W Powstaniu:

RGO na Placu Dąbrowskiego 2/4

ŁĄCZNOŚĆ I MEDYCYNA

W listopadzie 1939 r. otrzymałam polecenie od harcmistrzyni Janiny Tworkowskiej zorganizowania podziemnej drużyny harcerskiej, która istniała przed wojną w gimnazjum Haliny Gepnerówny w Warszawie. Zostałam więc drużynową XI drużyny ZHP, a następnie hufcową hufca Grzybów w Warszawie. W ramach pracy harcerskiej w 1940 odbyłam przeszkolenie sanitarne w Klinice Chirurgii w Szpitalu Dzieciątka Jezus. W 1941 r. rozpoczęłam studia medyczne w szkole sanitarnej doc. Jana Zaorskiego. W 1942 r. starsze harcerki zostały wcielone do Armii Krajowej. Mojej grupie przypadł przydział do łączności. W ten sposób w okresie okupacji i w Powstaniu Warszawskim splotły się ze sobą łączność i medycyna. Wspólną cechą służby w łączności w obu tych okresach była samotność łączniczki. Szło się samotnie do nieznanych ludzi z zawiadomieniem o donosie w gestapo i samotnie z meldunkiem powstańczym. Ale w czasie powstania spotykało się wielu chorych i rannych. Udzielenie im pomocy było nakazem medycznego sumienia.

Byłam w plutonie łączności w dowództwie Śródmieścia u pułkownika Radwana. Drużyna łączniczek to były trzy pięcioosobowe patrole. Byłam patrolową i jedną z najstarszych łączniczek w oddziale. Drużyna męska stanowiła obsługę sieci telefonów. Stacjonowaliśmy w zespole zabudowań między Placem Dąbrowskiego i ul. Mazowiecką, zmieniając kwatery w razie konieczności. Jako tło dla problemów medycznych podaję kilka fragmentów z mojego życia łączniczki. Chodziłyśmy z meldunkami na ochotnika. W niektórych przypadkach nasz dowódca, por. Rymkiewicz, wyznaczał sam łączniczkę. Przytaczam takie przykłady.

1. 2 sierpnia rano otrzymałam pilny meldunek do zaniesienia na drugą stronę Marszałkowskiej na wprost Moniuszki. Toczy się walka o Pocztę Główną na Placu Napoleona. Ulice puste, bez barykad. Bliskie strzały, których nie umiem zlokalizować. Biegnę Moniuszki, przystaję w bramie nr 8 – tu była moja szkoła Gepnerówny. Posterunek AK poucza mnie: – Biec blisko ścian budynków, bo duży ostrzał i uważać na czołg, który strzela z Saskiego Ogrodu w Marszałkowską. – Biegnę na drugą stronę ulicy. Martwy niemiecki żołnierz leży w poprzek chodnika. Przeskoczyć go czy okrążyć? Okrążyłam. Skręcam w Marszałkowską do pierwszej bramy. Posterunek uzgadnia mój bieg z przeciwną stroną ulicy. Znów biegnę, czołg nie strzelił. Oddaję meldunek, chwilę czekam na odpowiedź. I nie mam czasu się bać, bo wciąż biegam. Wróciłam i tłumaczę się dowódcy, że to długo trwało, bo musiałam zatrzymywać się w drodze. A on mnie uspokaja, przewidywał, że nie zdołam tam dotrzeć. I dopiero wtedy oddaję mu meldunek.

2. Pod koniec pierwszego tygodnia walk budzą mnie w nocy. Mam dostarczyć na Politechnikę dużą, szczelnie zapakowaną paczkę. Dostaję hasła dla wart i wędruję do Alei Jerozolimskich. Tu jest jedyne przejście, bez żadnej osłony. Niemcy strzelają z BGK nierytmicznie. Wskazują mi bramę na ukos, przebiegam. Idę piwnicami, na ścianach napisy podają kierunek. Muszę dojść do Kruczej. Idę w jej stronę którąś przecznicą. Tuż przed rogiem zostaję wciągnięta do bramy. W niej kilku mężczyzn i kobieta. Zachowują się idiotycznie. Pytają, dlaczego chodzę po godzinie policyjnej i co znaczy moja powstańcza opaska. Ale mówią po polsku. Opasek nie mają. Zabierają mi paczkę i prowadzą na piętro w celu rewizji osobistej. Ta kobieta ma jej dokonać. To jest kulturalna inteligentka. Orientuję się szybko, że ta rewizja to fikcja, a chodzi o paczkę. Oddają mi ją, ale jest rozdarta. Teraz dopiero widzę, że są to niewypełnione legitymacje Armii Krajowej. Jestem wolna, ale przerażona. Zatrzymuje mnie posterunek AK–owskiego zgrupowania. Melduję oficerowi, że idę na Politechnikę, ale zabrano mi część przesyłki. Uspokaja mnie. On idzie do swego dowództwa i odda te legitymacje. Ja mam odpocząć przed powrotem.

Powrót bez przygód, tylko stojąc przed skokiem w Alejach patrzę na płonącą Warszawę w nocnej scenerii i czuję, że kapią mi łzy. Nie miałam przykrości z powodu tego incydentu. Znacznie później dowiedziałam się, że w tym domu stacjonował oddział Armii Ludowej.

3. 16 sierpnia. Jedyna wyprawa zbiorowa. Idą dwa patrole łączniczek i dowódca. W gmachu PKO otrzymujemy rozkazy. Idziemy pod barykadą przy Świętokrzyskiej za Marszałkowską. Nie możemy trafić do celu. Błąkamy się wśród ruin getta i oswajamy z rakietowym ostrzałem. W samotnej bramie, której zabrakło domu, podmuchy „krów” rzucają nami jak piłką. Obijamy się o ściany, ale są to drobne urazy. Więc powrót do PKO, a potem już bezbłędnie na ulicę Krochmalną.

Siedzimy w małym sklepiku przy barykadzie. Tu walczy robotnicza Wola. Żołnierze wpadają, coś krzyczą. Jeden zdobył ręczny karabin maszynowy i pas z amunicją cały zakrwawiony, bo ściągnął go z zabitego Niemca. Wzbogacamy swoje słownictwo. Tylko jedna łączniczka wyszła z bliskim meldunkiem. Planowany atak w celu połączenia ze Starówką nie nastąpił. W powrotnej drodze obserwujemy alianckie zrzuty, większość na obszar niemiecki. Wróciliśmy bez strat. A Niemcy w Paście chyba spali. Jedenastoosobowa grupa przekroczyła Marszałkowską czterokrotnie bez ostrzału.

4. Początek września. Rozkaz niezwykły, bo mamy iść na Powiśle we dwie, z Wirą. Meldunek jest ważny, a dojście niebezpieczne, więc chociaż jedna musi dojść. Ubierają nas w wiatrówki mimo upału, a na głowy chustki kryjące włosy. Mamy przejść przez dom, w którym jest duży pożar. Przejście przez Nowy Świat jest przy Wareckiej, ale przez Plac Napoleona można iść tylko pod „Prudentialem”, bo przy Poczcie ostrzał od strony Mazowieckiej jest nie do przebycia. Nie można też skręcić w Warecką z placu. Trzeba tam dojść od strony Górskiego. Cały Plac Napoleona to gruzowisko i wertepy. Jest ostrzał artyleryjski z ciężkich dział. Ich świst i podmuch przygniata nas do ziemi. Tuż przy mnie martwa dziewczyna z powstańczą opaską. Z „Prudentialu” stale coś spada. Wołam do Wiry, że musimy iść prędzej, bo nie dojdziemy. Ona odpowiada: – Nie mogę prędzej, bo mam wysokie obcasy. –To nie żart. Jej własne buty rozleciały się po przejściu kanałem ze Starówki. Wreszcie ulica Górskiego. Domy jeszcze stoją, ale musimy przejść przez ten pożar. Gorąco, biegniemy, udało się. Powiśle już mniej spokojne niż oglądane poprzednio. Dojście do celu oryginalne. Schody w budynku na Tamce, z nich przez okno na dach innego domu, a tam drabiną do budynku na skarpie. To ulica Bartoszewicza. Wróciłyśmy całe.

5. Ostatnie wspomnienie, typowe, bo na ochotnika. To była taka codzienność łączniczki. Stacjonowaliśmy na Widok, a ja szłam z meldunkiem do utrzymujących się stale na pozycji czujek batalionu Kiliński, dochodzących do Kredytowej. Na Świętokrzyskiej przystanęłam w zagłębieniu przed wejściem do opuszczonego już gmachu PKO. Ulicę zamykała barykada od strony Nowego Światu. Była niska, uszkodzona przez pociski granatnika. Tu była ranna Mała Danusia. Przed barykadą leżał mężczyzna z rozrzuconymi rękami, a obok kubeł na wodę. Tak też się ginęło. Powrót był szybki, tylko jakiś pijany facet zaczepił mnie pytając, czy nie boję się chodzić sama po takim pustkowiu. Pytanie dla łączniczki retoryczne.

A teraz o medycynie. 1 VIII jestem do trzeciej w szpitalu na Płockiej. W domu czeka mnie wiadomość o powtórnym zgrupowaniu w lokalu RGO na Placu Dąbrowskiego 2/4. Kazano nam przygotować paczki z opatrunkami osobistymi, co robiłyśmy we frontowym pokoju. Dwadzieścia minut przed piątą Niemcy, znający już miejsce naszego zgrupowania, zaczęli ostrzeliwać budynek, a my dalej liczyłyśmy opatrunki. Na wojnie strzelają, a żołnierz wykonuje rozkazy. Dopiero jakiś oficer, który otworzył drzwi, krzyknął: – Natychmiast wycofać się na korytarz, wybiją was, zanim powstanie się zacznie. – Nabierałam doświadczenia.

Zakwaterowano nas w wysokiej kamienicy, cofniętej w głąb zabudowań. 4 VIII przez bramę tego budynku, wspartą na kolumnach, bomba wpadła wprost do piwnicy, gdzie mieścił się szpital polowy. To była masakra. Wybuch w szpitalu, a z uszkodzonych rur woda zalewała rannych. Wydobywano żywych i umarłych. Konieczna była natychmiastowa pomoc. Otrzymałam zgodę na udział w tej akcji. Prowadziłam do szpitala na Świętokrzyską rannych, którzy mogli iść podtrzymywani przez dwie osoby. Chłopcy obsługiwali nosze. W prowizorycznej izbie przyjęć zastałam kłębowisko rannych i personelu, a wszystko pod nadzorem doc. Zaorskiego. Przedstawiłam mu się naiwnie jako studentka z jego szkoły i spytałam, czy mogę coś pomóc, a on powiedział: – Jak z mojej szkoły, to jeszcze pani nic nie umie. – Ale po chwili polecenie: – Na korytarzu jest trzech rannych Niemców. Proszę ich opatrzyć. – To byli żołnierze wehrmachtu. Rany nie były ciężkie. Opatrzyłam je. I znów polecenie: – Proszę ich odprowadzić do celi. – A więc prowadziłam jeńców. Gdy strażnik z karabinem otworzył drzwi piwnicy, było ich tam już kilku. Ale byli to jakby inni Niemcy. Wystraszone twarze nie miały cienia niemieckiej buty. I padło tylko jedno słowo – Wody. – Działałam coś jeszcze w tym szpitalu. Nie pamiętam wszystkiego dobrze, ale jedno pamiętam do dziś. Ja im tej wody nie dałam, choć nie wiem, dlaczego.

Następnego dnia stwierdziłam, że dwie łączniczki z mojego patrolu, oddelegowane do zburzonego szpitala, nie powróciły do oddziału. Odnalazłam je w szpitalu w PKO. Janka (tegoroczna maturzystka) leżała w kostnicy jak żywa, tylko przez czoło bandaż nawet nie pobrudzony krwią. Halina, jej matka, w ciężkim stanie. Ma uszkodzone oczy. Nie wiadomo, czy odzyska wzrok. Otrzymałam pozwolenie odwiedzania jej co dzień, ale na krótko, bo rannych przybywa, a wentylacja w podziemiach zła. I drugi warunek – nie mówić o śmierci córki. Ona wie, że Janka żyje, ale nie odzyskała przytomności. A kazała mi przysięgać na wszystkie świętości, że mówię prawdę. I przysięgałam wiele razy, aż nadszedł dzień, gdy powiedziała: – Ja już wiem.

Chodziłam do tego szpitala. To była oczywiście tylko pomoc psychiczna. Ale od tego czasu w plutonie łączności zauważono mnie jako medyczkę i stale miałam jakieś sanitarne zajęcia. Niektóre dotyczyły również ludności cywilnej. Tak było w połowie sierpnia, gdy stacjonowaliśmy w piwnicach na Mazowieckiej. Do sąsiedniego budynku, gdzie była kwatera Radwana, wpadł jakiś dziwny pocisk. Wyniesiono na podwórze kilkanaście osób. To byli cywile. Wywołano mnie tam i stwierdziłam, że nie są to ranni. Ale nie oddychali i nie czułam tętna. Usiłowałam ich cucić, robiłam prymitywne sztuczne oddychanie – bez rezultatu. To byli martwi ludzie. I znów wzywają mnie na naszą kwaterę. Przynieśli Zosię, która miała służbę u Radwana. Ona też nie daje oznak życia. Pochylony nad nią ksiądz udziela ostatniej posługi. Czując swoją bezsilność sięgam do apteczki i robię podskórny zastrzyk z kofeiny a może adrenaliny. I następuje samoistny oddech. Nie wiem, czy coś pomogłam. Może ona miała krótszy kontakt z tym nieznanym środkiem z tego pocisku, czy też wymodlił się za nią ten ksiądz. Fakt, że Zosia żyje do dziś i z ogromną przesadą głosi moją chwałę.

W czasie walk na Krakowskim Przedmieściu i w Kościele świętego Krzyża, jeden z kolegów z naszej placówki stacjonującej na Czackiego, sam lekko ranny, przeprowadził podkopem pod Mazowiecką grupę rannych cywili do naszej kwatery. Opatrzyłam wszystkich. Tak więc prowizoryczne ambulatorium działało.

Chodzenie z meldunkami w dzielnicach nieco mniej zniszczonych było jak spacer w gęsto zaludnionym mieście. Spotykało się wielu ludzi. Toteż idąc ulicą Złotą, dowiedziałam się, że moja ranna siostra przyszła przez kanał ze Starówki. Od dwóch tygodni miała odłamki pocisku z granatnika w stopie. Na Starym Mieście nie było warunków do ich usunięcia. Uprosiłam więc docenta Zaorskiego i sam wykonał zabieg. Tylko uprzedził, że będzie piszczała, bo jak przystało – operacja wykonywana przez protekcję – będzie bez znieczulenia, bo już zabrakło środków znieczulających. W Śródmieściu szpitale też odmawiały takich drobnych zabiegów z braku czasu. Łączniczka z K–1 czekała tydzień na wyjęcie odłamka z kolana. A właśnie te łączniczki miały zasługi dla sanitariatu. Przeprowadziły one kilka grup rannych AKowców kanałami ze Starówki.

4 września przyszła do nas łączniczka z K–1, Dasia. Gdy wracała, por. Rymkiewicz wysłał z nią naszą drużynową Romę. Na Świętokrzyskiej pocisk artyleryjski uderzył w dom, zasypując obie łączniczki rozżarzonymi gruzami. Dasia z rozległym poparzeniem zmarła w szpitalu po tygodniu. Romę przyniesiono do naszej kwatery. Miała ranę wypaloną jakimś żelastwem wzdłuż całego podudzia. Miałam więc nową pacjentkę.

Nasz pobyt na Mazowieckiej stał się już niemożliwy. Chyba 5 IX nocą przenieśliśmy się do piwnicy na ul. Górskiego. Chłopcy przenieśli Romę. Po kilku godzinach – nalot i jesteśmy zasypani. Nie mamy wyjścia. Odkopano nas, ale nie ma nowej kwatery. Chmielną płynie fala uchodźców z Powiśla. Kierunek: barykada przez Aleje i Śródmieście Południowe. Siedzimy w jakimś rozgałęzieniu piwnicy, a przed nami defiluje ludność Powiśla. Bezczynne oczekiwanie męczy. Nasi palacze nie mają już papierosów. Ja nie palę, więc nie wstyd prosić. Uzbierałam trochę.

Nowa kwatera jest w parterowym mieszkaniu we frontowej części budynku w Alejach. Ma tu być bezpiecznie, bo Niemcy chroniąc tunel, nie bombardują tych domów. Ale jest to linia frontu – nieustanna kanonada karabinów maszynowych. Trwa bitwa o dom przy Brackiej i sąsiednie kamienice w Alejach. Ktoś mówi, że Niemcy puszczają takie wybuchające czołgi Goliaty. Boję się. Nie ma nic do roboty, nawet centrala telefoniczna nie podłączona. Ale gdy łączność milczy, to wkracza medycyna.

Zawiadamiają mnie, że patrolowa Hala, ciężko ranna, jest w punkcie sanitarnym w gmachu Braci Jabłkowskich. Spotykam tam koleżankę ze studiów. Mówi, gdzie znaleźć Halę, ale mówi jeszcze, że Niemcy uderzą lada chwila. Oni przenoszą się za Aleje. Proponuje mi dołączenie do ich ekipy, bo tu już nic nie zdziałam. Odnajdujemy Halę w parterowym pokoju z wejściem z podwórza Braci Jabłkowskich. To jest tymczasowy skład rannych. Na pryczy wzdłuż ściany leży około siedmiu osób. Hala jest nieprzytomna, ma obandażowaną głowę. Natomiast leżący obok mężczyzna jest pobudzony. Siada i pada na nią co chwila. Moje zajęcie polega na ciągłym układaniu go obok. Chłopcy poszli szukać noszy. Młody mężczyzna pyta, dlaczego nie czuje nóg. Jest ranny w plecy. Co mam powiedzieć? Mówię, że trzeba poczekać, aż uraz minie. Koleżanka z punktu sanitarnego ponawia swoją propozycję – oni już się przenoszą. Tu jest psychoza strachu. Spodziewają się, że Niemcy wkroczą i wymordują wszystkich. Nie wiem dlaczego, ale wtedy właśnie nie bałam się. Miałam poczucie rezygnacji. Ale nie przyszli Niemcy, tylko nasi niezawodni koledzy z noszami. Przenieśli Halę do szpitala za Aleje. Wróciła po kilku dniach do oddziału. Rana na czole goiła się przez ziarninowanie.

To mieszkanie przy barykadzie w Alejach nie było dobre. Znów przeprowadzka na Widok. Po przeciwnej stronie ulicy – sztab Radwana, a w nim nasza centrala telefoniczna Sławomir. Już pod koniec września zostaje ranna najmłodsza łączniczka z mojego patrolu, szesnastoletnia Mała Danusia. Jest w szpitalu na Chmielnej. Spotykam tam znów koleżankę ze studiów. To była chyba Pestka. Zapada decyzja transportu Danusi do szpitala za Aleje. Przenosimy ją na krótki postój do naszej kwatery. Ona wymaga poważnej operacji czaszki. Potrzebny jest Roentgen. Leży nieprzytomna, z owiniętą głową i miauczy coś monotonnie bez słów. I znów zdobycie tych cennych noszy i transport pod barykadą za Aleje. Mała Danusia została w szpitalu do kapitulacji.

Ostatnie dni powstania. Wracam z nocnego dyżuru przy centrali telefonicznej i chcę się przespać, ale Anita mówi, że idzie z meldunkiem i że z naszego patrolu tylko my dwie jeszcze całe. Ona dziś coś oberwie. Rugam ją i proponuję, żeby dziś nie szła. Ale idzie. Budzą mnie wkrótce. Był telefon z „Palladium”. Tam czeka na mnie ranna Anita. Siedzę na widowni kina, przez dziurę w suficie widać niebo. Anicie zakładają gips. Ma przestrzelone ramię. Ale łączniczka z gipsem na ręku jest sprawna. Po dwóch dniach idzie w tę samą trasę i wraca bardzo wesoła, bo miała przygodę. Jakiś harcerz czekając na przejście pod barykadą, coś zagadał, przytulił się do tego gipsu i powiedział: – Ale masz jędrne ciało. – Na Widok przetrwaliśmy do kapitulacji.

Jak widać z tych wspomnień, mój udział w powstaniu to przede wszystkim łączność. Dodatkowe czynności medyczne nie miały dużego znaczenia dla służby sanitarnej. Nie widziałam więc potrzeby wspominać o tym w licznych kwestionariuszach kombatanckich, które znacznie później kazano mi wypełniać. Zaskoczeniem więc było otrzymanie w stanie wojennym dwóch legitymacji odznaczeń z Londynu. Na jednej z nich w rubryce „przydział” napisano: „Sanitariuszka – łączniczka I Obwodu. Powstanie Warszawskie”. A jednak moi dowódcy zauważyli tę działalność sanitarną. Może więc, w tych trudnych dniach, liczyła się każda pomoc, nawet opiekuńcza

.Życiorys

Urodzona 24 IX 1921 r. w Warszawie. Studia medyczne rozpoczęła w Szkole doc. Zaorskiego w Warszawie w 1941 r. Dyplom lekarza uzyskała na Uniwersytecie Warszawskim w 1948 r. Uzyskała następnie specjalizację z pediatrii i neonatologii. Od 1953 r. prowadziła Oddział Noworodków w Klinice Położnictwa SDL i CMKP. W ostatnich latach przed emeryturą była kierownikiem Kliniki Neonatologii w CMKP w Warszawie.

Większość prac naukowych dotyczy konfliktów serologicznych i perinatologii oraz hematologii i transfuzjologii płodu i noworodka.

Źródło

Pamiętnik Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego – Powstanie Warszawskie i medycyna, wydanie II, Warszawa 2003 r. oraz Bożena Urbanek Pielęgniarki i sanitariuszki w Powstaniu Warszawskim w 1944r. Warszawa 1988. PWN