wznosiły się mury Stauferkaserne bronione ogromnym bunkrem. „Powinnyśmy już chyba wiedzieć, gdzie nas przeznaczono” — pomyślałam głośno. — „Znajdą nas” — odparła Ewa i uśmiechnęła się ukazując równe, białe zęby. Uśmiech miała jasny, ale oczy patrzyły poważnie. Ewa zdawała sobie sprawę, że coś jest nie w porządku.

Punktualnie o 17 odezwał się na Kazimierzowskiej karabin maszynowy, odpowiedziały mu głośnymi seriami wieżyczki Stauferkaserne, ożył bunkier na rogu Kazimierzowskiej. Na łącznika już nie było co czekać.

Pierwszą noc spędziłyśmy w piwnicy. Niemcy, którzy rewidowali cały dom i wyciągali ludzi ukrytych w zakamarkach mieszkań, dwukrotnie wchodzili do piwnic i dwukrotnie omijali nasze schronienie.

Nazajutrz rano Ewa zdecydowała się pójść ogródkami wzdłuż Kazimierzowskiej do Narbutta, w poszukiwaniu łączności z jakąkolwiek grupą powstańczą. Ja miałam pozostać z „małymi”. Wyszłam z Ewą rano na podwórze oddzielone od następnej posesji wysokim siatkowym płotem, obrośniętym dzikim winem. Deszcz lał strumieniami, szeleścił w lśniących, jakby lakierowanych liściach. Chmury szare i ciężkie wisiały nisko i nie zapowiadały szybkiej zmiany pogody. Karabin sucho trzeszczał w pobliżu. Oczy Ewy były bardzo niebieskie, gdy spojrzawszy na mnie rzekła krótko: „W razie czego, ty się nimi zajmiesz”. To „w razie czego” ukłuło jak igła. Podeszłyśmy razem do parkanu. Ewa wspięła się na siatkę, lekko zeskoczyła po drugiej stronie; podałam jej chlebak i stałam chwilę przylepiona do mokrych liści, śledząc oddalającą się sylwetkę. Po podwórzu znów zaczęły bzykać pojedyncze kule, deszcz chlupotał równo i jednostajnie. Zawróciłam do piwnicy, żeby dodać otuchy trzem skulonym, dziecinnie wyglądającym sanitariuszkom. „«Mewa» poszła sprawdzić, którędy najłatwiej przedostaniemy się do naszej placówki — powiedziałam. — Jak tylko wróci, ruszymy stąd. Jeszcze chwila cierpliwości.” Odpowiedziały uśmiechem, już pogodne, wyczekujące.

Po trzech godzinach, które trwały długo jak wieczność, zaszeleściło wino i mokra, ale cała i żywa Ewa zeskoczyła na podwórze. W parę chwil potem cały patrol z opaskami Czerwonego Krzyża na ramieniu powędrował w stronę Narbutta przez rozmiękłą glinę podwórek, przełażąc przez siatki dzielące posesje. W jednym z ogródków przyłączył się do nas młody chłopak, podchorąży Mirek, który także nie dotarł do swoich. Jeszcze tylko skok przez placyk i znaleźliśmy się wszyscy w małym żółtym domku, gdzie miał się mieścić punkt sanitarny, ale dokąd w umówionym czasie dotarła tylko komendantka. W żółtym domku czekano już na pomoc. Jedna z kobiet, ciężko ranna w głowę, leżała na noszach, trzeba było ją natychmiast przetransportować do najbliższego szpitala — do Elżbietanek. Nikt nie potrafił określić, gdzie są „nasi”, ranni wskazali kilka domów, z których strzelali Niemcy.

Ewa zdecydowała nie narażać na niebezpieczeństwo trzech młodszych sanitariuszek i pozostawiła je do pomocy cywilnej lekarce, która natychmiast zabrała się wraz z nimi do robienia opatrunków. My dwie zaś wzięłyśmy nosze z ranną kobietą i poprzedzane przez Mirka poszłyśmy w stronę Kwiatowej. Szłyśmy wolno, nosze ciążyły, nogi rozjeżdżały się w rozmiękłej glinie, deszcz siąpił jednostajnie i uparcie. Strzały padały chaotycznie z różnych stron tak, że nie sposób było ustalić, gdzie się umiejscowiło większe zgrupowanie Niemców, a gdzie ukrywają się swoi. Ponuro wyglądał początek akcji, tak długo przecież Przygotowywanej. Na Różanej spotkaliśmy dwu młodych ludzi z opaskami Czerwonego Krzyża, zdążających do swego oddziału, który według zebranych przez nich informacji znajdować się miał na ulicy Malczewskiego. Mirek wycyganił od Ewy taką samą opaskę i przyłączył się do nich. Ranną kobietę zabrali ze sobą. Zawróciłyśmy natychmiast po dziewczęta, aby wraz z nimi dotrzeć do placówki przy Madalińskiego. Nareszcie jakaś placówka! Od strony Narbutta dochodziła strzelanina. Ewa przyśpieszyła kroku. Nagle z przejściowej bramy wyskoczył jakiś chłopak. — „Dokąd idziecie?” — „Na Narbutta”. — „Nie ma mowy. Nie przejdziecie. Stamtąd w tej chwili uciekłem. Tam są Niemcy.”

Ewa spojrzała na niego ostro: „Muszę wrócić. Tam są moje dziewczęta”. Przyjrzał się jej uważnie, potem wziął ją za rękę, podprowadził do rogu Narbutta i Kwiatowej, „patrz” — powiedział, wyglądając ostrożnie. Na ulicy przed żółtym domkiem stali Niemcy. Ewa usiadła ciężko na schodkach willi. „Co z nimi? Co się z nimi dzieje, Oleńko?” I cóż jej mogłam odpowiedzieć. Może ich już nie było. A wszystko to trwało raptem pół godziny. Wiedziałam, że Ewę w tej chwili dręczy niepewność o los powierzonych jej dziewcząt, że sama ze sobą robi w tej chwili rachunek, czy wolno jej było do tego dopuścić, nie przewidzieć takiej możliwości…

Przez ogródki zalane deszczem i rozmiękłą gliną, przez porozcinane siatki ogrodzeń doszłyśmy w zapadającym zmierzchu do tyłów ulicy Szustra. Tuż przed nami rozciągało się duże pole nie skoszonego owsa, dotykające do alei Niepodległości, a na wprost nas — do ogródków przy parku Dreszera. Kilkadziesiąt kroków w lewo stał mały biały domek z okrągłym zabawnym okienkiem w dachu. Naokoło było bardzo pusto. Przysiadłyśmy pod drzewem wychylającym się ponad siatkę. Ewa rozcierała zziębnięte ręce. Nagle z małego „zabawnego” okienka odezwał się pistolet maszynowy. A więc to tak! „Gołębiarz”, jeden z wielu samotnych niemieckich strzelców, nieuchwytnych, przenoszących się z miejsca na miejsce, trzymających pod celnym ogniem przestrzenie rzadko zabudowanego Mokotowa. Strzelający nawet się nie krył. Stał w okienku i poszczególnymi seriami „czesał” pole. „Chodźmy — szepnęła Ewa — trzeba jak najprędzej wykurzyć go stąd”. Wsunęłyśmy się na czworakach w owies. Wolno pełzałyśmy naprzód, instynktownie przyciskając głowę do ziemi przy każdej nowej serii, która nad nami ścinała kłosy. Długa to była droga i bardzo mokra. Dostałyśmy się wreszcie do jakiegoś ogródka, a stamtąd do parku Dreszera. Z trudem wyplątałyśmy się ze ściętych gałęzi topoli, leżących w poprzek ulicy Odyńca. Z nie wykończonego pięciopiętrowego domu, tuż obok, odezwały się męskie głosy. Mówili po polsku. Swoi. Był późny wieczór 2 sierpnia 1944 roku.

Luźna willowa zabudowa Mokotowa, szczególnie w rejonie ul. Kazimierzowskiej do alei Niepodległości, narzucała zupełnie odmienny system walk, niż to miało miejsce w dzielnicach gęsto zabudowanych. Dopóki Niemcy byli daleko, istniała mała możliwość nawiązania z nimi walk, bo na otwartych przestrzeniach chłopcy nasi stanowili świetny cel dla niemieckich strzelców. Nielicznie rozrzucone paropiętrowe kamienice, przeważnie nie wykończone bloki, nie chroniły ich dostatecznie, leżąc w zasięgu ciężkich dział niemieckich, umieszczonych na Forcie Mokotowskim. Nieustannie też trzeba było odpierać ataki czołgów, posuwających się bezkarnie od Rakowieckiej wzdłuż alei Niepodległości. Małym, broniącym się „twierdzom” Mokotowa trudno było pomagać sobie wzajemnie, trudno było się porozumiewać. Ogródki źle osłaniały łączników, brakowało im bardzo długich, połączonych ze sobą piwnic Śródmieścia.

Kompania 02 batalionu „Baszta” pod komendą „K. Misiewicza” miała swoje stanowiska na szóstym piętrze nie wykończonego domu na krańcach alei Niepodległości. Nie dotarła do nich ani jedna sanitariuszka. Ewa zameldowała się u dowódcy i po chwili obie byłyśmy zaliczone do obsady „Alkazaru”1. Żadnych cennych wskazówek co do rozmieszczenia punktów oporu udzielić nie mogłyśmy, ponieważ takowych nie spotkałyśmy na swojej drodze. Ewa zameldowała tylko o „gołębiarzu”, a że domek był widoczny jak na dłoni z daleka, chłopcy wyruszyli tam natychmiast mimo zapadających ciemności.

W parterowych pokojach willi na tyłach „Alkazaru” wrzała tymczasem praca — przygotowywano szpitalik polowy. W nocy zjawiły się trzy sanitariuszki — Maria, Lola i Hanka, które także nie dostały się na wyznaczoną placówkę i poszukiwały jakiegokolwiek oddziału. Ewa z miejsca ujęła w swe drobne, ale mocne ręce organizację pomocy sanitarnej. Z najbliższej apteki i szpitala sióstr elżbietanek wraz z dziewczętami przydygowała wszystkie możliwe środki opatrunkowe, lekarstwa i zastrzyki, 2 pary noszy, a nawet komplet narzędzi chirurgicznych. Liczyła na to, że z czasem znajdą się i lekarze, a wtedy można będzie natychmiast przystąpić do operacji.

Około dziesiątej rano Ewa zameldowała dowódcy, że szpitalik gotów jest na przyjęcie rannych. Dwie sanitariuszki udały się do „Alkazaru”. Zaczynał się silny ostrzał z Mokotowskich Fortów, od Rakowieckiej nadjechały dwa czołgi. O dwunastej był pierwszy ranny — strzelec „Zyndram”, bezpośrednio po nim drugi — młody chłopiec z ciężką raną głowy. Obaj po prowizorycznych opatrunkach, założonych na miejscu, zostali przeniesieni do szpitala. To przenoszenie było ciężkim obowiązkiem wobec dość dużej odległości od szpitala oraz niemożliwości jakiegokolwiek schronienia przed bezkarnie latającymi pociskami. Jedynie podświadome wtulenie głowy w ramiona — to wszystko co można było zrobić.

Tak trwało przez kilka długich, pierwszych dni. Niemcy podchodzili gęsto zarośniętymi ogródkami działkowymi, skąd niewidoczni wyłuskiwali każdą wychyloną nieostrożnie postać. Ciężkie działa kruszyły „Alkazar”, obrońcy ostrzeliwali się z lekkich karabinów i pistoletów, nie mając nawet z czego strzelić do czołgów, które zresztą nie podsuwały się zbyt blisko, tylko z dość solidnej odległości robiły wyrwy w jezdni i dziury w „Alkazarze”.

Przez cały ten czas, jeśli tylko nie była potrzebna na punkcie sanitarnym, trwała Ewa w „Alkazarze”. Pozostałym dziewczętom ustaliła dyżury i pilnowała kolejności. żeby dać im możność odpoczynku. Mnie jednej to nie dotyczyło, bo pełniłam głównie funkcję łączniczki. Twierdziłam spokojnie, że nic mi się nie stanie, bo skoro już odstrzelili mi obcas od buta, a kula nawet nie drasnęła nogi, to widomy znak, że Opatrzność nade mną czuwa.

Ewa nie dawała się zmienić prawie nigdy. Uważnymi, szafirowymi oczyma patrząca spod lekko zrośniętych ciemnych brwi, spokojna, kryła się wraz z chłopcami za załomkami muru coraz bardziej wyszczerbionego „Alkazaru”, w dławiącym kurzu i hałasie wlatujących odłamków. Czasami potrafiła miłym głosem podśpiewywać zabawne piosenki. Czujna — zrywała się natychmiast na pomoc, nim ktoś zdążył krzyknąć „sanitariuszka!”

Któregoś dnia (kompania wzbogaciła się już wówczas o jeden karabin maszynowy) Niemcy podsunęli się ogródkami zupełnie blisko i pruli w „Alkazar”, ile wlezie. W pewnym momencie ciężki pocisk walnął w worki z cementem, stanowiące osłonę karabinu. W potwornym wirującym pyle rozległy się jęki. Dwóch chłopców było rannych. Jednego udało się natychmiast odciągnąć pod ścianę, drugi leżał w samej wyrwie, przywalony dwoma nie rozprutymi workami. Ewa. silna z natury, odrzuciła najpierw jeden worek, potem drugi, wreszcie odciągnęła rannego pod mur i spokojnie zabrała się do opatrunku. Dlaczego wtedy, gdy stała widoczna jak na dłoni w ogromnej wyrwie trzeciego piętra, niczym nie osłonięta, nie padła przeszyta jak sito kulami karabinowymi Niemców, którzy byli oddaleni o szerokość jezdni alei Niepodległości? Jedno wiadomo na pewno — nie mogli jej nie widzieć, i to przez o wiele dłuższy czas niż tego wymaga podniesienie broni do oka i oddanie strzału.

Roboty miałyśmy dużo. Lekarza w dalszym ciągu brakowało, cięższe wypadki  trzeba  było  stale  transportować do  szpitala.  Lżej ranni leżeli na miejscu i potrzebowali opieki. Utrzymywanie stałej łączności z apteką, pełnienie dyżurów w  „Alkazarze”,  zdobywanie  względnie  pitraszenie jedzenia, przynoszenie komunikatów  i wiadomości — to była rola pięciu dziewcząt. Wszystko jednak było wykonywane. Żadna z nas nie potrzebowała popędzania czy zachęty do jeszcze jednego wysiłku. Ale bezsprzeczną zasługą Ewy jest to, że w tych wszystkich czynnościach nie było bałaganu ani chaosu. A  że  czasu  na  sen  miałyśmy mało — to już nie jej wina. Siebie oszczędzała najmniej. Bardzo koleżeńska, przy pozornej zewnętrznej szorstkości niezwykle dobra, narzucała mimowolnie otoczeniu szacunek dla siebie. Przy niej chłopcy nie klęli tak głośno, przy niej nie ośmielali się powiedzieć jakiejś pieprznej anegdoty, wiele razy ochotniczo zgłaszali udział w przenoszeniu rannych do szpitala — żeby jej pomóc.

Blisko była Ewa tylko ze mną. Znałyśmy swoje rodziny, miałyśmy wspólnych przyjaciół i znajomych, wspólne wspomnienia jakichś beztroskich promiennych wakacji, wędrówek po lesie, wypraw na zalane łąki po pierwsze kaczeńce, zjazdów z Kasprowego w towarzystwie kolegów z „Klubu Złamanej Narty”. Wiele razy wieczorem, przytulone do siebie, wracałyśmy do tych wspomnień — zawsze tych najbardziej radosnych i pogodnych, bo tylko z takich czerpie się siły   w   momentach   próby.   I obie jednakowo marzyłyśmy o wypadzie w Tatry…  Na zasadzie milczącej umowy, gdy Ewa potrzebowała czegoś extra — butelki wina dla rannych, lepszych papierosów, paru jabłek czy nawet porcji intensywnego rosołu — przynosiłam jej to.   Skąd to brałam, gdzie chodziłam i kim byli ofiarodawcy — nie mówiłam nigdy. Ewa zresztą o to nie pytała, podejrzewając — słusznie — że ofiarodawcy rzeczy tak luksusowych, jak dobre wino, ziarnista kawa czy półlitrowa butelka oliwy, nie zawsze byli świadomi swego wielkodusznego gestu. Po owoce i pomidory chodziłyśmy parokrotnie razem o zmierzchu do ogródków działkowych.

Pewnego dnia rano rozkaz dowództwa przesunął kompanię 02 wzdłuż linii alei Niepoległości aż do Szustra. Placówki kompanii 02 mieściły się w analogicznym do „Alkazaru” (obsadzonego przez kompanię 03), niewykończonym pięciopiętrowym budynku, po przeciwnej stronie parku Dreszera, w willi na rogu Szustra i alei Niepodległości. Po paru dniach obsadzona została tzw. „Weichsel” — duży blok między Różaną a Aleją Niepodległości oraz „Drago” na rogu alei Niepodległości i Ligockiej. Był to najdalszy zasięg placówek kompanii 02, który potem ulegał już tylko zawężaniu.

Ewa przyjrzawszy się dość sceptycznie luksusowym jednopiętrowym willom o wielkich weneckich oknach, tarasach, ganeczkach — zdecydowała się od razu organizować szpitalik w piwnicach. Za mało tu było murów, a za dużo otworów okiennych i drzwi, aby bezpiecznie umieszczać tam rannych. Piwnice były niewielkie, ale miały dobrą wentylację i wodę. Organizacja znów zaczęła się niemal od początku, bo niewiele dało się zabrać z po-przedniego szpitalika, zwłaszcza że był on potrzebny następnym obrońcom „Alkazaru”. Doszło także kilka sanitariuszek: Jadzia, Iza, druga Hanka; zgłosiło swą pomoc sporo osób z ludności cywilnej, którym udało się umknąć z pożarów i pogromów. Mężczyźni bez broni zgłaszali się na noszowych. Ewa, spokojna jak zawsze, przyjmowała z wdzięcznością każde ręce chętne do pracy; zorganizowano kuchnię, szwalnię, z ofiarną i pełną wówczas jeszcze zapału i entuzjazmu ludnością cywilną zbudowano barykadę i rów łącznikowy po przeciwnej stronie ulicy. Pojawił się lekarz, Andrzej „Herman”. Ewa odetchnęła. Teraz mogła przebywać dużo więcej na placówkach i pomagać tam chłopcom. Fachowe ręce mogły dokonywać operacji na miejscu, co było tym ważniejsze, że Elżbietanki znajdowały się teraz o wiele dalej i przenoszenie rannych trwało długo, a i coraz mniej było nadziei na szczęśliwe dotarcie do szpitala.

„Drago” było dużą, paropiętrową, nowoczesną kamienicą, wolno stojącą na rogu alei Niepodległości i wąskiej, ślepej ulicy Ligockiej. Po przeciwnej stronie uliczki nie szerszej niż 5 metrów rozpoczynały się bloki mieszkalne, puste i na pół wypalone, ciągnące się zwartym szeregiem do samej Rakowieckiej i graniczące z terenem więzienia mokotowskiego. Domy były bezpańskie. Na parę dni przed obsadzeniem „Drago” przez kompanię 02 dobiegły z tej strony, od Szustra, odgłosy jakiejś strzelaniny, a zaraz potem ktoś wpadł do szpitalika wołając: „Sanitariuszki na Ligocką po rannego”. Zerwałyśmy się natychmiast i razem z nowo zwerbowanym noszowym pobiegliśmy ogródkami do Różanej, koło „Weichsel” i rowem dobiegowym przez Madalińskiego dotarliśmy do pustego „Drago”.

Ostrożnie dotarliśmy do okien wysokiego parteru od Ligockiej i zobaczyliśmy młodego chłopca leżącego w kałuży krwi na przeciwległym chodniku. Szybko wydostaliśmy się przez okno i znaleźliśmy się przy rannym. Już nie żył. Jednocześnie z dwóch stron zaczęły wzdłuż ulicy prażyć karabiny maszynowe. Przywarliśmy do chodnika i do muru. Strzały padały gęsto, nie można było podnieść głowy. Noszowy, zobaczywszy widocznie jakąś wnękę piwnicznego okienka czy załomek muru, cofnął się i Ewa obejrzawszy się do tyłu nie zobaczyła nikogo. Zaczęła gorączkowo szukać możliwości wycofania się, ale droga była tylko jedna — przez to samo okno wysokiego parteru — w tej chwili niewykonalna. Nagle tuż nad nami, w otwartym parterowym oknie domu, pod którym leżałyśmy, rozległa się wyraźnie niemiecka rozmowa. Niemcy widocznie obsadzali dom. Wystarczy, żeby któryś z nich lekko się wychylił, a z nami obiema będzie koniec. Żeby chociaż mieć ze sobą granat, którym by ich można poczęstować! Słyszałyśmy doskonale, jak jeden z nich bębnił palcami po szybie jakiegoś marsza, pogwizdując sobie melodyjkę.

Dzień był przerażająco jasny, parterowe okno po przeciwnej stronie uliczki stało się jeszcze bardziej nieosiągalne niż dotychczas. Leżałam z nosem rozpłaszczonym na podeszwie buta Ewy, gdy poczułam, że but drgnął i odrobinkę się odsunął. Czyżby Ewa dostała? Nie. Posunęła się parę centymetrów do przodu. I tak niedostrzegalnymi ruchami, centymetr po centymetrze przesuwałyśmy się ku alei Niepodległości, przy akompaniamencie bębnienia i podśpiewywania Niemca, głośnej rozmowy i wybuchów śmiechu. Doprawdy czuli się oni zupełnie pewnie i bezpiecznie. A czas ciekł przerażająco wolno. Miałam wrażenie, że jeśli teraz, zaraz, coś się nie stanie, choćby najgorszego, to zacznę krzyczeć. Nagle zobaczyłam, że Ewa daje mi znak ręką, w której trzyma kawałek białego bandaża. Zerwałyśmy się obie jednocześnie i jak na skrzydłach popędziłyśmy aleją Niepodległości aż do Szustra, a trzymany przez Ewę w wyciągniętej nad głową ręce bandaż powiewał i wił się za nami jak długi, biały wąż.

Ze wszystkich stron goniły nas strzały. Kanonada rozpętała się taka, że strzały i wybuchy zlewały się w jeden nieprzerwany grzmot, pod nogami kule łupały kawałki chodnika, a my pędziłyśmy mając oczy utkwione w zbliżającej się barykadzie. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów do bezpiecznego schronienia, gdy o 3 metry od nas walnął w jezdnię pocisk czołgowy. Jak deszcz posypały się kamienie, odłamki zastukotały po chodniku, obsypały nas fontanny ziemi. Padłyśmy obie. Wciągnięto nas natychmiast za zbawczą osłonę i przeniesiono do szpitalika. Za-nim nas otrzepano z pokładów ziemi, umyto oczy i twarz, oprzytomniałyśmy. Nie byłyśmy ranne ani nawet zadraśnięte. Ewa chodziła tylko przez parę dni z guzem od kamienia na głowie, a ja przez dwa dni byłam głucha jak pień. Twierdziłam nawet, że to wygodnie, bo mam wrażenie, że jest spokój i cisza, a granaty wprawdzie widać, ale latają systemem bezszmerowym jak nietoperze.

Natychmiast po naszym powrocie porucznik wysłał patrol do „Drago”, aby pomacać Niemców na Ligockiej. Poza tym trzeba było odszukać noszowego, który nie wrócił. Doktor „Herman” chciał iść z nami. Ewa spokojnie wytłumaczyła, że jest niezbędny na miejscu, a pójdzie ona Poszła. Po paru godzinach wróciła niosąc ze sobą martwego sanitariusza.

15 sierpnia o 10 rano przy prowizorycznym ołtarzu zainstalowanym w parterowym pokoju wychodzącym na ogródek miała się odbyć Msza święta. Kapelan — ojciec Jan — przyszedł o świcie i bez przerwy spowiadał po kolei tych wszystkich, którzy przybiegli tu na chwilę ze swoich placówek, szarzy od obsypującego ich gruzu, z oczami zaczerwienionymi od bezsenności i pyłu. Ewa bardzo długo klęczała przy konfesjonale. Myślałam sobie w duchu, że pewnie ksiądz teraz rozstrzyga problem odpowiedzialności za los trzech dziewcząt z żółtego domku — ale nie chciałam o to pytać. Ewa miała spokojną i pogodną twarz, gdy odeszła od konfesjonału.

Po południu od strony Okęcia na tle bardzo niebieskiego nieba pokazują się sylwetki trzech samolotów.   Lecą wprost na samotny pięciopiętrowy budynek po przeciwnej stronie alei Niepodległości. Stukasy? Przyglądamy im się z lękliwym niedowierzaniem. Nagle zaczynają się zniżać i pikować wprost na dom. Warkot i gwizd silników potężnieje z każdą chwilą. Na wysokości niemalże dachu, widoczni przez szklaną kabinę piloci wyrywają maszyny w powietrze, a od każdej z nich odrywają się dwa błyszczące cygarowate kształty.   Bomby.   Mija kilkanaście sekund długich jak wieczność, zatrzymane oddechy — dom stoi. Niewypały? Nie. Potężne, następujące jeden po drugim wybuchy, dym, kurz, cegły wylatujące w powietrze, walące się mury. Nic nie widać. Powietrze pełne jakiejś zawiesiny nie daje się wciągnąć w płuca.  Nie pomagają mokre chustki przyłożone do twarzy.   Gdy Ewa zagarnąwszy ze sobą sanitariuszki dobiegła przez jezdnię na miejsce, kurz już opadał, ale nie wiadomo było, jak zabrać się do odgrzebywania zasypanych. Bomby przeleciały przez całą klatkę schodową i eksplodowały w piwnicy. A dom, mimo że nie wykończony, był już zamieszkany i lokatorzy schronili się w ogromnej piwnicy, nie mającej jeszcze wszystkich ścianek działowych. W końcu udało się Ewie znaleźć jakieś niezawalone okienko tuż nad ziemią, przez które dostałyśmy się do środka. Masakra była całkowita. Jęki wskazywały jednak, że są tu jeszcze żywi ludzie. Przez długie godziny, bo do trzeciej nad ranem, wyciągano osobno ręce, nogi, głowy i układano na jeden stos w dole wykopanym tuż obok kamienicy. Ewa niezmordowanie kierowała całą akcją, czarna od pyłu i kurzu, czerwona od cudzej krwi. Rannych, których było niewielu, bo prawie wszyscy zginęli, opatrywała na miejscu bądź sama odnosiła do punktu sanitarnego. Krążyła tak niestrudzenie do końca akcji, aby potem asystować opatrującemu doktorowi „Hermanowi” i nakładać jeden po drugim bandaże i opatrunki.

„Marek” ze swoimi ludźmi obsadził blok na rogu Ursynowskiej i alei Niepodległości. Podłe to było miejsce, bo po pierwsze dość daleko odsunięte od reszty zgrupowania, a poza tym sam dom miał charakter bardziej szkieletowej konstrukcji niż normalnego budynku. Z braku ścian osłonę stanowiły filarki i worki z cementem. Stało tu paru chłopców, reszta zaś na zmianę siedziała w małej, białej willi nazwanej nie wiadomo, dlaczego „Bilbao”.

Zważywszy na wyeksponowanie miejsca, dyżurowały tu stale dwie sanitariuszki. Przez dwa, trzy pierwsze dni po obsadzeniu tej placówki, „Bilbao” było dla dziewcząt upragnionym miejscem oddelegowania. Nie wymacana jeszcze przez działo kolejowe willa była zupełnie pusta, na pierwszym piętrze stały prawdziwe łóżka z prawdziwą czystą pościelą, a w spiżarni skarby w postaci konfitur, konserw i nawet butelki wina i doskonałej nalewki. Wino zarezerwowano dla rannych, ale nalewka… nadaje się tylko dla zdrowych. Z tyłu willi można było siedzieć na schodkach i grzać się na słońcu, które chociaż chwilami czarne i zadymione, promieniowało ciepłem.

Ewa idąc wieczorem do „Bilbao” zabrała mnie ze sobą. Chciała mnie mieć przy sobie na tym, jak mówiła „rajskim wypadzie”, a poza tym chciała dać mi możność odpoczynku. Zaczynałam już wprawdzie trochę słyszeć, ale po wielu bezsennych nocach z trudnością otwierałam oczy. Poszłyśmy wieczorem. O tej porze cichło już bombardowanie lotnicze, ustawało ostrzeliwanie z dział kolejowych i granatników. Nad Warszawą stała tylko bez przerwy wielka łuna i tłukł się ogromny, duszący kłąb dymu. Noc minęła spokojnie i tylko w ogródkach działkowych odbyła się jakaś krótkotrwała, chaotyczna strzelanina, z której chłopcy wrócili bez strat i ran, natomiast z chlebakiem wypchanym znalezionymi po omacku pomidorami.

Ewa siedząc na schodach zmieniała któremuś z chłopców opatrunek. Denerwował się, żeby prędzej, bo musi dogonić kolegów, którzy już poszli. Właśnie wskakiwali ,do rowu dobiegowego, gdy nagle wszyscy zastygli w bezruchu usłyszawszy nieznane dotychczas głośne, regularne dźwięki przypominające do złudzenia zgrzyt zardzewiałych, olbrzymich drzwi. Cóż to było? Spojrzeli w górę. Od strony Rakowieckiej nadlatywały, dziewięć w grupach po trzy, nieznane podłużne pociski. Przypadli do ziemi. Dziewięć potwornych, jeden po drugim następujących wybuchów i jakiś niezwykły podmuch targnął powietrzem. Chmura czarnego pyłu kłębiła się, gryząca i nie pozwalająca odetchnąć. Ewa ocknęła się po chwili i natychmiast zaczęła poszukiwać rannych. Mnie podmuch przeniósł kilkanaście metrów dalej i rzucił w siatkę sąsiedniego ogródka. Siedziałam teraz na ziemi, mrugając nieprzytomnie oczami, cała czarna od kurzu, ziemi i sadzy. Ewa pobiegła w stronę rowu dobiegowego. Nie było go. Nie było też całego narożnika pięciopiętrowego domu. Skoczyłyśmy w tamtą stronę we dwie. Czterech chłopców leżało na wznak na ziemi. Byli czarni i zakurzeni, ale cali. Nie rozumieli ani tego, co się stało, ani tego, jakim cudem nie są ranni.

„Sanitariuszka na jezdnię — krzyknął ktoś z trzeciego piętra — uważaj, bo walą czołgi.” — „Leć po nosze” — krzyknęła Ewa do mnie, a sama pobiegła naprzód. Na jezdni leżało dwóch chłopców: poparzeni, ale żywi, jęczeli głucho. Biegnąc z noszami widziałam, jak Ewa uklękła koło jednego z nich i nagle przypadła do ziemi. Dwa kolejne ciężkie wybuchy: dwa wielkie słupy ziemi, kostki ł kamieni zakryły wszystko. Czołgi. Korzystając z tej chmury pyłu przypadłam z noszami do nich. „Dostałaś?” — krzyknęłam do Ewy. „Nie wiem. Ładuj.” Zaniosłyśmy jednego z nich za zbawczy mur, zdjęłyśmy go z noszy, kiedy stanął obok nas dr „Herman”, wprost od opatrunków, bo miał na sobie fartuch, niegdyś biały, a dziś wyglądający tak, jakby na nim wymalowano przedziwną mapę świata. „Myślałem, że tu nikt nie żyje. Widzieliśmy te pociski.” Ogień się wzmagał. Z oddali waliło działo kolejowe, czołgi ryły pociskami całe przedpola, trafiały w odsłoniętą ze wszystkich stron placówkę. Potworne tumany pyłu ceglanego zasłaniały wszystko. Poruszając się jak we mgle słyszeliśmy świst lecących ponad głowami granatów. Ewa schyliła się po nosze. „Nie pójdziesz teraz” — zawołałam, chwytając ją za rękę. Ewa stanowczym ruchem odsunęła przytrzymującą ją dłoń, błysnęła w uśmiechu białymi zębami w usmolonej jak u kominiarza twarzy i padła na jezdnię. Trąciłam Andrzeja: „ranny”. Kiedy lekarz schylił się nad jęczącym, podbiegłam do Ewy i przypadłam do ziemi. Ewa usunęła już z nóg rannego kamienie i ziemię, którymi przysypał go kolejny pocisk. Ładujemy go na nosze. „Idziemy?” — pytam Ewę prostując się.

Ruszamy naprzód wolnym krokiem, nie w nogę, aby jak najmniej chybotać noszami. Przed „Bilbao” dogania nas podmuch padającego tuż obok pocisku. Ocknęłam się dopiero za murem. Mnie i rannego, który spadł z noszy, wciągnęła tam Ewa przy pomocy doktora Andrzeja. Sama solidnie sponiewierana, nie straciła jednak przytomności. „Dostałaś?” — spytałam, widząc krew na jej czole. „Owszem, ale znów kamieniem. Na mnie to im nawet kuli szkoda.”

Generalne natarcie niemieckie na Mokotów od strony Fortów i Okęcia rozpoczęło się 24 września. Od wczesnych godzin rannych nad ogródkami, w których sterczały już tylko kikuty drzew, nad dziurawymi jak rzeszoto willami, pełniącymi z woli ludzi rolę fortec i bunkrów — rozszalało się piekło ognia wszelkiego rodzaju i kalibru. Stukasy latały niziutko, a piloci wychylali się z kabin, żeby zobaczyć skutki swej niszczycielskiej działalności. Zgrzytliwe skrzypienie „szaf” poprzedzało potworne wybuchy pocisków, rozrywających ściany domów jakby były z tektury. Działa kolejowe i miotacze min grzmiały głucho i jednostajnie, bez żadnych przerw. W porównaniu z tym, świergotliwe i rozgadane w locie granaty wydawały się niegroźne i niekąśliwe. Placówka z „Bilbao” została ściągnięta i osadzona w szerokim przeciwczołgowym rowie, równoległym do alei Niepodległości, frontem do ogródków działkowych. Z ,,Drago” wycofano obrońców i przerzucono do częściowo rozwalonego bombami pięciopiętrowego bloku po przeciwnej stronie alei Niepodległości, tam gdzie pierwszy nalot tak zmasakrował mieszkańców. W alei Niepodległości, od Rakowieckiej, stanęły czołgi i prażyły niemiłosiernie, rozwalając reperowaną systematycznie i bezskutecznie barykadę nad rowem dobiegowym, po czym wkrótce rozwaliły ją doszczętnie. Nie było zresztą komu jej reperować. Niemcy zaciskali pierścień wokół następnej dzielnicy skazanego na zagładę miasta.

Sanitariat pracował bez tchu i bez chwili wytchnienia. Coraz więcej rannych przybywało w małych piwniczkach, coraz dłużej trwało czekanie na opatrunek, coraz więcej gruzu zasypywało chorych i personel. Siedziałam w rowie przeciwczołgowym, skąd co pewien czas przytaszczałam jakiegoś rannego. Ewa była w pięciopiętrowym bloku po przeciwnej stronie jezdni. Gdy natarcie niemieckiej dywizji ruszyło szerokim frontem przez pola i widać już było wyraźnie zielone sylwetki w mundurach, kryjące się wśród krzaków, ktoś przeskoczył aleję i wezwał dwie sanitariuszki do pomocy. Podbiegłam z Marią. Rannych było kilku. Wszystkich trzeba było jak najprędzej zabrać. Najciężej ranny był dziewiętnastoletni, jasnoblond chłopiec — „Puchacz”. Ewa starannie go opatrywała, a my wynosiłyśmy pozostałych. Dziwnym zbiegiem okoliczności przechodząc przez jezdnię wolno, po kolei, z rannymi, udało się nam przeprowadzić wszystkich do piwnicy szpitalika. Ale tam zaczęła się już ewakuacja rannych na Bałuckiego. Trzeba było i z tymi pójść dalej. Wracałyśmy z Bałuckiego kłusem i znów skok przez jezdnię, i znów zakładanie nowych prowizorycznych opatrunków i odprowadzanie lub odnoszenie rannych.

Czas przestał się liczyć. Nie wiadomo, czy trwało jeszcze „dziś” czy zaczęło się „jutro”. Mrowie zielonych sylwetek w ogródkach było odległe o 200, może o 150 metrów. Gdy wracałyśmy po raz któryś, ogłuszone hukiem, nie czując zmęczenia, ktoś zatrzymał nas przed samym skokiem przez jezdnię: „Stójcie! Cofamy się” — powiedział twardo „Kazik”.

— A gdzie Ewa? — krzyknęłam.

— Została — odrzekł głucho.

— Idę po nią. Jest ranna?

— Nie ranna. Została z „Puchaczem”! Patrz! — szarpnął mnie za ramię i wyciągnął rękę w tamtą stronę.

Niemcy zajmowali budynek. Czołgi dojeżdżały do Szustra. Obojętna na wszystko, nie kryjąc się i nie schylając głowy wracałam na Bałuckiego.

Olcha Ludwikiewicz „Oleńka” 6 WŻDH 

1Placówka powstańcza w domu przy alei Niepodległości róg Odyńca.

Biogram

Urodziła się 7 IX 1919 r. w Warszawie. Córka Ignacego, płk. WP, ministra skarbu w latach 1929–1931, posła na Sejm RP i Stanisławy z Kuszelewskich, pisarki i tłumaczki literatury pięknej, w czasie okupacji uczestniczki konspiracji i Powstania Warszawskiego pod pseudonimem Elźbieta.

Ewa w 1937 r. zdała egzamin maturalny w Szkole im. J. Słowackiego w Warszawie. Była harcerką 3 WŻDH chorągwi warszawskiej, sportsmenką, pilotką szybowcową. W 1938 r. zaczęła studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego.

We wrześniu 1939 r. uczestniczyła w obronie Warszawy, pracując razem z matką na punkcie opatrunkowym w Szpitalu Dzieciątka Jezus. W czasie okupacji ukończyła Szkołę Pielęgniarską i specjalny kurs ratowania ciężko rannych; kontynuowała studia medyczne na tajnym Wydziale Lekarskim. Ideowo była bliska grupie młodzieży socjalistycznej skupionej wokół pisma „Płomienie”. Współpracowała z Komitetem Porozumiewawczym Lekarzy Socjalistów i Demokratów i wydawanym przez nie tajnym czasopismem nazywanym później „Alfabetem Lekarskim”, które – nie mając nazwy – oznaczało poszczególne numery literami alfabetu (do 1944 r. ukazało się około 30 numerów). Uczestniczyła w akcjach humanitarnych podziemia konspiracyjnego, m.in. w ratowaniu dzieci z Zamojszczyzny. Należała do Szarych Szeregów, była współorganizatorką hufca mokotowskiego. Od września 1943 współdziałała z oddziałem Agat (późniejszy Parasol) Kedywu KG/AK, dowodzonym przez studenta tajnej medycyny Wacława Dunin-Karwickiego.

W Powstaniu Warszawskim Ewa, pod pseudonimem Mewa, kierowała na Mokotowie służbą sanitarną Kompanii 02 pułku Baszta, dowodzonej przez ppor. Misiewicza. Organizowała i pracowała w patrolach sanitarnych. 2 sierpnia wraz ze swoją zastępczynią i przyjaciółką Olchą Ludwikiewiczówną – Oleńką, odnosiły do szpitala ciężko ranną kobietę; trzy młodziutkie sanitariuszki patrolu pozostały – zdawałoby się bezpieczne – w piwnicznym punkcie opatrunkowym na Narbutta wraz z rannymi i opiekującą się nimi lekarką cywilną. Zanim jednak Ewa i Oleńka zdążyły wrócić – odcinek i punkt zajęli nacierający gwałtownie Niemcy. Ewa boleśnie przeżyła los dziewcząt – nieznany, a przecież wiadomy. Czując się za nie odpowiedzialna, chciała je uchronić przed śmiertelnie niebezpieczną drogą z ranną pod ostrzałem, a tymczasem…

Następnie Ewa zorganizowała szpitalik polowy na tyłach broniącej się wówczas w domu na rogu Alei Niepodległości i Odyńca, Kompanii 02; placówkę tę nazwano „Alkazar”, a gdy linie powstańcze przesunęły się do Szustra, Ewa przeniosła tam szpitalik. Podjął w nim pracę dr Herman – Andrzej Weryho, doszło też kilka nowych sanitariuszek; pozostawiło to Ewie więcej czasu na przebywanie na najbardziej wysuniętych placówkach, opatrywanie tam rannych i ściąganie ich z pola walki pod gęstym ostrzałem. Gdy chodziło o ratowanie rannego, ani Ewa, ani Oleńka nie zważały na niebezpieczeństwo.

24 września rozpoczęło się generalne natarcie na Mokotów. Do bombardujących stukasów już wcześniej dołączyły się pociski moździerzowe, tzw. „szafy” i najcięższe pociski z działa kolejowego. Zarówno małe domki, jak nieliczne wielopiętrowe budynki Mokotowa padały miażdżone nawałą ognia.

26 IX na placówce – wówczas przy Alei Niepodległości 117/119 –  wielu  powstańców zostało rannych. Opatrywano ich na miejscu, ostrzał był zbyt wielki na przenoszenie. Dowódcy – kpr. Dzikowi (Witold Gorzkowski-Wetta) pocisk urwał obie nogi; ciężko ranny został też dziewiętnastoletni Puchacz – Ryszard Stankiewicz. Zaniesiono ich do piwnicy. Ewa odmówiła odejścia od nich. Zdrowi pobiegli dalej walczyć – Ewa pozostała z rannymi.

Gdy Niemcy wkroczyli, zabili rannych, Ewę zastrzelili. Parę miesięcy później znaleziono ciało Ewy – z bandażem w ręku.

Ewa została odznaczona pośmiertnie Krzyżem Orderu Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych.

Opr. Ewa Orlikowska-Krasnowolska

Źródło

Olcha Ludwikiewicz „Oleńka" 6 WŻDH (do 1939 roku) w :”Pełniac służbę – z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945” PIW 1983 oraz Pamiętnik Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego – Powstanie Warszawskie i medycyna, wydanie II, Warszawa 2003 r.