W Powstaniu:
Obwód III Wola z Lesznem, placówki lecznicze: szpital Wolski, siedziba: ul. Płocka 26 od 1 sierpnia do 3 października
SZKOŁA I OKUPACJA
(fragment)
Po skończeniu Szkoły (Warszawskiej Szkoły Pielęgniarek – przyp. Z.K-B ) miałam pracować w Zakopanem, gdzie mieszkała moja rodzina. Jednakże Dyrekcja Szkoły skierowała mnie razem z Aliną Węgrowicz i Marią Perkowską do Szpitala Wolskiego przy ul. Płockiej. Od 1939 r. do 1950 r., tj. przez 11 lat, pracowałam tam jako instrumentariuszka odpowiedzialna za salę operacyjną.
W 1943 r. rozpoczęłam studia medyczne na tajnym Uniwersytecie Ziem Zachodnich w Warszawie. Kontynuowałam je do 1950 r. nie przerywając pracy. Muszę podkreślić, że ukończenie Warszawskiej Szkoły Pielęgniarstwa, a także zdobyte doświadczenie w pracy szpitalnej i przy łóżku chorego bardzo ułatwiły mi studia medyczne.
Okres okupacji obfitował w wiele przeżyć natury zawodowej i patriotycznej, ale najgroźniejsze chwile przeżyłam w czasie Powstania Warszawskiego.
W sobotę 5 sierpnia 1944 r. Szpital nasz znalazł się na linii walki. Barykada powstańcza przeniosła się na róg Górczewskiej i Działdowskiej, poza Szpital. Przed nami kilkupiętrowy dom na rogu Górczewskiej i Płockiej był obsadzony przez snajperów niemieckich. Z okien Szpitala widzieliśmy rozstrzeliwania ludności cywilnej z pobliskich domów, byliśmy pewni, że nasz los będzie taki sam.
W nawale pracy na sali operacyjnej nie bardzo wiedzieliśmy, co się dzieje w szpitalu. Wywoziliśmy właśnie chorą po amputacji ramienia (o ile pamiętam Leontyna Laube), kiedy na blok operacyjny wpadli uzbrojeni Niemcy (własowcy). Wypędzając nas krzykiem „raus, raus”, zdążyli jednak pozrywać nam zegarki z rąk. Jeszcze nie obudzona po narkozie chora została na wózku na korytarzu. Z hallu wychodzą na ulicę ostatnie grupy chorych, personelu, cywilów. Chorzy niechodzący błagają, aby ich zostawić — nie wiemy, co robić. Wychodzę przed Szpital w ostatniej grupie. Na schodach stoi chory z ramieniem na szynie odwodzącej, zupełnie nagi. Jakiś podoficer niemiecki coś mówi wskazując na chorego. Dr Wesołowski zdejmuje swoją koszulę i narzuca na chorego. Kierują nas w prawo. Początek pędzonego tłumu skręcił w lewo, w ul. Górczewską. Idziemy obstawieni przez uzbrojonych niemieckich żołnierzy — własowców. Z tyłu, z naszej barykady padają pojedyncze strzały. Wokół palące się domy, przy ulicy leżą trupy. W szeregu prowadzonych ludzi otępienie, niektórzy modlą się.
Za przejazdem na Górczewskiej stajemy zbici w gromadę na wprost karabinów maszynowych ustawionych na nasypie. Będący z nami ksiądz udziela wszystkim absolucji w obliczu śmierci. Dzięki temu samemu podoficerowi niemieckiemu, który wskazał na nagiego chorego, dr Wesołowski i dr Manteuffel, młoda pielęgniarka Isia Dobrzańska i ja zostajemy wyciągnięci z gromady i przeprowadzeni do domku przy fabryczce naprzeciwko Górczewskiej 53. Siedzimy we czwórkę na podłodze w pustyni pokoju. Po jakimś czasie zabierają dr. Wesołowskiego i dr. Manteuffla, mają oni pracować w niemieckim punkcie opatrunkowym. Zostajemy z Isią same. Wkrótce potem przychodzi niemiecki lekarz, który nas przejął od podoficera, oznajmiając, że zostaniemy w tym punkcie sanitarnym. Zleca nam przygotowanie na parterze w pustych pokojach posłań dla rannych, oczekują bowiem nowego natarcia. Znosimy na dół z umeblowanych pokoi na piętrze materace i dywany. Robimy to całkiem mechanicznie. Cały czas wokół strzelanina, słychać jednak pojedyncze salwy. „Wykańczają szpital” — powiedział któryś z żołnierzy niemieckich.
W pewnym momencie przychodzi lekarz niemiecki (Oberarzt dr Stefan Pucher, docent kliniki z Grazu) i mówi do mnie: „Na schodkach przed domem jest chory z waszego szpitala — proszę do niego iść”. Był to młody chłopak z drenem w opłucnej.
— Co się dzieje ze wszystkimi ze szpitala? — pytam chłopca.
— Rozstrzelani — odpowiada ranny.
— Jakim cudem ty żyjesz?
— Zacząłem wołać, że jestem Niemcem.
Był to chory z oddziału XI dla „volksdeutschów”. Poprawiłam mu opatrunek, po czym został zabrany przez sanitarkę.
Powiedziałam Isi to, co usłyszałam. Trudno było opanować głęboką rozpacz. Zauważył to dr Pucher i powiada: „Proszę niczego nie obawiać się, panie są pod naszą opieką”. Nie myśląc o skutkach odruchowo wypaliłam -„Wymordowaliście cały szpital, na pewno i nas to czeka”. Nie zareagował wyszedł. Po jakimś czasie wrócił i po cichu powiedział do mnie: „Niestety wasi mężczyźni wszyscy rozstrzelani, kobiety ocalały i będą żyć”. Niemieckie ataki na Szpital im Karola i Marii i św. Łazarza przysporzyły nam dużo roboty: opatrunki, surowica przeciwtężcowa, ciężej rannych odsyła się na tyły. Całą noc dużo pracy. O świcie dr Pucher zlecił zlikwidowanie punktu. „Idziemy do waszego szpitala” — powiedział. Nie wierzyłam, żeby w tym morzu płomieni mógł się ostać nasz Szpital.
Szliśmy Górczewską; domy wzdłuż ulicy jeszcze paliły się, wielokrotnie trzeba było omijać trupy, wśród nich niektórzy w bieliźnie szpitalnej, prawdopodobnie nasi chorzy.
Szpital stał cały, a w hallu, nie wierząc własnym oczom, ujrzałam Zbylka (dr Zbigniew Woźniewski). Krótkie sprawozdanie, jak się stało, że jeszcze żyjemy i co z innymi, i w pośpiechu robimy przegląd całego Szpitala. Okazało się, że Niemcy nie wpadli na jedno z jego skrzydeł.
Na oddziale gruźliczym zostały chore z jedną szarytką i salową, na chirurgii, nie wiadomo jakim cudem, w dwu salach ocaleli ranni powstańcy. Ocalał też kierownik kancelarii, który zdążył ukryć się w węglu. Jest nas kilka osób z personelu, przed nami smutny obowiązek pogrzebania zastrzelonych w dniu wczorajszym dr. Mariana Piaseckiego — dyrektora szpitala, prof. dr. Janusza Zeylanda i ks. Ciecierskiego. Kiedy układaliśmy ich w przygotowane od początku Powstania doły, a dr Woźniewski wszedł do gmachu, aby przygotować karteczki z nazwiskami zastrzelonych, obskoczyli nas uzbrojeni Niemcy.
Na terenach oczyszczonych Polacy nie mieli prawa się znajdować. Po raz drugi stoję przed wycelowanym karabinem i znowu przypadek ratuje nas. Dr Woźniewski nie zdążył do nas wyjść, ale zobaczył, co się dzieje i szybko wezwał na pomoc dr. Puchera.
Po południu tego dnia (6 sierpnia) przyprowadzono do nas ze Szpitala im. Karola i Marii chore dzieci, a między nimi rannych powstańców i personel. Siostra Julia Sosnowska i s. Kazimiera, szarytki, które dostały się do nas z Domu Starców na Górczewskiej, usiłują wszystkich nakarmić. Rozlokowujemy nowo przybyłych, usiłujemy jakoś zorganizować funkcjonowanie szpitala. Zostaję nagle wyrwana z tych zajęć. Stabsartz przypomniał sobie o mnie i „przypomniał” mi, że jestem jeńcem i mam się troszczyć o niemiecki punkt, a nie o szpital.
Stabsarzt Puschel był szefem całego punktu — zawodowy wojskowy — prusak, mało zajmował się swoimi rannymi, a głównie rabowaniem i wysyłaniem do Rzeszy cenniejszych przedmiotów. Między innymi dr Manteuffel, kiedy po raz pierwszy pozwolono mu pójść ze Szpitala św. Stanisława do swojego mieszkania, które mieściło się na terenie Szpitala Wolskiego, zastał tam Stabsarzta Puschela, poszukującego w jego mieszkaniu „kleine Kostbar- kaiten”, a kiedy punkt przeniósł się do Szpitala Maltańskiego, wtedy goniec wrócił po srebrną cukiernicę szarytek dla Stabsarzta.
Przez pierwsze dni miałam w punkcie niemieckim dużo pracy, ale w każdej wolnej chwili włączałam się do zajęć szpitalnych. Oboje z dr. Woźniewskim byliśmy w tym czasie jedynymi starymi pracownikami Szpitala Wolskiego. Dr Woźniewski, energiczny, zaradny stał się prawdziwym szefem całego szpitala, co wtedy nie było łatwe. Dużą pomoc okazywał nam dr Pucher.
Front walki przesuwał się z każdym dniem do Śródmieścia, punkt niemiecki był zbyt oddalony od linii, jak na punkt pierwszej pomocy. Kiedy Niemcy zajęli pl. Bankowy i ewakuowali do naszego szpitala chorych ze Szpitala Maltańskiego, zdecydowano przeniesienie punktu na ul. Senatorską. Rozkaz przyszedł w nocy, do rana trzeba było wszystko spakować i załadować do sanitarek. Rano odjechali, a ja zostałam w szpitalu, ale już po południu zabrano mnie do Szpitala Maltańskiego.
Sam Szpital Maltański (dawna Resursa Kupiecka) był zajęty przez zgrupowanie Niemców i własowców pod dowództwem mjr. Recka, wchodzące w skład armii Reinefarta, to samo, które zajmowało nasz szpital. Punkt był rozlokowany na parterze Banku Amerykańskiego, leżącego po zachodniej stronie placyku. Na pierwszym piętrze Banku mieścił się sztab. W tym czasie ul. Bielańska była jeszcze w rękach powstańców. Wokół płonące domy, stała strzelanina, we dnie naloty sztukasów, które bombardowały i ostrzeliwały pozycje powstańców z bardzo niskiej wysokości. Mieliśmy |dużo rannych Niemców, ale w tym czasie najczęstszą przyczyną zgłaszania się niemieckich żołnierzy do punktu były biegunki. Wypisano „Durchfallkomando”, aby nie powtarzać każdemu, jak należy brać leki. Chorymi nadal Zajmował się Oberarzt Pucher, Stabsarzt Puschel nadal wysyłał walizy do Niemiec. Stroną administracyjną kierował feldfebel Schulze, pochodzący Z Mazur, który umiał trochę po polsku.
W Szpitalu Maltańskim pozostały dość zasobne magazyny i apteka, podczas gdy w naszym Szpitalu Wolskim, przez który przechodziły setki chorych, mieliśmy duże braki. Puszki opatrunkowe ładowałam więc bardzo luźno, hojnie szafowałam jałowym materiałem opatrunkowym. Puste puszki dawały mi pretekst jazdy do naszego szpitala dla wysterylizowania materiału. Przy tej okazji za zgodą Oberarzta i przy pomocy Schulzego, zabierałam z apteki i magazynów rzeczy nam potrzebne. Miałam wtedy parę godzin do zobaczenia się ze swoimi.
Jednej nocy bardzo blisko rozszalała się strzelanina. Własowcy przez pomyłkę postrzelali niemieckich żandarmów, ci odpowiedzieli ogniem. Do rana mieliśmy pełne ręce roboty. Niektórzy byli ciężko ranni, tych, jak wszystkie ciężkie przypadki, odsyłało się na tyły.
Do „sanek” (sanitarek) przenosili rannych dwaj młodzi polscy chłopcy, których nazwisk nie pamiętam. Któregoś dnia przyszli oni do mnie z prośbą, abym „zorganizowała” im bieliznę na zmianę. Miałam większą niż oni swobodę poruszania się. Zawsze w czystym, pełnym umundurowaniu pielęgniarskim byłam przez żołnierzy często brana za niemiecką siostrę. Po przeciwnej stronie placyku stały czynszowe kamienice. Widziałam, że Niemcy z piwnic domów wynosili całe naręcza ubrań. Zeszłam więc do piwnic, żeby poszukać jakiejś bielizny, ale zaraz za mną przybiegł Schulze mówiąc, że Oberarzt pilnie czegoś ode mnie potrzebuje. Schwyciłam, co było pod ręką i razem wróciliśmy do punktu.
Tej nocy nastąpił wypad grupy powstańczej z Banku Polskiego na pl. Bankowy. Rankiem prowadzono do sztabu dwie dziewczyny i trzech chłopców w powstańczych panterkach, do punktu przyniesiono na noszach chłopca w bardzo ciężkim stanie z przestrzałem płuca. Był on do dyspozycji sztabu, nie pozwolono zbliżać się do niego ani nawet opatrzeć. Dr Pucher odwołał mnie na bok i powiedział: „Jak pani widzi, jego nic nie uratuje. Jedno co można zrobić, to zmniejszyć bóle i postarać się, aby go nie wzięli na przesłuchanie. Proszę mu wstrzyknąć podwójną dawkę morfiny”. Wysłał z jakimś poleceniem żołnierza pilnującego rannego, sam stanął w drzwiach, aby mnie nikt nie zaskoczył. Ranny był blady z upływu krwi, z silną dusznością. Dowiedziałam się, że nazywa się Liliental, był z ul. Ks. Janusza. Po zastrzyku uspokoił się, zaczął swobodniej oddychać. Drugą dawkę morfiny wstrzyknął mu pod nieobecność wartownika sam dr Pucher. Ranny zapadł w głęboki sen, nie można go było zabrać na przesłuchanie, stopniowo oddech słabł, kałuża krwi obok noszy przestała się powiększać i po pewnym czasie zmarł. W tym czasie sprowadzono z góry na przesłuchania piątkę powstańców, przeprowadzono ich na tyły banku. Salwa — zostali rozstrzelani.
Po południu tego dnia, w czasie gdy byłam sama w punkcie, wezwano mnie na górę do sztabu. Wokół stołu siedzieli niemieccy oficerowie, między nimi Stabsarzt. Zaczęli mnie wypytywać, gdzie mam rodzinę, podpowiadajac, że chyba po tamtej stronie, co robiłam dziś, wczoraj, przedwczoraj. Niektóre pytania były tak zaskakująco głupie, że w pewnym momencie roześmiałam się. Po dość długim wypytywaniu wyszli do sąsiedniego pokoju. Dwu zostało przy mnie i wtedy jeden z nich powiedział, że widocznie nie zdaję sobie sprawy z tego, że w tej chwili odbywa się nade mną wojenny sąd, a wyroki sądu wojennego są bardzo proste: śmierć. Zrobiło mi się w środku nijako, ale udało mi się nie okazać żadnej reakcji. Nie potrafiłam ocenić, jak długo trwała narada sądu, dla mnie wieki. Wyrok brzmiał — wolna.
Nic nie rozumiejąc, na sflaczałych nogach zeszłam na dół i dopiero tam sprawa wyjaśniła się. Kiedy Oberarzt Pucher z Schulzem wrócili i nie zastali mnie, rozpoczęli wypytywać żołnierzy i dowiedzieli się, że właśnie sądzą mnie za szpiegostwo. Obydwaj pobiegli na górę do sztabu. Okazało się, że wzięci do niewoli i rozstrzelani powstańcy znali niemieckie hasło, a ponieważ poprzedniego dnia widziano, że wchodziłam do piwnic, które podobno miały połączenia z ul. Bielańską, stąd pewność, że to ja właśnie podałam hasło. Gdyby nie przypadek, że właśnie byłam potrzebna dr. Pucherowi, że Schulze był w piwnicach razem ze mną i że chciał to z własnej woli powiedzieć, rozwiązanie byłoby zupełnie inne — wiadome. Około 10 września w nocy — zwijanie punktu, przenosimy się nad Wisłę do częściowo wypalonego Szpitala Czerwonego Krzyża. Tu — mniej rannych.
W przeddzień wysadzenia mostu Poniatowskiego znowu nocne zwijanie punktu. Ładujemy wszystko do sanitarek i wyruszamy — kierunek Żoliborz. Kolumna zatrzymuje się na pl. Saskim. Stoimy dość długo. Dr Pucher wychodzi zasięgnąć języka, wraca i powiada: „Proszę nie okazywać radości, ale możliwe, że będzie pani mogła wrócić do swego szpitala”. Po godzinie wróciłam.
Taka była krótka historia mojej „jenieckiej” pracy w czasie Powstania.Dr Pucher jeszcze odwiedził mnie w Szpitalu Wolskim, otrzymałam wtedy od niego zaświadczenie o pracy i że „prosi się o udzielenie pomocy” —zaświadczenie to parę razy oddało mi usługi przy załatwianiu spraw ewakuacyjnych szpitala przed naszym ostatecznym wyjściem z Warszawy ostatniego października 1944 r. Niestety, zniszczyłam je.
Wróciłam do Szpitala 19 stycznia 1945 r. i już tu pozostałam. Od dr.| Puchera dostałam po wojnie list. Leżał w szpitalu chory na białaczkę, interesował się naszym losem. Pytał, czy udało się nam to, co mu z uporem powtarzałam, że wrócimy do Warszawy, mimo że on widząc zniszczenie i znając plany niemieckie, był przekonany, że jeżeli kiedyś wrócimy, to na pewno nieprędko. Na list odpisałam, ale otrzymałam go z powrotem z adnotacją „zmarł”.
Ogromny problem miałam po powstaniu i powrocie do Szpitala Wolskiego. Dyrektorem tego szpitala była dr Janina Misiewicz, która wykładała w Warszawskiej Szkole Pielęgniarstwa higienę. Kusiła mnie wizją otrzymania stanowiska przełożonej pielęgniarek w kierowanej przez siebie placówce. Wymagało to zrezygnowania ze studiów medycznych.
Akademia Medyczna, tzw. Akademia Boremlowska (od nazwy ulicy, przy której mieściła się), znajdowała się daleko na Pradze. Zorientowałam się, że istnieją możliwości uzyskania stypendium pieniężnego i mieszkania w akademiku, ale nie umiałam się rozstać ze Szpitalem i ludźmi, z którymi przeżyłam oblężenie Warszawy we wrześniu 1939 r., całą okupację i Powstanie. Spróbowałam połączyć moją dotychczasową pracę i naukę, i jakoś udało się.
Znajomość pracy pielęgniarskiej pomogła mi przy organizowaniu szpitala, głównie jego części zabiegowej, w Korei. Nasza grupa jako szpital PCK była pierwszą wyjeżdżającą do Korei jeszcze w czasie trwania tam wojny. Pomogła mi również przy organizowaniu bloku operacyjnego w nowo otwieranym w 1960 r. Szpitalu Bielańskim, dokąd przeszłam z mego naprawdę ukochanego Szpitala Wolskiego (dla informacji: po mianowaniu dr Misiewicz dyrektorem Instytutu Gruźlicy zmieniono nazwę starego założonego przez Staszica Szpitala Wolskiego — otrzymał ją dawny szpital żydowski na Czystem, do którego przeniósł się zniszczony we wrześniu 1939 r. Szpitał św. Ducha z ul. Elektoralnej).
Z koleżankami z mojego kursu utrzymuję stały kontakt. Od kilkunastu lat, od 25-lecia dyplomu — urządzamy spotkania kursu w Warszawie, niezależnie od spotkań Koła Absolwentek Warszawskiej Szkoły Pielęgniarstwa.
Źródło
Pochylone nad człowiekiem t.2 wyd. Stowarzyszenie Redaktorów, Warszawa 1993