W Powstaniu:

Szpital Dziecięcy przy ul. Kopernika, szpital polowy przy ul. Konopczyńskiego 3/5/7

POWSTAŃCZY SZPITAL POLOWY PRZY ULICY KONOPCZYŃSKIEGO 3/5/7

 

Powstanie Warszawskie jest wprawdzie dla uczestników wydarze­niem trudnym do zapomnienia, ale czas biegnie nieubłaganie, pamięć bywa zawodna, szczególnie kiedy mówi się lub pisze o zdarzeniach sprzed prawie pięćdziesięciu lat. Uwagę taką uważam za niezbędną dla prawidłowej oceny przedstawianych przeze mnie zdarzeń, nawet tych, które pozostawiły trwały ślad w mojej pamięci. Uwagi swoje dzielę na dwie części, pierwsza, możliwie sucha pozbawiona cech emocjonalnych, dotyczy zdarzeń, których byłam uczestnikiem lub bliskim obserwatorem, druga ‑ to osobiste, refleksji natury bardziej ogólnej.

W chwili rozpoczęcia wojny 1.09.1939 r. skończyłam czwarty rok studiów lekarskich na Uniwersytecie im. Józefa Piłsudskiego w Warszawie. W czasie oblężenia stolicy zgłosiłam się do pracy w Szpitalu Ujazdowskim, gdzie pełniłam obowiązki „pomocnika” lekarskiego prowadząc narkozy, wykonując niekiedy z konieczności drobne, a nawet większe (amputacje) zabiegi chirurgiczne. W czasie okupacji ukończyłam Szkołę Pielęgniarek Polskiego Czerwonego Krzyża. pełniłam obowiązki instruktora w Szpitalu PCK, kontynuując jednocześnie studia lekarskie na tajnym Uniwersytecie Warszawskim.

W roku 1944 studia. lekarskie miałam właściwie ukończone w zakresie przedmiotów klinicznych, w tym zabiegowych. Mam prawo przypuszczać, że moi przełożeni w służbie konspiracyjnej biorąc pod uwagę zakres moich kwalifikacji uznali mnie za najbardziej przydatną do pracy w szpitalu.

1 sierpnia 1944 r. po zameldowaniu się w Szpitalu przy Kopernika 43 poznałam moich przełożonych ‑ dr. Zbigniewa Tabeńskiego i dr. Stefana Żeglńskiego. Drugiego sierpnia, dr Tabeński uznał pozycję szpitala za trudną. Ocena ta wynikała z rozpoznania usytuowania pozycji polskich i niemieckich, dlatego też 2 lub 3 sierpnia wydal mi polecenie zorganizowania szpitala w gmachu przy Konopczyńskiego 3/5/7 Do realizacji zleconego  zadania przydzielono znana mi z konspiracji Helenę Sumińską (Hela, 3) i dyplomowaną pielęgniarkę Michalinę Karczewską (Mita, 324). W szpitalu przebywały już trzy sanitariuszki NOW/AK: Teresa Czartoryska, Sofia Czaplicka i Janina Lipecka.

Budynek przy Konopczyńskiego w czasie okupacji zajęty był  częściowo przez jakieś formacje skoszarowane (prawdopodobnie służby pielęgniarskie) i w związku z tym znajdowało się tam wyposażenie w taki sprzęt, jak lóżka, materace itp. , co stwarzało dogodne warunki do zorganizowania szpitala. W pierwszych dniach sierpnia ta część Powiśla była wolna od zwartych formacji niemieckich, zagrożenie natomiast stanowili tzw. „gołębiarze”, likwidowani systematycznie przez oddziały powstańcze. Moją gracę ułatwiał entuzjazm ludności, która na wieść o organizacji szpitala spontanicznie zgłaszała. swoją pomoc tak rzeczowa (żywność, leki, pościel, bielizna), jak i chęć osobistego uczestnictwa w pracy. To ostatnie zjawisko przybrało takie rozmiary, że byłam zmuszona ograniczać przyjęcia ochotników do liczby niezbędnej dla obsługi stu kilkudziesięciu lóżek szpitalnych i zaplecza gospodarczego. W tym okresie zgłosił się do pracy dr Jan Nowicki, mieszkający w pobliżu dermatolog (obecnie chirurg) i studentka tajnego Wydziału Lekarskiego Eulalia Szymańska. Po paru dniach prac organizacyjnych popadłam w konflikt z władzami cywilnymi dzielnicy. Zarzucano mi zły stosunek do ludności cywilnej, tj. hamowanie jej „entuzjazmu”, co gorsza, oskarżono mnie o bezprawną rekwizycję koców dla potrzeb szpitala. Grożono śledztwem, a nawet sądem. O zaistniałych trudnościach zameldowałam dr. Tabeńskiemu, który uznał za konieczne wyznaczenie na stanowisko komendanta szpitala dr. Stefana Żeglińskiego, któremu od tej chwili podlegałam.

Dr Żegliński przejmując szpital wprowadził do jego obsługi kilka przeszkolonych w konspiracji sanitariuszek i pielęgniarek.

Ze szpitala na Kopernika przeszły pielęgniarki: Filomena Konarska (Fila, 220), Maria Zadzierska ‑ ze służb sanitarnych NOW/AK, oraz sanitariuszki: Janina Dederko, Teresa Heindrich, Teresa Luboradzka, Maria Poczobutt-Odlanicka, Aurelia Tomasik, Jadwiga Skrzydłowska.

Zgłosił się też wówczas do pracy dr Kaczorowski, mieszkający w pobliżu chirurg ze Szpitala św. Ducha oraz dwoje nieznanych mi z nazwiska lekarzy specjalności niezabiegowych. Dr Kaczorowski był lekarzem „dochodzącym”, pozostali mieszkali na terenie szpitala.

Przez cały czas działalności szpitala pełniłam przy nim funkcję lekarza na sali operacyjnej oraz uczestniczyłam w kwalifikowaniu rannych do zabiegów operacyjnych.

Teren, na którym był usytuowany szpital na Konopczyńskiego, w ciągu pierwszych dwóch-trzech tygodni można było uznać, jak na warunki powstania, za spokojny. Działania niemieckie, ograniczone do ostrzału z broni maszynowej i broni wsparcia piechoty, nie powodowały istotnych trudności w pracy. Dobrze zabezpieczone dojścia nie stwarzały zasadniczych trudności w transporcie rannych i zaopatrzenia. Ranni transportowani byli bezpośrednio z pola walki bądź innych szpitali nie posiadających w swoim składzie wykwalifikowanych chirurgów. W okresie wzmożonego natarcia niemieckiego na rejon Powiśla ewakuowano do szpitala na Konopczyńskiego szpitale niszczone lub zagrożone zajęciem przez nieprzyjaciela. Szczegóły „ruchu chorych” nie są mi znane, ponieważ nie miałam kontaktu z ewidencją rannych. Mogę jednak stwierdzić, że przeważająca liczba rannych to żołnierze Armii Krajowej, z ciężkimi urazami, wymagającymi interwencji wyspecjalizowanych chirurgów. Przyjmowano też rannych nie zaangażowanych w bezpośredniej walce, jak też cywilów.

Około połowy sierpnia zespół lekarski został uszczuplony o dr. Nowickiego, który z powodu zaostrzenia zapalenia kości podudzia (pamiątka z walk września 1939) stał się pacjentem. W końcu sierpnia ubył też z zespołu dr Kaczorowski, który zagrożony zgorzelą gazową (skaleczenie w czasie operacji) opuścił szpital.

W ostatnich dniach sierpnia sytuacja szpitala uległa zasadniczej zmianie. Bombardowania lotnicze i ostrzał ciężkiej artylerii podyktował konieczność przeniesienia rannych rozmieszczonych na piętrach do pomieszczeń parterowych i piwnicznych. Ostateczna decyzja zapadła 3 września. Akcja przeniesienia rannych, w której brali udział wszyscy pracownicy szpitala, przebiegła szybko i sprawnie. Nie poniesiono dzięki temu żadnych strat ani wśród personelu, ani ze stanu chorych.

Piwnice, z założenia przeznaczone na schrony, zajmowały. dwie kondygnacje poniżej parteru. Brakowało już wtedy wody i światła, nie mówiąc o środkach opatrunkowych i żywności. Jednakże pomimo pogarszających się warunków i zwiększonego napływu rannych, szpital pracował spokojnie i bez przerw. Oświetlenie sali operacyjnej istniało do zniszczenia elektrowni. Miejscem mojej pracy, jak podkreślałam, była sala operacyjna i przylegle do niej pomieszczenia segregacji i kwalifikacji do leczenia operacyjnego nowo przyjętych, tak więc nie miałam kontaktu z ludnością cywilną i o panujących wśród niej nastrojach paniki niewiele wiedziałam. Jakichkolwiek zaś objawów paniki wśród personelu szpitala nie było. Każdy spełniał swoje obowiązki. O postępującym natarciu Niemców i zbliżaniu się frontu walki do szpitala trudno było nie wiedzieć. Komendant szpitala rozkazu ewakuacji nie otrzymał. Przeprowadzał ją stopniowo odsyłając chorych „chodzących” pod opieka sanitariuszek do Śródmieścia. W grupie określonej jako „chodzący” znajdowali się ranni po przebytych zaledwie przed paroma dniami ciężkich zabiegach operacyjnych. Z rannymi odeszły sanitariuszki ze szpitala na Kopernika: Wanda Łuniewska, Helena Zagórska i pielęgniarka Leokadia Wlazło.

Gdy stało się wiadomym, że zajęcie szpitala przez Niemców jest kwestią godzin, dr Żegliński polecił dokonanie rewizji i „rekwizycji” wśród wszystkich rannych elementów umundurowania i broni. Sama wtedy wyniosłam pełen fartuch ręcznych granatów. Dr Żegliński odpowiednio wcześnie starał się zmienić wojskowy charakter szpitala na pozornie cywilny. Wykorzystał do tego celu obecność w sąsiednich pomieszczeniach staruszek i starców przeniesionych tam z domu starców. Przemieszani zostali z kilkudziesięcioma przeważnie ciężko rannymi powstańcami, tak że zajęcie szpitala przez Niemców miało charakter mniej dramatyczny, niż można się było spodziewać.

Szóstego września (dokładnej pory dnia nie pamiętam) do piwnic wtargnęło kilku żołnierzy z oficerem. Dr Żegliński, biegle władający językiem niemieckim, przekonywał ich, że jest to szpital cywilny. Według jego relacji oficer miał odpowiedzieć: „Macie szczęście, że my jesteśmy z Wehrmachtu.” Niemcy szybko opuścili podziemia. Te „humanitarne” oddziały Wehmachtu, wprawdzie nie dokonały żadnych aktów gwałtu wobec rannych i personelu, ale dokładnie podpaliły gmach szpitala. Rozprzestrzeniające się płomienie i kłęby dymu zmusiły do wyniesienia wszystkich rannych na ulicę. I teraz nosili ich wszyscy, łącznie z dr. Żeglińskim i utykającym dr. Nowickim, którego stan zdrowia poprawił się na tyle, że mógł poruszać się o własnych siłach.

Na tym zdarzeniu mogłabym właściwie zakończyć narrację, jako że szpital na Konopczyńskiego przestał istnieć, ale przecież w ówczesnych warunkach szpital to nie tylko budynek czy pomieszczenie. Szpital to ranni i ludzie nieprzerwanie sprawujący nad nimi opiekę. Z punktu widzenia. lekarskiego nasze możliwości sprowadzone zostały prawie do zera. Poprawienie opatrunku, podanie jakiegoś tam uratowanego leku. Ranni musieli to odbierać inaczej, musieli wiedzieć, że ktoś się o nich stale troszczy.

Minęła pierwsza noc po opuszczeniu naszego szpitala. Siódmego września dr Żegliński po porozumieniu się z Niemcami zarządził przeniesienie rannych na, teren Uniwersytetu. Elementów tej decyzji nie mogę sobie przypomnieć. I znowu nosili wszyscy ‑ sanitariuszki, pielęgniarki, lekarze, przygodni ludzie. Droga dzieląca szpital od Uniwersytetu na planie wydaje się krótka. Ja wówczas odnosiłam wrażenie, że są to przebyte dziesiątki kilometrów. Przypuszczam, że nie było to tylko moje odczucie. Nosze wydawały się coraz cięższe. Nie wiem, co dodawało nam sił. Byłyśmy zmęczone brakiem snu od kilku nocy, głodne i świadome, że już znikąd nie może nadejść pomoc. Strzały oddalały się i cichły. Transport odbywał się ulicami Sewerynów i Krakowskie Przedmieście ‑ na jezdni i chodnikach leżały ciała powstańców, niejednokrotnie rozjechane przez czołgi.

Rannych lokowaliśmy na terenie Pałacu Kazimierzowskiego, znajdującego się wówczas w opłakanym stanie (Niemcy trzymali tam konie). Na teren Uniwersytetu spędzono także ludność cywilną z sąsiednich ulic.

Nasze „gniazdo” składało się przede wszystkim z najciężej rannych, dla których zdołaliśmy wygospodarować nosze. Część przemieszała się z cywilami. Po pewnym czasie zostałam wraz z dr. Nowickim i E. Szymańską doprowadzona do pomieszczenia, w którym urzędowali oficerowie niemieccy. Zostaliśmy obrzuceni gradem pytań i, jak mogłam domyśleć się z intonacji ‑ pogróżek. Cieszyłam się, że nie znając niemieckiego nie mogłam ich dokładnie zrozumieć. Spotkanie to skończyło się dla nas o tyle szczęśliwie, że kazano nam wracać do Pałacu.

Niedługo potem spotkałam na dziedzińcu ks. Kamińskiego, mojego katechetę z przedwojennego gimnazjum im. J. Słowackiego. Opowiedziałam mu pokrótce o sytuacji szpitala. Ksiądz Kamiński przebywał na terenie kościoła sióstr Wizytek, gdzie codziennie rano kapelan niemiecki odprawiał mszę. Obiecał podjąć próbę pomocy. Odnalazłam dr. Żeglińskiego i powiadomiłam go o tym. Nazajutrz przed południem spotkałam się ponownie z ks. Kamińskim. Pamiętam dokładnie jego sowa: „Dostaniecie samochód ciężarowy z niemiecką obsługą, Wybierzcie najciężej rannych i najbardziej zagrożonych, samochód odstawi ich na Dworzec Zachodni, tam kursują pociągi. Masz tu kartkę do proboszcza w Brwinowie, on się dalej wami zaopiekuje. Pamiętaj, macie tylko jeden „kurs” na Dworzec.” ‑ wręczył mi kartkę zawierającą jakąś krótką banalną treść.

Natychmiast zawiadomiłam dr. Żeglińskiego. Po krótkim czasie zjawił się samochód z niemieckim kierowcą. Załadowaliśmy rannych na noszach. W drodze na dworzec, dr Żegliński w jakiś nieznany mi sposób zdołał wmówić Niemcowi, że ma rozkaz pozostawania. w naszej dyspozycji do godzin popołudniowych. Tym sposobem zdołaliśmy wykonać nie jeden, ale kilka kursów. Oprócz rannych zostali ewakuowani dr Żegliński, dr Nowricki, E. Szymańska, kilka sanitariuszek i pisząca te słowa.

Wiem, że dr Żegliński polecił rannym mogącym się poruszać z pomocą sanitariuszek, by ewakuowali się z ludnością cywilną. Resztę chorych najmniej zagrożonych według ówczesnych kryteriów ciężkości ran i wyglądu, przekazał pod opiekę znajdującego się przy uniwersytecie szpitala św. Rocha.

Na Dworcu Zachodnim stał pociąg, do którego bez istotnych kłopotów załadowaliśmy naszych rannych. Pociąg ruszył i zatrzymał się w Pruszkowie. Polecono nam wysiadać. Obsługa była kolejarska, chyba częściowo niemiecka. Dr Żegliński ponownie w sposób równie kategoryczny przekonał ich, że mamy „rozkaz” jazdy do Brwinowa. Argumenty, a może sposób ich przekazania, okazały się skuteczne. W Brwinowie rozładowaliśmy rannych przy pomocy miejscowej ludności. Nakazałam pierwszemu napotkanemu człowiekowi zawiadomienie proboszcza, który zjawił się niebawem (nazwiska jego niestety nie pamiętam). Wręczyłam mu kartkę od ks. Kamińskiego. Ksiądz proboszcz szybko i sprawnie zorganizował konne podwody. Rannych i personel naszego szpitala ulokował w przylegającym do Brwinowa mająteczku Biskupice, kilku rannych zakwaterował w prywatnych domach mieszkańców Brwinowa. W Biskupicach warunki zakwaterowania w pomieszczeniu gospodarczym były prymitywne, wyżywienie skąpe, leki i materiały opatrunkowe więcej niż skromne (pochodziły jeszcze z Konopczyńskiego). Chorzy czuli się jednak względnie bezpiecznie i mieli zapewnioną podstawową opiekę. Lecz Niemcy po upływie krótkiego czasu zaczęli interesować się, co to za „goście” przebywają w majątku. Sytuacja właścicieli, jak i szpitala stawała się niepokojąca. Należało szukać nowych rozwiązań. Udało mi się skontaktować ze znaną mi, a przebywającą z częścią oficjalnego Szpitala Wolskiego w Leśnej Podkowie, dr Janiną Misiewicz. Przedstawiłam jej naszą sytuację ‑ zgodzili. się przyjąć naszych rannych. Przetransportowaliśmy ich partiami, zostali z nimi dr Nowicki i E. Szymańska oraz nasze sanitariuszki.

I tak nasz szpital przestał istnieć. Dr Żegliński wyjechał do rodzinny w Piasecznie, ja udałam się do Krakowa. Należy jeszcze zaznaczyć, że szpital w Leśnej Podkowie dysponował pełną obsadą lekarską i był, jeżeli mocna użyć takiego określenia, szpitalem oficjalnym, legalnym .

Nasz dobroczyńca, ksiądz doktor Zbigniew Kamiński, jak dowiedziałam się w kilka lat po wojnie, był kapelanem NOW, po scaleniu z AK, dziekanem i kanclerzem w naczelnym Kapelanacie przy dowództwie AK, w stopniu początkowo majora, następnie podpułkownika. Po powstaniu delegowany do dowództwa AK w Częstochowie.

Służba sanitarna naszych batalionów ‑ Gustaw i Harnaś była dobrze przygotowana do walki otwartej. Przyszło jej działać w warunkach całkowicie odmiennych od tych, które wcześniej zaplanowano. Dr Tabeński i dr Żegliński to nie tylko wysoko wykwalifikowani chirurdzy, to mądrzy, przewidujący ludzie. Potrafili szybko zorientować się w zaskakującym rozwoju wydarzeń. Zorganizowali wystarczająco wcześnie szpital przy ul. Konopczyńskiego. Jego komendant ‑ dr Żegliński okazał się doskonałym organizatorem. Spokojny, zawsze opanowany, zbudował wokół siebie zespól działający równie sprawnie, jak z pełnym poświęceniem. Potrafił narzucić mu w sposób niezauważalny swój styl pracy i swoją postawę. Przed powstaniem przygotowywał się do pracy w warunkach polowych w sposób systematyczny i staranny. Studiował sposoby postępowania niemieckiej służby sanitarnej , sięgał do doświadczeń wojny domowej w Hiszpanii. Stąd m.in. odkładanie operacji do momentu złagodzenia zespołu wstrząsu urazowego i wiele innych rzadko wówczas stosowanych metod postępowania w chirurgii. Wśród ludzi sobie podległych cieszył się nie tylko dużym autorytetem, ale też zaufaniem i szacunkiem.

W czasie swej działalności konspiracyjnej dr Żegliński szkolił sanitariuszki i wyszkolił je dobrze. Należy się im szacunek i uznanie. Spróbuję to udowodnić. Lekarz od pierwszego roku długich studiów ma kontakt ze zdarzeniami szokującymi nieprofesjonalistę, ma też wpajane etyczne zasady zawodu. W toku dalszej pracy obcuje na co dzień z ludzkim bólem, cierpieniem, krwią, a wreszcie śmiercią. Sanitariuszki, dziewczyny przeważnie młodziutkie, żeby nie powiedzieć smarkate, zdobywały wiedzę powierzchowną i w znacznej mierze teoretyczną. Szkolone  do udzielania pierwszej pomocy, transportu rannych i opieki nad nimi stanęły nagle wobec porażających psychikę wydarzeń. Wykonywały pracę ponad siły, w skrajnie trudnych warunkach, bez możliwości dłuższego odpoczynku, zregenerowania chociaż w części sił fizycznych i odporności psychicznej. Te, które spotkałam w szpitalu na Konopczyńskiego, zasługiwały na najwyższy szacunek. Przywołuję z pamięci czas, kiedy wiadomo już było, że szpital zajmą Niemcy. Znaliśmy my, znały i one relacje z Woli i Starego Miasta. Mordowanie rannych, rozstrzeliwanie personelu, gwałty. Zwolnione formalnie przez komendanta szpitala, mające możliwość ratowania się ‑ zostały z rannymi do końca. Dramatyczny, ale świadomy wybór. Polowy powstańczy szpital przy ul. Konopczyńskiego kierowany był przez wspaniałego Komendanta odważnie, ale rozumnie aż do końca. Załoga warta była tak wspaniałego zwierzchnika. On zaś zasługiwał na tak ofiarny i dzielny personel. Dla naszego szpitala sparafrazowana zasada: „Dobro rannego jest najwyższym prawem” ‑ nie stanowiła pustego retorycznego zwrotu.

Pisane 10.03.1994, Warszawa

Życiorys

 

Urodziła się 28.01.1918 r. w Krakowie, ojciec ‑ Jerzy, matka Maria z domu Skoczylas

Ojciec, dr. Jerzy Bujalski, ur. w 1885 r., działacz Narodowej Partii Robotniczej był ścigany przez carską „ochranę” za działalność niepodległościową. Oficer lekarz w randze kapitana, walczył w 11 Brygadzie Legionów, uczestniczył w szarży pod Rokitną, odznaczony Krzyżem Niepodległości z Mieczami. Przed wojną był dyrektorem Szpitala Ubezpieczalni w Warszawie, ostatni minister zdrowia Drugiej Rzeczypospolitej.

W czasie okupacji i działacz Delegatury Rządu na Kraj, ściśle związany z ostatnim Delegatem Rządu Londyńskiego J. S. Jankowskim. Aresztowany przez gestapo 9 stycznia 1942 r., więzień Pawiaka. Zamordowany w Oświęcimiu we wrześniu 1942 r.

Matka, była pierwszą kobietą, która ukończyła Wydział Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wieloletnia nauczycielka w Gimnazjum im. J. Słowackiego w Warszawie, organizatorka tajnego nauczania, więzień Pawiaka, następnie długoletni więzień obozu koncentracyjnego w Ravensbrück. Na terenie obozu prowadziła tajne nauczanie. Obóz przeżyła.

Danuta ukończyła gimnazjum im. J. Słowackiego w Warszawie uzyskując maturę w 1935 r., następnie studiowała medycynę na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego. Przed wojną była członkiem Związku Harcerstwa Polskiego.

W czasie oblężenia Warszawy we wrześniu 1939 r. pracowała na chirurgii Szpitala Ujazdowskiego.

W 1939 r. miała poza sobą cztery lata studiów. Wobec braku możliwości kontynuowania studiów w pierwszych latach okupacji niemieckiej ukończyła Szkołę Pielęgniarską Czerwonego Krzyża w Warszawie, a następnie tajny Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego. Dyplom ukończenia studiów uzyskała w 1945 r.

Była kilkakrotnie przesłuchiwana w gestapo przy Al. Szucha w związku z aresztowaniem rodziców, a następnie mieszkającej u niej i aresztowanej Wandy Moraczewskiej (córki Jędrzeja).

Do konspiracji wprowadziła ją w 1943 r. Helena Sumińska ps. Hela, nr, ewid. „3”, W jej mieszkaniu był zorganizowany lokal kontaktowy Tajnych Wojskowych Zakładów Wydawniczych prowadzony przez I. Telehuna. Prowadziła szkolenie patroli sanitarnych.

W czasie Powstania Warszawskiego początkowo pracowała w Szpitalu Dziecięcym przy ul. Kopernika, na którego terenie był zorganizowany pod komendą Zbigniewa Tabeńskiego szpital bat. Gustaw AK. Po kilku dniach została oddelegowana przez dr. Stefana Żeglińskiego wraz z Heleną Sumińską do zorganizowania szpitala polowego przy ul. Konopczyńskiego, którego pracą początkowo kierowała do czasu przejęcia funkcji komendanta tego szpitala przez dr. Stefana Żeglińskiego. Pracowałam w nim jako lekarz. Po zajęciu szpitala przez Niemców większość personelu, pomimo sugestii, nie ewakuowała się do Śródmieścia i pozostała z rannymi. Rannych udało się przenieść na teren Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie stacjonowali Niemcy. Następnie dzięki ofiarnej pomocy księdza Kamińskiego ewakuowano ciężej rannych do majątku Biskupice k. Brwinowa. Było to możliwe dzięki dużej pomocy miejscowego proboszcza.

Po kilku tygodniach samodzielnej działalności tego szpitala coraz intensywniej zaczęło się nim interesować gestapo. W tej sytuacji personel był zmuszony szpital zlikwidować i rozmieścić rannych w działających legalnie szpitalach w Leśnej Podkowie, Brwinowie i Milanówku.

Po przekazaniu rannych Danuta Bujalska-Michałowska wyjechała do Krakowa.

Po wojnie, w początkach 1945 r. w Krakowie została aresztowana pod zarzutem przynależności do Armii Krajowej i osadzona w obozie w Prądniku, skąd uciekła tuż przed wkroczeniem Armii Czerwonej.

Od drugiej połowy 1945 r. pracowała jako lekarz ginekolog kolejno w szpitalach: Wolskim, Kasprzaka, Klinice Ginekologicznej Akademii Medycznęj, Szpitalu Czerniakowskim i ostatnio w Szpitalu Bielańskim, skąd przeszła na emeryturę, a właściwie przeniesiono ją na emeryturę.

Po wojnie nie należała do żadnych organizacji społecznych i politycznych.

Mąż Jacek Michałowski lekarz medycyny. Syn Wojciech Jerzy, obecnie profesor zwyczajny Carleton Uniwersity w Ottawie (Kanada). Córka Katarzyna, obecnie profesor (Asistent Professor) Adalphi University Garden City (Long Isand) USA.

Nie posiada żadnych odznaczeń wojennych i państwowych.

 

Bibliografia:

R. Bielecki Gustaw-Harnaś. Dwa powstańcze bataliony, Warszawa 1989, PIW

Sanitariuszki batalionów powstańczych AK Gustaw i Harnaś w szpitalach powstańczych. Wybór wspomnień, sierpień-wrzesień 1944. Praca zbiorowa.

Opr. Teresa Luboradzka-Łubek na podstawie relacji pisemnej Danusi Bujalskiej-Michałowskiej.

Źródło

Pamiętnik Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego – Powstanie Warszawskie i medycyna, wydanie II, Warszawa 2003 r.