W Powstaniu:

ochotnik w szpitalu prz ul. Karowej

MOJE WSPOMNIENIA

Urodziłem się 3 I 1917 r. w Krotoszynie (woj. poznańskie). Wychowanie, które otrzymałem w domu i w szkole, było wysoce patriotyczne. Ojciec mój był lekarzem, powstańcem wielkopolskim, brat mój lekarzem chirurgiem, który zginął w Powstaniu Warszawskim. Maturę zdałem w 1934 r. w Krotoszynie. Studiowałem w latach 1934-1939 na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Poznańskiego. Przestraszony groźbą ewentualnego przymusowego wcielenia do wojska niemieckiego, uciekłem w lutym 1940 r. z Krotoszyna do Warszawy, gdzie mieszkałem do 23 VIII 1944 r. Do 1 V 1940 r., podobnie jak wielu innych studentów, po piątym roku zdałem wszystkie egzaminy dyplomowe na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego. Dyplom lekarza otrzymałem 25 III 1946 r. w Poznaniu. W Warszawie przez kilka lat pracowałem jako kierownik kolumny dezynfekcyjnej przy X Ośrodku Zdrowia na Żoliborzu, a od 1943 r. jako lekarz Ubezpieczalni Społecznej w rejonie Warszawa-Praga. Ponadto od 1942 r. pracowałem jako lekarz-wolontariusz w Zakładzie Położniczo-Ginekologicznym przy ul. Karowej 2.

Od początku nie wierzyłem w powodzenie powstania, ale poinformowany o terminie rozpoczęcia zgłosiłem się 1 VIII 1944 r. do pełniącej w tym dniu dyżur dr med. Marii Szadkowskiej, ofiarowując swą pomoc na czas powstania. Przypuszczałem, że baza ok. 150 łóżek szpitalnych będzie cenną pomocą w trakcie działań powstańczych. Niestety, moje wyliczenia okazały się złudne. Krótko przed powstaniem u wylotu ul. Karowej, tuż przy Wiśle, uplasowało się stanowisko niemieckiej artylerii przeciwlotniczej. Obok szpitala stał stary zabytkowy budynek, zwany „Kasztelanką”. Z tego to budynku w dniu 1 VIII 1944 r., w godzinach wieczornych, powstańcy zaatakowali stanowisko artyleryjskie. Wypad ten niestety się nie powiódł. W odwecie Niemcy spalili „Kasztelankę”, a jej mieszkańców, którzy nie zdołali uciec, rozstrzelali. Odgłosy tej pacyfikacji były słyszane i głęboko przeżywane również przez nas. Nieco później tego samego dnia Niemcy wpadli do naszego szpitala w poszukiwaniu powstańców. Na szczęście udało się napastników przekonać, że w szpitalu nie ma powstańców. W przeciwnym razie prawdopodobnie podzielilibyśmy los „Kasztelanki”.

Od tego momentu byliśmy pod stałą kontrolą Niemców. Z ich też woli całe codzienne życie zostało sprowadzone do piwnicy, gdzie leżały nieliczne chore, odbywały się porody i dokonywane były nieliczne operacje. Wtedy też dane mi było wykonanie pierwszego i ostatniego w życiu, gdyż później przekwalifikowałem się na chirurga, cięcia cesarskiego, oczywiście w asyście doświadczonej dr. Szadkowskiej i kol. Zygmunta Kuczyńskiego. Z mniejszych wykonywanych zabiegów wymienić należy dość częste wlewy podskórne soli fizjologicznej u noworodków w celu lepszego nawodnienia (kroplówki nie były jeszcze wtedy znane). Cała załoga szpitala oraz osoby przygodne korzystały z wyżywienia szpitalnego, które było jednostajne. Szpital był dobrze zaopatrzony w mąkę i chyba słoninę, a z tego urozmaicenia stworzyć nie można. Najbiedniejsze były oczywiście noworodki i ich matki. Jednak – o ile dobrze pamiętam – nie mieliśmy żadnego zgonu.

Nasi „opiekunowie” niemieccy zmieniali się dość często. Byli to urzędnicy, aktorzy, pocztowcy, a w końcu żandarmi. Skąd przychodzili, trudno powiedzieć. Podobno za dnia chodzili z karabinami przeciwko powstańcom, a do nas wracali tylko na noc. Nam oczywiście budynku szpitalnego nie było wolno opuszczać, a na wyższe piętra, które były puste, też nie wolno nam było chodzić. Wobec dość beznadziejnej sytuacji nasuwała się myśl, czy nie uciec ze szpitala i znaleźć sobie miejsce, gdzie nasze usługi mogłyby przynieść większy pożytek. Było to jednak niemożliwe z dwóch powodów. Po pierwsze puste ulice i jedna wielka niewiadoma, która czekała na uciekiniera na następnej ulicy, po drugie ucieczka choćby jednej osoby musiałaby zostać zauważona przez Niemców, a to mogłoby sprowadzić nieobliczalne represje dla całej załogi szpitala. Natomiast na wyższe piętra budynku szpitalnego chodziliśmy bardzo często, gdyż obserwacja miasta z tego poziomu pozwalała wysnuwać, bardzo zresztą niedokładne, wnioski, co się dzieje w mieście. Niestety, narastająca ilość pożarów nie nastrajała zbyt optymistycznie. Nierzadko też obserwowaliśmy, jak jeden czy dwa samoloty po zrzuceniu bomb, np. na Stare Miasto, wracały po pewnym czasie, by zrobić to samo. Przecież jeden sowiecki myśliwiec, który miał bardzo niedaleko do swego lotniska, mógłby radykalnie sytuację poprawić. Dlaczego tak się nie stało, zrozumieliśmy dopiero później.

W tym tragicznym ogólnym położeniu nasuwało się też drugie pytanie: kto uzurpował sobie prawo, by tak piękne i bohaterskie miasto, o bogatych tradycjach, będące naszą stolicą, skazać na zagładę? Kto mógł, jak się później okazało, skazać na śmierć około 200 tysięcy ludzi, a około 1 miliona na tułaczkę i poniewierkę? Kto pozwolił młodym niedoświadczonym chłopcom, uzbrojonym w butelkę z benzyną, a czasem dysponującym jedynie gołymi pięściami, rzucać się na armaty i czołgi? Jako uczestnik tej tragedii mam prawo stawiać takie pytania! Odpowiedź i ocenę oczywiście pozostawiam historykom.

23 sierpnia w godzinach popołudniowych na polecenie żandarmów wszyscy mężczyźni mieszkający w szpitalu zgromadzili się na podwórku wewnętrznym. W pewnej chwili zjawił się żołnierz z karabinem z przodu, drugi z tyłu i kazali nam maszerować. Było nas około dwudziestu osób, w tym trzech lekarzy ubranych w płócienne spodnie i fartuchy. Zaprowadzono nas na obecny Plac Piłsudskiego, a z powodu późnej pory nie popędzono w dalszą drogę, ale kazano przeczekać do rana w bramie jednej z kamienic. Tym razem mieliśmy odrobinę szczęścia. W bramie tej znalazł nas Niemiec, pracownik poczty, który poprzednio przez kilka dni też był lokatorem naszego szpitala. Poznał nas i wzburzony bezdusznością swoich rodaków, następnego dnia, sam nas eskortując, przyprowadził z powrotem do szpitala, gdzie po przebraniu się we własne ubrania i zaopatrzeniu w niezbędniki, lekarstwa, a nawet kawałek słoniny, po dwóch godzinach wróciliśmy na Plac Piłsudskiego. Stamtąd, już bez eskorty, polecono nam iść przez Ogród Saski, Chłodną i Wolską do kościoła na Woli. Po przejściu obok Grobu Nieznanego Żołnierza, już na terenie Ogrodu Saskiego, obstąpiła nas zgraja uzbrojonych własowców. Zdawało się, że wybiła nasza ostatnia godzina. Skończyło się jednak na zabraniu zegarków i wartościowych przedmiotów. Poszliśmy dalej. Po drodze, a wiadomo, że była ona dość długa, nie napotkaliśmy ani jednego całego domu, gdyż wszystko było dokładnie spalone. W kościele na Woli, który znany był ze zbrodni i bezeceństw dokonywanych przez hitlerowców, byliśmy krótko. Odprowadzono nas do podstawionego pociągu i przewieziono do obozu przejściowego w Pruszkowie (Dulag 121). Obóz mieścił się w dawnych warsztatach kolejowych i miał około dziesięciu dużych hal, które stały się przejściowym mieszkaniem tysięcy warszawiaków.

Przy wejściu do obozu „przywitała” nas grupa nieznajomych Polaków, którzy zorientowawszy się, że jesteśmy personelem szpitalnym, szybko postarali się, żebyśmy i my wszyscy stali się pracownikami obozu. Zakwaterowani zostaliśmy gromadnie w pokojach na pierwszym piętrze, które posiadały okna, ale nie miały drzwi. Dobrze nie pamiętam, ale myliśmy się chyba pod kranem, a o kąpieli mowy być nie mogło. Spaliśmy tak samo jak wszyscy, a więc na cienkich słomianych matach, w których, prędzej czy później, musiały się zagnieździć rozmaite wszy czy inne insekty. Jedyną dodatnią stroną była przepustka, która pozwalała swobodnie się poruszać na terenie całego obozu, a chyba po tygodniu nawet wyjść z niego – i wrócić lub nie. Wyżywienie mieliśmy z kuchni polowej. Warunek – trzeba było mieć menażkę lub przynajmniej puszkę po konserwie. Życie więc w obozie nie kształtowało się zbyt pięknie, ale mimo to wytrzymałem aż do pierwszych dni października, a więc mniej więcej do końca powstania.

Pierwsze dni pobytu w Pruszkowie działały na mnie przygnębiająco. Widok niekończącej się rzeszy smutnych, zmęczonych i zmaltretowanych ludzi, niosących często, jako swój jedyny dobytek, mały węzełek, musiał robić ogromne wrażenie. Później człowiek musiał się do tego przyzwyczaić i traktować to jako zło konieczne. Automatycznie rodziło się pytanie: jak pomóc tym ludziom? Cokolwiek by człowiek wymyślił i czymkolwiek by rozporządzał do rozdania, wszystko to byłoby tylko kropelką w morzu potrzeb.

Na ogół nie wiedzieliśmy, w jaki sposób Niemcy dokonują selekcji tych ludzi i dokąd idą poszczególne transporty. Ogólnie tylko było wiadomo, że ludzie trafiają na roboty do Niemiec albo do obozów koncentracyjnych, albo pozostają w Generalnej Guberni. Wiedzieliśmy na pewno, że ludzie starzy, dzieci, inwalidzi itp. byli kierowani do hali nr 1, a więc ci ludzie pozostawali w Generalnej Guberni, czyli na naszej polskiej ziemi. Naszym głównym celem było przetransportowanie możliwie jak najwięcej ludzi z innych hal do hali nr 1. Można to było załatwiać w sposób legalny, chociaż trochę skomplikowany, albo nielegalnie, co też nie było łatwe.

Na terenie obozu było dwóch niemieckich lekarzy urzędowych. Byli to kpt. König (dość ludzki) i kpt. Kleman (mniej przystępny). Możliwe, że to drugie nazwisko zniekształciłem. Chorych, a często i pseudochorych, musiał zaakceptować jeden z kapitanów, przed którego oblicze trzeba było doprowadzić delikwentów, a on z wyglądu zewnętrznego decydował o jego losie. Oczywiście tylko część ludzi trafiała do upragnionej hali nr 1. W sposób nielegalny np. przeprowadziliśmy w grupie mężczyznę przebranego za lekarza. Innym razem młody człowiek, „uzbrojony” w opaskę Czerwonego Krzyża i odpowiednią instrukcję, trafił spokojnie do hali nr 1. Jeden z naszych kolegów, którego nazwiska nie pamiętam, za nielegalne przeprowadzenie większej grupy „chorych”, niestety wylądował w obozie koncentracyjnym. Trudno powiedzieć, ilu ludzi, takimi lub innymi sposobami, udało się uratować, gdyż nikt ewidencji nie prowadził. Na pewno było ich mniej, niż byśmy sobie tego życzyli. Niekiedy ciepłe słowo, życzliwa porada, niekoniecznie lekarska, czy puszka po konserwie, zastępująca normalny talerz, potrafiła wycisnąć uśmiech wdzięczności na twarzy obdarowanego, a to sprawiało nam największą satysfakcję.

Stałe spotykanie się z tłumem wędrujących warszawiaków miało tę dobrą stronę, że człowiek spotykał wielu znajomych i od nich uzyskiwał informacje o tym, co i gdzie się działo, a także o osobach, z którymi był związany uczuciowo. W ten sposób od znajomych z ul. Brackiej, gdzie mieszkałem, dowiedziałem się, że mój brat, w pierwszych dniach powstania, w czasie udzielania pomocy lekarskiej, został ciężko ranny. Najprościej było nie uwierzyć. Niestety, znalezienie grobu po dwóch latach wszystko wyjaśniło. Ewakuacja Żoliborza w końcu września sprowadziła do Pruszkowa moją rodzinę. Tak spotkałem się z matką, siostrą i szwagrem powstańcem, który uniknął niewoli. Cała trójka bez trudu znalazła się w hali nr 1. Gdy chodziło o rodzinę pracownika, nawet Polaka, dr König nie robił żadnych trudności, a o przynależności szwagra oczywiście nie był poinformowany.

 

Życiorys

Urodził się dnia 3.01.1917 r. w Krotoszynie (woj. Poznańskie), jako syn lekarza dr. Stefana i matki Julii z domu Markwitz. W latach 1926-1934 uczęszczał do gimnazjum neoklasycznego w Krotoszynie, gdzie też zdał maturę. W latach 1934-1939 studiowł na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Poznańskiego, w dniu 1.09.1939 r. był po V roku.

Krótko przed wybuchem wojny został zatrudniony przez dr. Bolewskiego w Szpitalu Miejskim w Krotoszynie jako p.o. asystent. W dniu 1.09.1939 r. brał udział w ewakuacji szpitala z Krotoszyna do Koźmina. W pierwszych dniach września zwolnił się ze szpitala, gdyż sądził, że uda mu się zaciągnąć do wojska i w ten sposób spełnić swój obowiązek obywatelski. W chwili opuszczania Koźmina, aż do granicy (około 14 km) nie było żadnego polskiego wojska, wkroczenie więc wojsk niemieckich mogło nastąpić w każdej chwili.

Udało mu, się zaciągnąć do armii w okolicach, Kutna, jednakże wieczorny rozkaz wymarszu spowodował rozpierzchnięcie się całego, bardzo dużego oddziału nie umundurowanych ochotników. Na rowerze zdołał dojechać do Lublina, nie znajdując po drodze możliwości zmobilizowania się.

Po wkroczeniu wojska niemieckiego do Lublina, wrócił do Krotoszyna. W lutym 1940 r. znalazł się w Warszawie. Czteroletni pobyt w Warszawie i przygody powstańcze opisał we wspomnieniach (styczeń 2001 r.). Po opuszczeniu obozu w Pruszkowie, aż do wkroczenia wojsk sowieckich, mieszkał z rodziną we wsi Młynne pow. Limanowa.

W kwietniu 1944 r. objął posadę lekarza kolejowego początkowo w Bydgoszczy, później w Iławie, Gdańsku i w końcu we Wrocławiu na stanowisku kierownika działu lecznictwa Dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowych.

Przepracował w służbie zdrowia 50 lat, z tego 40 lat w Wojskowym Szpitalu Okręgowym we Wrocławiu. Przez 28 lat był lekarzem wojskowym, uzyskując stopień pułkownika i stanowisko Głównego Chirurga Śląskiego Okręgu Wojskowego, a 14 lat, już jako emeryt, pracował w charakterze st. asystenta na oddziale urologicznym. W 1957 r. uzyskał II stopień specjalizacji z chirurgii ogólnej, a w 1964 r. również z urologii. W 1966 r. otrzymał tytuł doktora medycyny w Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi. Do żadnej partii politycznej nigdy nie należał.

Od kilku lat nie pracuje już zawodowo i razem z żoną, również emerytowanym dr. med. cieszy się dniem codziennym.

Źródło

Halina Jędrzejewska  Lekarze Powstania Warszawskiego 1VII – 2 X 1944 wyd. TLW oraz:Pamiętnik Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego – Powstanie Warszawskie i medycyna, wydanie II, Warszawa 2003 r.