W Powstaniu:
ul. Chmielna 36, lecznica dr. Webera
Wspomnienia z Powstania Warszawskiego
W powstaniu walczył Jej Ojciec – Jan Bohdanowicz (lekarz), oraz matka Zofia Bogdanowicz (pielęgniarka) a także dwaj bracia: Jerzy i Stefan.
Przyszedł dzień Powstania, 1 sierpnia godzina 17-ta. Chłopcy (tj. moi starsi bracia Jerzy i Stefan) byli już po za domem. Mieszkaliśmy na Woli przy ul. Chłodnej róg Waliców. Ja wyszłam z domu przed godziną 17-tą. W domu zostali rodzice. Mama wyszła następnego dnia na Wolę do oddziałów Radosława. Przyłączyła się do jakiejś grupy sanitariuszek i z nimi przedarła się na Stare Miasto. Dołączyła do personelu szpitala Radosława na Miodowej róg Długiej. Do czasu upadku Powstania na Starówce tam pracowała. Reszta jest opisana w pamiętniku mamy. Z mamą spotkałam się w szpitalu Wolskim po upadku Powstania na początku października 1944r. Ojciec wyszedł z domu dopiero w trzecim dniu Powstania, ponieważ nie mógł zostawić chorego pacjenta. Przedostał się do szpitala im. Karola i Marii na Lesznie. Historia pobytu ojca w szpitalu i historia szpitala jest opisana w pamiętniku ojca. Z ojcem również spotkałam się po Powstaniu w kościele św. Stanisława na Woli.
Tak jak wspomniałam, przed godziną 17 dnia 1 sierpnia 1944r. wyszłam z domu, żeby na czas zdążyć na zbiórkę przy ul. Skorupki, bo tam wyznaczony był punkt zborny sanitarnej grupy harcerek. W „Szarych Szeregach” byłam od 1941r. Miałam pseudonim „Bogna”. Gdy dotarłam na miejsce nikogo nie zastałam. Nie zrażając się tym, pobiegłam na ul. Chmielną bo wiedziałam, że tam są moi bracia. Po drodze spotkałam dziewczynę idącą do punktu sanitarnego. Miała na imię Barbara. Zaprowadziła mnie na Chmielną 36, gdzie w piwnicy był przygotowany szpital dr. Webera. Przypuszczałam, że spotkam tam harcerki z naszej drużyny. Niestety nikogo nie było, ale zostałam, ponieważ brakowało tam sanitariuszek. Na drugi dzień kazano nam wyjść na Marszałkowską i z ludnością cywilną stawiać barykadę w poprzek ulicy. Barykada budowana była z płyt chodnikowych, koszy od śmieci i przewróconego tramwaju. W pewnym momencie nastąpił obstrzał tego odcinka. Basia, z którą tam byłam zginęła a kula, która przeszła przez nią trafiła mnie w nogę. Silnie krwawiłam i przy pomocy sanitariuszki znalazłam się w piwnicy, w szpitalu. Założono mi opatrunek i dostałam zastrzyk przeciwtężcowy. Na zastrzyk ten bardzo silnie zareagowałam wysypką i gorączką. To wszystko spowodowało, że na parę dni zostałam jako chora uziemiona w szpitalu. Gdy poczułam się lepiej, przydzielono mnie do sali operacyjnej. Myłam stoły operacyjne przed i po zabiegu. Z tym był problem, bo nie zawsze była woda. Byłam z rannymi przy zabiegach, starając się im ulżyć. Nie cały czas byłam przy rannych. Wysyłano mnie po żywność do dawnych niemieckich magazynów przy ul. Żytniej. Przynosiłam stamtąd pszenicę i soki. Raz widzieliśmy, w drodze powrotnej, niemieckie czołgi, przed którymi pędzone były kobiety jako osłona. To był straszny widok. Roznosiłam listy od rannych do ich rodzin przez Al. Jerozolimskie i na Powiśle. Początkowo przejście przez Aleje było bardzo trudne. Musieliśmy się czołgać. Stopniowo powstawał przekop osłonięty płytami chodnikowymi. Ostrzał z BGK był bardzo silny. Raz zdarzyło mi się przypadkowo zapalić latarkę przy przejściu o zmroku. Rezultatem był bardzo silny ostrzał. Na szczęście nikt nie zginął. Niebezpieczne były też przejścia na Powiśle. W szpitalu na Chmielnej przybywało coraz więcej rannych. Brakowało łóżek i materacy więc ranni często siedzieli gdzie się dało. Zupełnie nie pamiętam, żebym miała czas na odpoczynek i sen. Lekarze operowali i opatrywali rannych z pełnym zaangażowaniem, dzień i noc. Czuło się też pełną oddania pomoc ze strony księży. Byłam tak brudna, że zdecydowałam się na kąpiel na ostatnim piętrze budynku. W momencie, kiedy się kąpałam, spadły pociski zapalające tzw. „krowy”. Klatka schodowa zaczęła palić się a ja w mokrym ręczniku zbiegałam na dół. Na szczęście miałam tylko trochę spalone włosy. Dostałam od kogoś jakieś ubranie i tak skończyło się moje mycie.
Któregoś dnia dostałam zgodę na odwiedzenie moich braci, którzy byli też na ul. Chmielnej, ale po drugiej stronie Marszałkowskiej naprzeciwko Dworca Głównego. Stacjonował tam oddział pod nazwą: Bateria Artylerii Przeciwlotniczej „Żbik”. Wtedy, mój brat, Jerzy, komendant tego oddziału, zobowiązał mnie do pozostania z rodzicami w razie upadku Powstania lub jakiejś innej sytuacji. Było to dziwne zobowiązanie, bo nikt nie wiedział kto z nas będzie żył, czy rodzice żyją i jak skończy się Powstanie.
Na Chmielnej przybywało rannych. Mieliśmy coraz trudniejszą pracę. Zamiast narkozy trzeba było używać mocnych trunków. Był to już koniec sierpnia. Upadła Starówka. Na Wareckiej z kanału przyjmowaliśmy ludzi ze Starówki. Wychodzący z kanału byli w okropnym stanie. Prawie cały personel szpitalny był zaangażowany w opiekę nad nimi. Była to opieka wielostronna: opatrywanie rannych, wykonywanie zabiegów, mycie, poszukiwanie miejsc zakwaterowania itp. Pracowaliśmy bez przerwy w dzień i w nocy. Dodatkowo, coraz bardziej odczuwało się brak wody i żywności. Ludność cywilna była nam bardzo przychylna i podrzucano nam czasem coś do jedzenia. Księża odprawiali msze wszędzie: na podwórkach, na ulicy. Udzielali ślubów i sakramentów. Pociski „ryczące krowy” robiły wielkie spustoszenie. Coraz więcej było zburzonych i palących się domów.
Zbliżał się koniec powstania. 2 października podpisano kapitulację. Miałam iść razem z rannymi do niewoli, ale obiecałam Jerzemu, że zostanę z rodzicami. Wyszłam razem z ludnością cywilną i w kościele św. Stanisława spotkałam się z mamą i ojcem. Tam też rodzice pożegnali się z chłopcami.
Z kościoła św. Stanisława przeszliśmy do szpitala wolskiego przy ul. Płockiej. Tam ojciec ulokował tę część szpitala Karola i Marii, którą udało się uratować. Były tam dzieci i kilku rannych powstańców. Między innymi nasz kuzyn Andrzej Tymowski, który stracił nogę. Było też kilku lekarzy ze szpitala Karola i Marii (doc. Dega, dr Chroboni i kierownik apteki Rogalski oraz pielęgniarki: Nela Andruszkiewicz i Wanda Moenke). Pierwszą czynnością, którą mama wykonała po spotkaniu ze mną było zabranie mi całego ubrania i obcięcie włosów, ponieważ byłam zawszona. Dostałam jakąś koszulę i majtki szpitalne.
Było ciepło. Byliśmy głodni, więc z dwoma pielęgniarkami poszłyśmy na pobliskie pole, na którym rosły pomidory. Trochę zjadłam, a resztę przyniosłyśmy i rozdały dzieciom i rannym. Od pierwszego dnia rozpoczęłam pracę sprzątaczki, salowej, pielęgniarki. Podobnie mama, właściwie robiła wszystko. Ojciec pełnił funkcję lekarza i jednocześnie prowadził rozmowy z Niemcami celem uzyskania zgody na wyprowadzenie z Warszawy szpitala dziecięcego. Rozmowy te trwały do końca października. Ostatecznie uzyskał zgodę i podstawione zostały wagony towarowe, w których ulokowano dzieci i kilku powstańców oraz personel szpitala im. Karola i Marii. Warunki w wagonach były podłe: brak wody, żywności i urządzeń sanitarnych. Jechaliśmy wiele godzin. Pociąg nie zatrzymywał się na stacjach. Ostatecznie zatrzymał się w Piotrkowie Trybunalskim. Byliśmy szczęśliwi, że dojechaliśmy do miasta, gdzie oczekiwała nas ludność miejscowa jak również lekarze, pielęgniarki i samochody sanitarne. Rozumiem, że ojciec przedtem uzgodnił z władzami Piotrkowa przyjazd szpitala. Z Piotrkowa przejechaliśmy do Włodzimierzowa. Szpital został zlokalizowany, jak przypuszczam, w byłym żydowskim sanatorium. Budynek był oddalony od zabudowań miasteczka i położony w pobliżu lasu. Doprowadzenie szpitala do normalnego funkcjonowania wymagało dużego wysiłku i dobrej woli ze strony personelu. Szpital przechodził bardzo trudne chwile. Polegało to na tym, że przyjmował rannych partyzantów jak również Niemców zgłaszających się o pomoc, później też Rosjan. Jednocześnie miał swoich chorych z Warszawy. Dzięki otwartości w udzielaniu pomocy nie było problemów z żywnością. Ja przez jakiś czas byłam do wszystkiego: na salach chorych, w kuchni i na sali operacyjnej. Mama prowadziła administrację. Na jesieni 1945 roku, już po zakończeniu wojny, wyjechałam do Częstochowy, do sióstr Nazaretanek, gdzie zrobiłam małą maturę. Następnie wróciłam do Piotrkowa. Rodzice na przełomie 45/46 wrócili ze szpitalem do Warszawy.
Maria Bogdanowicz-Owczarska
Źródło
Materiał przekazany przez Panią Marię Bogdanowicz-Owczarską