W Powstaniu:

Obwód V Mokotów, ul. Starościńska 3

Fragment dziennika.

31   lipca   1944,   poniedziałek1

Dziś odwołane zostało ostre pogotowie, ale zostałam jeszcze na Mokotowie 2, bo sytuacja jest naprężona. Czekamy na ogłoszenie godziny „W”. Dziś po południu w mieszkaniu „Wacki” (Alicji Sikorskiej) przy Alei 3 Maja składałyśmy przysięgę wojskową. Odbierali ją przedstawiciele AK. Dowiedziałyśmy się, że nasz punkt sanitarny będzie jedynym punktem czysto harcerskim. Inne harcerki przydzielone są do różnych punktów AK. Potem dorożką konną przewoziłyśmy wyposażenie naszego punktu na ulicę Starościńską 3 do mieszkania „Jagody”. Tam wszystko zostawiłyśmy. Nie wiemy jeszcze, gdzie zostanie zorganizowany punkt. Na razie gromadziłyśmy tylko środki opatrunkowe i lekarstwa.

Codziennie wpadam do domu. Żdzich3 dał mi szereg drobiazgów, jak scyzoryk i latarkę, które bardzo mi się przydadzą.

1   sierpnia   1944,   wtorek

Godzina „W” — godzina 17. „Wici” drogą sieci alarmowej dotarły do nas przed południem. Błyskawicznie przesłałyśmy je dalej i na długo przed wyznaczoną godziną stawiliśmy się wszyscy w mieszkaniu „Jagody”: lekarz, lekarka, pielęgniarka, punktowa i my — trzynaście sanitariuszek — podzielone na trzy patrole. Były to „Wacka”, „Fifina” (Maria Blicharz), „Tola”, „Irka” (Maria Ciszewska), „Zosia” (Zofia Kempisty) i jej siostra „Marysia” (Maria Kempisty), „Jagoda” (Jadwiga Kowalik), „Wera”, „Hala” i ja. Reszty imion nie pamiętam. Matka „Jagody” zawiadomiona, że jej mieszkanie będzie zajęte, zupełnie się załamała, bojąc się konsekwencji dla rodziny. Uspokajałyśmy ją, jak mogłyśmy, wreszcie lekarz uciął sprawę krótko i ostro. Przygotowaliśmy gabinet lekarski, pokój dla rannych itd., oczywiście wszystko bardzo prowizorycznie. Napięcie wzrastało w miarę zbliżania się godziny 17. Lekarz radził się posilić, ale kto mógłby jeść w takiej chwili?

Czekaliśmy w wielkim podnieceniu i napięciu na to, na co przecież przez cały czas przygotowywaliśmy się.

Równo z uderzeniem godziny 17 wymaszerował oddział chłopców z naszego domu. Nie wiedzieliśmy, że się tu zbierali. Wywiesiliśmy z balkonu chorągiew z czerwonym krzyżem. Usłyszeliśmy pierwsze strzały, z początku pojedyncze, potem z automatów, wreszcie nie milknącą strzelaninę. O godzinie 17.15 przysłano po nas. Byli pierwsi ranni. Wyruszyć ma jeden z trzech naszych patroli. Który? Wybór punktowej wypadł na patrol najstarszy — „Irki”. Poszły z noszami. Obserwowaliśmy je z balkonu. Doszły do rogu ulicy i tu przywitała je seria z automatu. Stanęły, kilka się nieco cofnęło. „Irka” wydała jakiś krótki rozkaz i pędem pobiegła sama przez ulicę pod ciągłym obstrzałem do bramy naprzeciw. Wróciła po kilkunastu lub kilkudziesięciu minutach, które nam czekającym wydawały się nieskończenie długie. Okazało się, że chłopcy, którzy wyszli z naszej bramy, natknęli się na silny obstrzał z okien jednego z domów. Jeden z nich padł. Ponieważ mieli dwóch swoich sanitariuszy z noszami, wysłali ich po leżącego. Usłyszeli znowu salwę i padł jeden z sanitariuszy. Zdołali go przynieść do sąsiedniego domu, gdzie „Irka” założyła mu pierwszy opatrunek. Pierwszy, który padł, prawdopodobnie już nie żył, gdyż zupełnie się nie poruszał. Obstrzał był tak silny, że nie można było podejść do niego. Trzeba było poczekać, aż się ściemni. Leżał na jezdni naprzeciw zdradzieckiego domu, w którym prawdopodobnie ukrywał się jakiś Niemiec i ostrzeliwał z okna. Wkrótce przyniesiono na noszach pierwszego rannego, któremu „Irka” założyła przedtem opatrunek. Kula weszła mu za uchem i wyszła okiem, które w ten sposób stracił. Miał i tak wiele szczęścia, że żyje po takim zranieniu. Zaraz też zjawiły się jego matka i siostra. Było mi ich bardzo żal, ale nie mogłam ich dopuścić do lekarza, który teraz opatrywał lżej i ciężej rannych znoszonych do nas. Po opatrunku zabrały go do siebie, by go pielęgnować w domu. Okazało się, że ten ranny był przyjacielem brata „Jadzi” (Jadwigi Czermińskiej), naszej harcerki i koleżanki szkolnej. Tymczasem ściemniło się już i pozwolono nam wyjść na ulice w poszukiwaniu rannych. Lżej ranni po opatrunku odchodzili do domów lub do znajomych. Najmłodsze z nas, między innymi i mnie przeznaczono do pomocy lekarzowi przy opatrunkach. Przyniesiono bardzo ciężko rannego w twarz i obie dłonie. Strzelał z pozycji leżącej i dlatego seria, która go dosięgnęła, przeszła mu przez obie dłonie i twarz. Jęczał cicho przy opatrunku. Trzeba było amputować mu duży palec i część lewej dłoni. Palec ledwo się trzymał, lekarz nawet nie dał mu znieczulenia. Podziwiałam, jak dzielnie to znosi, bo nożyczki, którymi lekarz odcinał palec, zgrzytały po kości. Przeniosłyśmy rannego do sypialni na łóżko. Robiła się noc. Rannych już przestali znosić. Posprzątałyśmy wszystko i otrzymałyśmy polecenie, żeby przespać się na kocach na podłodze. Ludzie znosili nam różne smakołyki, łapali nas na schodach i na siłę wmuszali mocną kawę lub wino widząc nasze wyczerpanie nerwowe i fizyczne. Nie mogłam usnąć tej nocy. Lekarz z posępną miną chodził od okna do okna, a zagadnięty odbierał nam nadzieję, powtarzając raz po raz: „To się nie może udać.” Odgłosy walki cichły, były coraz dalsze, tylko samoloty ciągle krążyły i reflektory prze-biegały po niebie. Lekarz, jedyny mężczyzna wśród nas, nie umie podnieść ducha i jeszcze go nam odbiera. Jego nastrój powoli udziela się innym. Kto nie śpi, stoi przy oknie i z niepokojem spogląda na opustoszałe, zamarłe ulice. Jakaś groza wisiała w powietrzu. Już nikt nic nie mówił, tylko snuli się jak cienie, nie śmiejąc sobie spojrzeć w oczy. Świateł oczywiście od ulicy nie zapalaliśmy. Kilka razy tej nocy byłam u naszego rannego, który bardzo cierpiał, a nikt się nim nie zajmował. Poprawiałam mu pościel, chwilę siedziałam i wychodziłam, gdy mi się zdawało, że śpi.

2  sierpnia   1944,   środa

Nad ranem zdjęłyśmy chorągiew Czerwonego Krzyża i zaczęłyśmy po-wracać do konspiracji, bo przebąkują, że naszych tu nie ma, że się wycofali dalej w kierunku Służewca. Rannego „Radwana” (Stefana Pietra-szewskiego) przeniosłyśmy do mieszkania od strony podwórza, gdzie leżało już dwóch innych rannych „Tadeusz” i „Marek” (Zdzisław Pawłowski). Był to punkt sanitarny Polskiej Partii Socjalistycznej. Nic o sobie nie wiedzieliśmy. Przykro nam było, że obsada tego punktu po prostu wycofała się i zniknęła okazując przed nami lęk i nieufność. Zupełnie, jak-byśmy nie o te samą sprawę walczyli. Zajęłyśmy się więc ich rannymi „Tadeuszem” i „Markiem”, a „Radwana” położyłyśmy obok w małej kuchence. „Tadeusz” i „Marek” leżeli na jednym, szerokim tapczanie. „Tadeusz” miał przestrzeloną kostkę w nodze, miał więc na niej założony gips z otworem na opatrunek. „Marek”, najmłodszy z trójki rannych, kędzierzawy, jasnowłosy i ciemnooki, wesoły chłopak, był najlżej ranny. Miał kulę 2 cm pod skórą w okolicy łopatki. Ma zaledwie siedemnaście lat. -Kilka razy w ciągu dnia był u nas lekarz, wzywany jękiem przez „Radwana”. Cierpienia jego powiększał skurcz mięśni powodujący, że lekarz był zmuszony w sztuczny sposób ściągać mu mocz. Dzień dzisiejszy był bardzo upalny. Małe pomieszczenie, gdzie leżał „Radwan”, przesiąknięte jest zapachem krwi. Otwarcie parterowego okna groziło dekonspiracją, a ponadto powodowało wpadanie olbrzymiej ilości much, które drażniły rannego obsiadając pokrwawioną twarz. „Tadeusz” i „Marek” czują się dość dobrze i nawet humory im dopisują. Zostawiłam ich pod opieką „Wacki” i „Fifiny”, sama zajęłam się „Radwanem”. Inne gdzieś przepadły, częściowo zostały w mieszkaniu „Jagody”, częściowo zajmowały się prawdopodobnie tymi rannymi, którzy rozeszli się po domach. Obmyłam „Radwanowi” twarz z zakrzepłej krwi i poszłam „żebrać” po mieszkaniach o żywność. Dziś już nikt niczego nie przyniósł, ludzie raczej unikają nas, może boją się naszej obecności wobec perspektywy przyjścia Niemców. Udało mi się zdobyć trochę wina, jaj, rosołu i innych produktów. Ugotowałyśmy obiad dla rannych, ale niewiele tego było, więc same zrezygnowałyśmy z jedzenia. Karmimy ich trzy razy dziennie. Najtrudniej z „Radwanem”, który prawie ust nie może otworzyć, a zęby w dolnej szczęce ruszają mu się. Łyżeczką w pozycji leżącej trudno mu coś wlać w ledwo rozchylone wargi bez oblania go. Pożyczyłam więc lejek, który mu łatwo objąć wargami, i łyżeczką wlewani przez ten lejek płyny, przetarte zupy, wino z jajkiem, oczywiście wszystko o niezbyt wysokiej temperaturze. Coraz sprawniej nam to karmienie idzie. Na nieszczęście po południu zniknął lekarz i już u nas się nie pokazał. Nie wiemy też, gdzie szukać lekarki. Co zrobić z rannymi, zwłaszcza z „Radwanem”, który co chwila wzywa lekarza z powodu tego skurczu? Przyszły sanitariuszki z punktu PPS po swoje rzeczy i mają zamiar przejść dalej w stronę Służewca. Swoich rannych zostawiają pod naszą opieką. Prosiłam je o radę i pomoc w sprawie „Radwana”. Są znacznie od nas starsze i bardziej doświadczone. Jednak kiedy dowiedziały się, o co chodzi, zaczęły chichotać z zażenowaniem i wypychać jedna drugą. Wyrzuciłam je za drzwi. Pewnie, że to są rzeczy krępujące, ale chyba dla „Radwana” bardziej niż dla nas. Coś muszę wykombinować „na prosty rozum”. Skurcz przecież powinien ustąpić pod wpływem masażu, a i ogrzanie nie powinno zaszkodzić. Spróbuję zatem zastosować na zmianę masaż i ciepłą zagrzaną na maszynce pokrywkę owiniętą gazą.

3  sierpnia  1944,   czwartek

Przez całą noc robiłam „Radwanowi” na zmianę masaże i ciepły okład, ale za to nad ranem skurcz ustąpił. Musiałam wprawdzie wyprać jego pościel, ale na słońcu szybko wysycha, a „Radwan” od razu czuje się znacznie lepiej. O godzinie 10 zjawiła się lekarka. Wyjęła „Markowi” kulę. Bardzo dzielnie się trzymał, tylko przed zabiegiem gorliwie się dopytywał, czy tylko robiła już kiedy podobne operacje i czy potrafi to robić. „Fifina” trzymała mu głowę i w krytycznym momencie ugryzł ją w rękę z bólu. No, ale teraz rana mu się z pewnością szybko zagoi.

 Nasza dzielnica jest znowu zajęta przez Niemców. W nocy i nad ranem spakowałyśmy nasz punkt i umieściłyśmy wszystko w piwnicy. Tylko najniezbędniejsze przyrządy i materiały opatrunkowe zostawiłyśmy. Punkt nasz jest bardzo dobrze zaopatrzony. Mamy wiele różnych lekarstw i zastrzyków. Z pewnością przydałyby się gdzie indziej. Palą się okoliczne domy, gdyż Niemcy wypędzają ludzi i podpalają domy. Nasi mieszkańcy zamurowują, co się da, w piwnicy. Wszędzie czuć swąd spalenizny. Okropnie wyglądają te palące się domy, których nikt nie ratuje. Jeden od drugiego się zapala. Z żywnością coraz gorzej. Ludzie niechętnie na nas patrzą, bo uważają, że swoją obecnością ich narażamy i nic nie chcą dać. My natomiast nie możemy nigdzie się przenieść, dopóki są tu ranni. W tych warunkach „żebranina” jest coraz bardziej przykra. Musimy jednak chodzić od mieszkania do mieszkania mimo ich niechęci, bo rannych trzeba karmić.

Lekarz podobno przeszedł na polską stronę. Pewnie, że tam też się przyda, może więcej niż tu, ale świństwo, żeby nas tak bez słowa zostawić…

4  sierpnia   1944,   piątek

Palą się okoliczne domy. Dach naszego domu zlewają ciągle wodą z obawy przed przeniesieniem pożaru. Na ulicy jest gorąco od ognia. W nocy przerażająco wyglądają na tle czerwonego nieba czarne szkielety domów, z otworami okiennymi wypełnionymi płomieniami. Musimy mieć okna zamknięte, bo z zewnątrz wciska się gryzący dym. Mieszkańców jednego z domów przy ulicy Sandomierskiej Niemcy zgromadzili w bramie, potem ją zamknęli i wrzucili do środka granaty. Na koniec cały dom podpalili. Jakaś kobieta uciekła na piętro i chciała skoczyć z okna, ale ją dojrzeli, zastrzelili i ciało jej przewieszone przez parapet okienny spłonęło razem z domem.

Brak nam żywności i opału do gotowania. Wydano polecenie, by te spośród sanitariuszek, które mają rodziny lub krewnych w pobliżu, opuściły punkt. Poszła „Tola” do rodziców i „Zosia” z siostrą do jakichś krewnych. Ja mogłam iść z „Tolą”, ale nie chciałam. Do domu na Stare Miasto oczywiście też nie mogę pójść. Podobno można przejść ulicami z białą chorągwią. Na ulicach pusto i głucho, walają się jakieś resztki popalone, wygląda to wszystko niesamowicie. Najchętniej przeszłybyśmy na polską stronę, ale nie możemy przecież, dopóki choć jeden ranny tu będzie.

5   sierpnia   1944,   sobota

„Radwan” czuje się najgorzej w nocy. Nie śpi i cierpi. Wobec tego wszystkie zajęcia i zabiegi wykonuję  w nocy .Jemu łatwiej,  gdy się z nim rozmawia, coś przy nim robi, choćby porządkuje pokój. Obydwie ręce ma w szynach, wiec nic sam nie może zrobić. Nawet papierosa trzeba mu trzymać. Cieszy go jednak każda możliwość samodzielnego ruchu, więc staram się wymyślać różne sposoby, żeby go usamodzielnić. Na przykład papierosa wkładam mu między pręty szyny prawej ręki, która mniej go boli, bo nie jest tak poraniona. Śpię jedną do dwu godzin na krześle przy jego łóżku, kiedy widzę, że zasnął. Budzi mnie najlżejszy jego ruch.

Domy ciągle się palą, więc dach naszego domu zlewają wodą przez całą noc. Przychodzą do nas ludzie z różnymi dolegliwościami. Lekarkę wzywano do kilku porodów. Narzeka, że się na tym nie zna. Boimy się najbardziej o to, jak Niemcy obejdą się z rannymi. „Marek” chodzi, więc w razie czego ma udawać cywila. „Tadeusz” i „Radwan” będą mówić, że byli przypadkowymi przechodniami. My tak samo. Z więzienia mokotowskiego pouciekali więźniowie. Jeden z nich ukrywa się w naszym domu. Młody chłopak, jest tak wystraszony i ogłupiały, że boi się własnego cienia. Uciekali podobno przez okna po linach z prześcieradeł. Wielu przy tym Niemcy zabili, ale kilku zdołało zbiec.

Z żywnością jest coraz gorzej, ludzie są coraz bardziej nieprzychylni, prawie wrodzy. Kobieta, w której mieszkaniu jesteśmy, odgraża się, że jak tylko Niemcy przyjdą, to nas zaraz zdradzi i wyda.

Wieczorami, żeby rozerwać trochę naszych rannych, urządzamy coś w rodzaju kominków harcerskich, śpiewamy im nasze piosenki, opowiadamy o różnych naszych przygodach harcerskich.

6   sierpnia   1944,   niedziela

Dziś przyszedł do nas ksiądz z Rakowieckiej. Przeszedł ogrodami i przez wysoki mur. Wyspowiadał wszystkich chętnych i rozdawał Komunię św. „Radwan” w pierwszej chwili wystraszył się, że z nim już pewnie bardzo źle, skoro przyszedł do niego ksiądz. Uspokoił się jednak, gdy się przekonał, że ksiądz odwiedził wielu zupełnie zdrowych ludzi.

Pierwszy raz byli dziś u nas Niemcy. Bardzo pobieżnie rozejrzeli się po domu, pytali o „bandytów”, widać było, że się strasznie boją. Do nas od strony podwórza w ogóle nie dotarli. Podobno mężczyzn zabierają do koszar na Rakowiecką, a gdzieniegdzie rozstrzeliwują. Okropna jest ta bezsilność wobec niebezpieczeństwa, z brakiem możności choćby ucieczki. Co innego w walce, ale tak? Chłopcy są też zdenerwowani. „Radwanowi” staramy się nie mówić nic o sytuacji. Założyłam w oknie firanki z gazy, żeby od podwórza nie było widać. Okna są na wysokości piersi człowieka stojącego na podwórzu. „Marek” da sobie radę, ale „Tadeusz”, chociaż się nieźle czuje, jest unieruchomiony przez gips.

7   sierpnia   1944,   poniedziałek

Ksiądz znowu dzisiaj przedostał się do nas. Na Madalińskiego są podobno Polacy z bronią i czołgami 4 i robią wypady na koszary przy Kazimierzowskiej .

Żywności mamy tak mało, że dziś nic nie jadłam. Rannym trzeba dać chociaż trzy razy dziennie coś do jedzenia. „Marek” kaprysi, nie chce czasem czegoś jeść, czasem robi wrażenie rozpieszczonego jedynaka. Na obiad nie chciał jeść makaronu. Byłabym go chętnie zjadła, ale co mu dać na kolację? Jak będzie naprawdę głodny, to zje ten makaron. Pierwszą noc spałam na leżąco — na kocu, na podłodze. „Radwan” jakby się czuł trochę lepiej. Przesypia już w nocy po kilka godzin.

Co drugi dzień lekarka robi opatrunki. Zawsze któraś z nas na zmianę jej pomaga. Jak mam dyżur, to już na godzinę przed przyjściem lekarki staram się odmoczyć stare opatrunki. Nigdy ich nie zrywam, żeby im nie sprawiać niepotrzebnego bólu. „Marek” i „Tadeusz” szybko wracają do zdrowia. „Wacka” i „Fifina” robią wszystko, żeby ich rozerwać. Stąd czasem bywa u nich nawet wesoło. „Radwana” razi każdy hałas, więc drzwi zamykamy. Nawet jak „Marek” czasem wejdzie, to go „Radwan” wyrzuca. Chciał, żebym poszła do nich rozerwać się trochę, ale mu powiedziałam, że nie poszłam do powstania, żeby się bawić. Moje stałe przebywanie w pokoju „Radwana” posłużyło naszej „uroczej gospodyni” do plotek i głupich żartów na nasz temat. Czy ta idiotka nie widzi, jak on cierpi i czy wydaje jej się, że można flirtować z człowiekiem, który jednego wyrazu bez bólu nie może powiedzieć, którego spod bandaży prawie nie widać i którego się zupełnie nie zna? Plotki gospodyni dotarły do lekarki i mimo mojego sprzeciwu poleciła mi położyć się, bo podobno przestałam być do siebie podobna, a „Radwana” oddała pod opiekę tych, które dotychczas były u „Jagody”. Skończyło się jednak na tym, że „Radwan” ustawicznie mnie wołał i przychodziły po mnie, bo nie wiedziały, jak sobie z nim poradzić. Ja zdążyłam już sobie „opracować” pewne sposoby np. karmienia, mycia itd. One nie miały wprawy i przy karmieniu poparzyły go i oblały. Wtedy się zdenerwował i kazał im się wynosić, a mnie nie oddalać się więcej. Pewnych usług nie chciał przyjmować nawet od „Wacki”. „Wacka” to wspaniała dziewczyna. Właściwie matkuje i nam, i chłopcom. Jest najbardziej z nas dojrzała i zrównoważona. Przeciwieństwo wesołej, trzpiotowatej „Fifiny”. Punktowa nie pokazuje się u nas. Podobno mieszkają z lekarką u jakiejś znajomej i mają bardzo wygodne spanie. Zapraszały mnie, żebym przyszła do nich na noc, ale jak mam zostawić „Radwana”, kiedy noc jest dla niego zwykle bardzo ciężka? Zresztą moje miejsce nie jest na miękkim tapczanie, nie po to tu jestem.

8   sierpnia   1944,   wtorek

Ukraińcy grasują po domach i kradną, co się da. Za radą lekarki przy pomocy pasków od sukienek i waty wszystkie porobiły sobie guziczki z pierścionków i zegarków i poprzyszywały do sukienek. To dobry pomysł, nikt by się nie domyślił. Ja mój zegarek noszę po prostu w ‘kieszeni.

Okropnie stchórzyłam dzisiaj i nigdy sobie tego nie daruję. Dwóch Ukraińców było z rewizją w naszym domu. „Marek” uciekł do piwnicy. „Wacka” i „Fifina” nie zamknęły okna w pokoju, gdzie leżał „Tadeusz”. Jeden z tych Ukraińców zobaczył „Tadeusza” przez okno, oparł się o parapet, położył na nim wymierzony w „Tadeusza” rozpylacz i zapytał go, czy jest bandytą i gdzie ma broń. „Tadeusz” odpowiedział, że jest przypadkowo ranionym cywilem, ale on niewiele słuchał i kazał „Wacce” i „Fifinie” wyjść z pokoju. Wyszły przerażone do naszego pokoju i ciągnąc mnie na korytarz powiedziały, że Niemcy i że mamy opuścić pokój. Wyobraziłam sobie w tym momencie, że za chwilę zastrzeli leżącego „Tadeusza”, potem „Radwana” i na myśl o tym widoku wyskoczyłam za nimi na korytarz, zostawiając „Radwana” bezbronnego i samego. Za chwilę wróciłam, mnie przecież nie kazali wyjść, o „Radwanie” na razie nic nie wiedzieli, bo u niego okno było zamknięte. Stchórzyłam zamiast pozostać do ostatniej chwili. Wróciłam wstydząc się przed „Radwanem”, który przecież nie mógł uciekać, a jemu przede wszystkim, nie mnie groziło niebezpieczeństwo. „Radwana” w ogóle nie znaleźli, bo do domów bali się wchodzić. „Tadeusza” też na szczęście zostawili w spokoju.

9  sierpnia   1944,   środa

Dzisiaj było bombardowanie. Był alarm i słyszeliśmy spadające bomby, ale nie wiedzieliśmy, gdzie spadły. Ksiądz przychodzi prawie codziennie. Któregoś dnia poszłyśmy z nim na Rakowiecką do kaplicy sióstr. Prze-chodziłyśmy przez ogrody za domami, potem trzeba było wdrapać się na trzymetrowy mur przy pomocy połamanej i zbyt krótkiej drabiny. Z muru widzieliśmy Niemców, którzy czasem strzelali. Na murze szło się lub czołgało parę metrów i potem trzeba było skoczyć w dół w piasek i błoto. Potem jeszcze ogród sióstr, obstrzał przy wejściu do domu i już bezpiecznie pod dachem. Siostry miały punkt sanitarny i siedem par noszy, a u nas tylko jedna para. Obiecały w razie czego dać nam kilka par. Ksiądz z założoną do pasa sutanną przebywał tę drogę niezliczoną ilość razy do rozmaitych domów, pomagając ludziom w tych trudnych chwilach.

 Spod numeru 21 wyprowadzono dziś mężczyzn w nieznanym kierunku. Po incydencie z Ukraińcami i na skutek szykan tej wiedźmy — gospodyni właściciel mieszkania na pierwszym piętrze, jakiś aktor, oddał nam do dyspozycji całe swoje mieszkanie. Są jeszcze, jak się okazuje, prawdziwi ludzie w tych podłych czasach. Przeniosłyśmy rannych do jego mieszkania. Tu już z okien przynajmniej nie grozi niebezpieczeństwo. Po ulicach chodzą patrole sanitarne z lekarzem i przenoszą rannych do szpitala. Po południu zawiadomiono taki patrol i przyszli po „Radwana”. Znieśliśmy go po schodach na krześle, a potem powieźli go na takim wózku, jakich używają do przewożenia chorych w szpitalach. Przed odjazdem „Radwana” powiedzieliśmy sobie swoje nazwiska. „Radwan” prosił mnie o przechowanie jego okularów ze złotym pieniądzem schowanym pod podszewką futerału i parę drobiazgów, bo się bał, że mu to zabiorą. Powiedziałam mu, że w razie czego ma mnie po wojnie szukać w Poznaniu. „Wacka” płakała, gdy oddalał się ten dziwny pochód białych postaci z białą chorągwią z czerwonym krzyżem. Obiecali przyjechać po „Tadeusza”, ale nam się wydawało, że ich los nie jest taki pewny. Po odjeździe „Radwana” była w domu rewizja i sprawdzali nam papiery. „Marek” gdzieś uciekł. Wszystkich mężczyzn wyprowadzili na podwórze, ustawili w szeregu i jeden z Niemców zaczął coś manipulować przy swojej broni. Podobno było jakieś zarządzenie, że wszyscy mężczyźni mają się zgłosić na Rakowieckiej i tam mieli otrzymać jakieś przepustki. Mężczyźni z naszego domu ich nie mieli i stąd pretensje Niemców. Nie wiadomo było, co teraz zrobią. Czy zabiorą mężczyzn, czy może jeszcze coś gorszego. I wtedy, kiedy wydawało się, że już ich nic nie uratuje, wystąpił z szeregu „Lolek”, który nie zdążył do swego oddziału i kręcił się tu przy nas, którego mimo jego siedemnastu lat traktowaliśmy wszyscy pobłażliwie jak dzieciaka, który nieraz był bliski płaczu; ten „Lolek” teraz wystąpił z szeregu i pomagając sobie gestami, blady, drżącym głosem, łamaną niemczyzną tłumaczył Niemcowi, że u nas dotąd nie był żaden Niemiec, więc nie mogliśmy wiedzieć o żadnym za-rządzeniu. Po chwili dołączyli się inni mężczyźni i dorzucili swoje wy-jaśnienia. W rezultacie nikogo nigdzie nie zabrali, tylko spisali nazwiska i daty urodzenia i obiecali dostarczyć przepustki. Wpisałam też na listę „Marka”, ale nikt nie znał jego daty urodzenia. Szukali go po piwnicach, ale on słysząc, że go wołają po nazwisku, uciekał coraz dalej. Wreszcie ja go znalazłam, ale Niemców już nie było. „Lolek” stał się bohaterem dnia i wstyd nam było, że przedtem kpiliśmy z niego.

Wieczorem przyszło trochę młodzieży z całego domu, śpiewaliśmy harcerskie piosenki i właściciel mieszkania — aktor — czytał jakiś poemat. Przypomniała mi się Wisia Grossmanówna, absolwentka naszego gimnazjum, która nieraz odwiedzała nas w szkole i cudownie deklamowała różne wiersze. Najlepiej pamiętani Lokomotywę Tuwima. Wisia też zorganizowała w naszej szkole przedstawienie Warszawianki. Przyprowadziła grupę aktorów, kostiumy podwójne (w razie nagłej rewizji można było natychmiast zmienić program) zapewniały bezpieczeństwo. Cudowne, nie-zapomniane przeżycie po długich latach udręki i terroru. Jaki niesmak budziła inna wizyta złożona w szkole w parę dni potem. Kilku młodych ludzi wpadło terroryzując wszystkich pistoletami, spędzili nas do sali gimnastycznej i mierząc w nas bez przerwy pistoletami rzucili parę sloganowych haseł, rozrzucili ulotki i gazetki, nakazali dyrekcji, byśmy zaraz z tymi gazetkami poszły do domu. Nikt nie podjął wznoszonych okrzyków, nikt się w ogóle nie odezwał. Ci młodzi ludzie nie myśleli o tym, że wszystkich nauczycieli i nas narażają na wielkie niebezpieczeństwo. Szkoła to miejsce, gdzie każdej chwili mogła być rewizja. Najmniejszy świstek na terenie szkoły mógł kosztować drogo. Nie nosiłyśmy nawet podręczników szkolnych dla większego bezpieczeństwa. To wszystko w połączeniu z możliwością porównania wizyty drugiej z wizytą aktorów sprawia, że nie można było wymyślić lepszej antypropagandy. Po tym naszym kominku położyliśmy się spać w ubraniach, gotowi każdej chwili na zejście do piwnicy w razie bombardowania, na wyrzucenie przez Niemców lub podpalenie domu. „Tadeusz” i „Marek” spali na łóżkach, my oczywiście na podłodze. Przychodzi też tu do nas bardzo miła młoda dziewczyna, Basia, mieszkanka tego domu, od początku solidaryzowała się z nami, starała się nam pomóc. Zdaje się, że z początku matka jej nie pozwalała, ‘teraz już przychodzi codziennie, a my od dwóch dni zapraszane jesteśmy do jej rodziców na talerz zupy i możemy się tam umyć w łazience. Bardzo jesteśmy im wdzięczne, to nas chyba uchroni od głodowej śmierci. Nie chciałam zostawiać „Radwana” samego, ale on nalegał, żeby iść. Samo wyjście na podwórze, na słońce jest wytchnieniem po dusznym i przesiąkniętym krwią i medykamentami powietrzu w pokoju rannego.

10   sierpnia   1944,   czwartek

Wszyscy mieszkańcy się pakują, bo Niemcy opróżniają domy i ludzi gdzieś ewakuują. Dzisiaj zrzucili z samolotu ulotki, w których stawiają ultimatum ludności Warszawy 5. Piszą w nich, że powstanie zostało stłumione, że powstańców już nigdzie nie ma, żeby opuszczać miasto. Nikt nie wie, co robić, ludzie siedzą w bramie na walizkach. My na szczęście niewiele mamy ze sobą. Z apteczki zostały mi tylko pincety, nożyczki i torba. Prócz tego mam jedną zmianę bielizny, ręcznik, mydło, szczotkę do zębów, grzebień, zapasowe sandały i spódniczkę oraz bluzę narciarską.

Chodzę z lekarką po domach. Dostałam do zmiany opatrunków kobietę po porodzie ze skrzepem w nodze. Dziecko jest takie słabe! Jedna sklepikarka rozdaje za darmo wszystkie produkty. Poczciwa kobieta! Inni grube pieniądze na tym robią.

11   sierpnia   1944,   piątek

Nie mamy zupełnie nic do jedzenia, więc wybrałyśmy się z „Fifiną” na Madalińskiego do „Toli” po produkty. Jakoś doszliśmy z białą chorągwią. U „Toli” w mieszkaniu jest ciągły obstrzał. Widzieliśmy niedaleka stanowiska polskie. W mieszkaniu trzeba chodzić tylko w pozycji pochylonej, bo Niemcy zaraz strzelają do okien, gdy zobaczą kogoś. Dostałyśmy chleb, herbatę, mydło i wędzonkę. Na ulicach pełno jakichś spalenizn. Wszyscy się dziwili, że nie strzelali do nas z koszar na Kazimierzowskiej.6

U nas ustanowiono dyżury, żeby nie dać się Niemcom zaskoczyć. Lekarka zmusiła mnie do nocowania tam, gdzie ona nocuje. Twierdzi, że ja już długo nie wytrzymam. Schudłam tak, że spódnicę owijam wokoło i zapinam z prawej strony, ale czuję się zupełnie dobrze. Głodni jesteśmy przecież wszyscy. Lekarka ma słabe wyobrażenie o mojej wytrzymałości. Przyszły te z PPS i przeprowadziły „Marka” i „Lolka” do naszych na Madalińskiego. Po rozmowie z lekarką postanowiłyśmy przedostać się do Śródmieścia, jak tylko zabiorą „Tadeusza”.

12   sierpnia   1944,   sobota

Rano zdobyliśmy trochę drzewa w wielkich kłodach, za które drogo zapłaciliśmy, ale przynajmniej będzie na czym gotować, bo gazu ani elektryczności nie ma. Jednak krótko potem przyszły sanitariuszki punktu PPS przebrane jak patrol i zabrały na noszach „Tadeusza”. Chcą go przenieść tam, gdzie zaprowadziły „Marka”. Szybko podjęłyśmy decyzję i w ciągu pół godziny byłyśmy gotowe do drogi. Było nas osiem: lekarka, punktowa, pielęgniarka, sprzątaczka, „Wacka”, „Fifi”, „Irka” i ja. Szłyśmy pustymi ulicami z białą chorągwią, niepewne, czy zastaniemy w Śródmieściu swoich. Na Sandomierskiej leżał jeszcze ten pierwszy zabity. Domy są popalone, niektóre jeszcze się tliły. Wypalone, dziwne tramwaje, głucho, pusto niesamowicie. Idziemy wolno, jak kondukt żałobny, nic nie mówimy, nie mamy odwagi spojrzeć na siebie. Czy zawrócą nas do Pruszkowa, gdzie podobno jest przejściowy obóz, do którego wszystkich kierują? Do placu Unii nikogo nie spotkałyśmy. Na placu jakiś patrol zawrócił grupę ludzi, którzy wchodzili do bramy. Nas nie dojrzeli i poszli boczną ulicą. Doszłyśmy do Litewskiej. Tu, z prawej strony, za okopami siedzą Niemcy. Pytamy, czy możemy iść dalej. Śmieją się, mówią „po co” i pozwalają iść. To był ich ostatni posterunek. Dalej, do placu Zbawiciela był teren niczyj. Na placu Zbawiciela widzimy, że wszystkie ulice są zabarykadowane. Przy Lwowskiej na barykadzie sztandar biało-czerwony. Nic nie rozumiemy. Czyżby Niemcy zostawili polską chorągiew? Gdzie iść, żeby dostać się do swoich? Na placu widzimy trupy grupy ludzi, jakiś mężczyzna w kapeluszu, kobieta i nie wiem, już kto, bo nie mogłam patrzeć na te popuchnięte, rozkładające się ciała. Obok leży biała chorągiew. Nie mamy odwagi spojrzeć na siebie. Wtem za nami z ulicy Litewskiej padają strzały. To dlatego tak chętnie nas puścili. Rzuciłyśmy się w stronę jednej z barykad. Musimy ryzykować. Przypuszczałyśmy, że powstańców tu nie ma, ale może w domach są jeszcze jacyś ludzie i nas wpuszczą. Naraz z domu narożnikowego po lewej stronie ulicy Marszałkowskiej usłyszałyśmy pukanie w okno któregoś piętra. Jakiś mężczyzna wysunął się ostrożnie, tak aby się nie wychylić poza okno i zawołał wskazując na barykadę przy ulicy Marszałkowskiej: „Tu, prędko przejdźcie barykadę, tu są nasi!” Rzuciłyśmy się w stronę barykady, a tu przez szczeliny wystawione lufy karabinów. Czyżby podstęp? Stanęłyśmy, ale ten człowiek zachęcał nas powtarzając: „Prędko, prędko!” Wpadłyśmy więc za barykadę zbudowaną z płyt chodnikowych, złożoną z dwóch zachodzących na siebie części tworzących w ten sposób przejście. Po drugiej stronie barykady byli powstańcy w granatowych kombinezonach i beretach, z biało czerwonymi opaskami na lewej ręce. Na beretach przypięte orzełki. Pobieżnie nas zrewidowali, sprawdzili papiery, odprowadzili do jakiejś „władzy”. Tam nas znowu legitymowali i dowiedziałyśmy się, że całe Śródmieście, Powiśle i Stare Miasto jest w rękach powstańców. Po długich poszukiwaniach znalazłyśmy jakąś komendę sanitarną i opowiedziałyśmy o losie naszego punktu. Dowiedziałyśmy się, że sanitariuszek mają dosyć, tylko bardzo im brak lekarstw i materiałów opatrunkowych. A my tyle różnych materiałów, zastrzyków i lekarstw musiałyśmy zamurować w piwnicy. Punkt nasz uznano za rozwiązany i polecono nam udać się do domów. Jak ‘to wracać, kiedy tu ciągle jeszcze coś się dzieje? Jeszcze możemy się na coś przydać! Płakałyśmy z radości na widok chłopców z opaskami i orzełkami. Punktowa ostudzała nasz zapał, mówiąc: „Nie cieszcie się, jeszcze do domu nie wróciłyście!” Rozdzieliłyśmy się na dwie grupy i postanowiłyśmy pójść gdzieś do znajomych doprowadzić się do porządku i coś zjeść, a następnie spotkać się o wyznaczonej godzinie. „Wacka”, „Fifi” i ja poszłyśmy do znajomych, zdaje się, „Wacki”. Tam się umyłyśmy, wyprasowały sukienki po spaniu na podłodze w ubraniach, dostałyśmy coś do zjedzenia i o umówionej godzinie spotkałyśmy się z lekarką i z „Irką”. Reszta poszła do domów. Okazało się, że lekarka i „Irka” znalazły miejsce w jakimś szpitalu. Nasza trójka postanowiła dostać się do kwatery harcerskiej, bo dowiedziałyśmy się, że działa harcerska służba pomocnicza. Pożegnałyśmy więc „Irkę” i lekarkę i rozpoczęłyśmy poszukiwania. Zaczepiałyśmy małych harcerzy i wędrując z jednej kwatery do drugiej znalazłyśmy taką, w której wiedziano, gdzie jest druh „Jerzy” (Przemysław Górecki) i wieczorem obiecano nas tam zaprowadzić. To „Fifina”, znając wszystkie jego pseudonimy, wreszcie dopytała się o niego. Był w komendzie głównej, tzw. „Pasiece” przy Świętokrzyskiej. Zęby się tam dostać, trzeba przejść przez Aleje Jerozolimskie. Przejście jest możliwe tylko w nocy, bo domy przy Alejach, a raczej gruzy domów były częściowo zajęte przez Niemców, a częściowo przez Polaków i znajdowały się pod ciągłym obstrzałem niemieckim. Po drodze widziałam spalony dom „Marysi” i „Mietka” (Krystyny i Tadeusza Stopczyńskich). Myślałam o ich rodzicach, jak bardzo muszą być przygnębieni takim nieszczęściem. Wyobrażam sobie, jak przeżywaliby to moi rodzice, gdyby podobnie jak państwo Stopczyńscy wszystko stracili.

Do wieczora siedziałyśmy w kwaterze harcerskiej, gdzie poczęstowano nas kolacją. Potem był kominek harcerski prowadzony przez druha „Kruszynę”. Śpiewał z werwą znaną piosenkę z refrenem: „Naprzód wiara iść przytomnie, tylko wara płakać po mnie…” Uczył wszystkich trudnej melodii i ciągle powtarzał ten refren, który brzmiał jak rozkaz, tak bardzo jest przecież na czasie. Naraz drzwi się otworzyły i ku naszemu zdumieniu wmaszerował „Mietek” z grupą łączników. Przywitanie było bardziej niż serdeczne. Ucieszyłyśmy się bardzo na widok znajomej twarzy, poczułyśmy się wśród swoich, skończyła się nasza tułaczka bez przydziału. Teraz na pewno znajdzie się dla nas jakaś robota. „Mietek” obiecał przeprowadzić nas przez Aleje, co nie było łatwe z powodu braku dla nas dokumentów uprawniających do przejścia. Wyszliśmy około godziny 22. Po drodze co chwilę jakiś patrol zaczepiał nas:

— Stój, kto idzie? „Mietek” odpowiadał:

— Grupa łączników do „Pasieki”.

— Zbliżyć się do podania hasła!

„Mietek” podchodził, podawał hasło, którego nie słyszałyśmy, a które co dzień zmieniano, otrzymywał odzew i szliśmy dalej. Dowiedziałyśmy się, że mali harcerze, chcąc wieczorem gdzieś wyjść, stawali na ulicy i pytali przechodzących o hasło udając patrol. Potem znikali, bo nie znali odzewu, ale podając hasło patrolowi, który ich z kolei zatrzymywał, dowiadywali się,  jak brzmi odzew i już na cały wieczór mieli spokój i mogli się swobodnie poruszać po ulicach.

Niestety przy Alejach był silny obstrzał i przepuszczali tylko ograniczoną liczbę osób. Przebiegało się z bramy do bramy wskazanej w ciemnościach, pojedynczo, z ostrzeżeniem, by przypadkiem nie wpaść do tej bramy obok, bo tam są Niemcy. „Fifina” zaczęła z lekka się załamywać, twierdziła, że ma przeczucie, że zginiemy. Mimo to szczęśliwie wszyscy przedostali się na drugą stronę, chociaż „Mietek” miał sporo kłopotu i musiał się wykłócać, bo ostatnich nie chcieli już puścić. Po nas przejście już na dziś zamknęli Potem jeszcze parę ulic z rozkopanym chodnikiem, na którym co chwilę potykałyśmy się w ciemnościach, parę piwnic słabo oświetlonych, parę barykad i przekopów, kilkakrotne zatrzymanie przez patrol powstańczy i wreszcie znalazłyśmy się w „Pasiece”. „Mietek” zameldował nas druhowi „Jerzemu”, który przybiegł zdziwiony i serdecznie nas przywitał. Myśleli, że jestem chora, bo podobno źle wyglądam. Długo jeszcze opowiadałyśmy swoje przygody i dowiadywałyśmy się o wspólnych znajomych. Położono nas spać na biurkach i szafach w pokoju kwatery, bo na podłodze wszystkie miejsca były już zajęte. Mimo zmęczenia długo nie mogłam zasnąć. Co za radość, że powstanie trwa, że walczą i zdobywają. Dowiedziałam się, że łączność ze Starym Miastem jest zerwana. Wstyd mi, ale mimo, że chciałabym zajrzeć, co się dzieje w domu, poczułam pewną ulgę, że nie muszę tam pójść. Boję się, że zatrzymaliby mnie, a ja tu jeszcze będę potrzebna. Druh „Jerzy” organizuje właśnie pocztę i obydwie z „Fifina” zdecydowałyśmy się wejść w Skład zastępu pocztowego Poczty Głównej. Czekała nas tu również smutna wiadomość. „Marek” (Jerzy Fiutowski) był podobno na Żoliborzu i stracił lewą rękę. A tak chciał być chirurgiem!

13   sierpnia   1944,   niedziela

Rano, w podziemiach „drapacza chmur”, odprawiona została msza święta. Ołtarz był przybrany biało-czerwonymi sztandarami z ryngrafem. Zebrani tu przeważnie harcerze, niektórzy z bronią, w tygrysich płachtach, polskie sztandary, polskie pieśni po tylu latach nie w ukryciu, ale głośno i oficjalnie śpiewane, wszystko to wzruszyło nas tak, że z trudem hamowałyśmy łzy. Kiedy jednak na zakończenie, na baczność, odśpiewali gromko: Boże, coś Polskę…, rozbeczałam się nie mogąc dłużej opanować wzruszenia i szczęścia. Poczułam, że stoimy na małym skrawku wolnej Polski, wśród samych swoich, dobrych, dzielnych i życzliwych.

1Jest to fragment pamiętnika obejmującego lata 1943—1945.

2W mieszkaniu sąsiadów rodziców „Toli” — Marii Kościańskiej-Rucińskiej przy ulicy Madalinskiego.

3 Zdzisław, starszy brat Autorki.

4 W rzeczywistości powstańcy mokotowscy nie posiadali ani jednego czołgu.

5Ulotka drukowana, zrzucana z samolotów 10 VIII 1944 r. (czwartek),

ULTIMATUM

DO LUDNOŚCI MIASTA WARSZAWY!

Niemieckie naczelne dowództwo pragnie uniknąć niepotrzebnego przelewu krwi, który szczególnie dotknie niewinne kobiety i dzieci i wobec tego ogłasza następujące wezwanie:

1.   Ludność zostaje wezwana  do  opuszczenia  Warszawy  w  zachodnim kierunku z białymi chustkami w ręku.

2.   Niemieckie naczelne dowództwo gwarantuje, że żaden mieszkaniec Warszawy, dobrowolnie opuszczający miasto, nie dozna żadnej krzywdy.

3.   Wszyscy mężczyźni i kobiety zdolni do pracy   otrzymają   pracę i chleb.

4.   Niezdolna do pracy ludność zostanie ulokowana na zachodnich obszarach warszawskiej guberni i otrzyma zaopatrzenie.

5.   Wszyscy chorzy oraz starcy, kobiety i dzieci, potrzebujące opieki, otrzymają pomieszczenie i opiekę lekarską.

6.   Ludność polska wie, że armia niemiecka walczy jedynie z bolszewizmem. Kto w dalszym ciągu daje się wykorzystać, jako narzędzie bolszewizmu bez względu na to, pod jakim hasłem, zostanie bez wszelkich skrupułów pociągnięty do odpowiedzialności.

7.   Ultimatum to jest terminowe.

Głównodowodzący

6Autorka ma niewątpliwie na myśli tzw. Staufferkaserne — koszary SS mieszczące się przy ulicy Rakowieckiej, po przeciwnej stronie niż ul. Kazimierzowska, w gmachu zajmowanym w 1939 i-, przez Naczelne Dowództwo

 Maszynopis, oryginał, sierpień. 1944, IH PAN.

Źródło

Ludność cywilna w Powstaniu Warszawskim PIW 1973 oraz Muzeum Powstania warszawskiego