W Powstaniu:

Obwód I Śródmieście Powiśle, placówki lecznicze: punkt ratowniczo-sanitarny siedziba: ul. Tamka 30od 2 sierpnia do 27 września

S.Augustyna urszulanka Serca Jezusa Konającego

Fragment Wspomnień

„Dom Urszulanek SJK w Warszawie, ul.Tamka 30”

Krwawa jutrzenka wolności

 

W ostatnich dniach lipca 1944 duszno było od żaru słońca, od wyziewu motorów samochodowych, od pyłu ulicznego wznoszącego się tumanem z powodu ześpieszenia uchodzących Niemców. Na mostach wstrzymany został ruch tramwajowy i uliczny, a długie tabory ciągnęły zza Wisły Wybrzeżem Kościuszkowskim przez Tamkę do Alei Jerozolimskich i na zachód.

Znów żywność zdobywało się szturmem. Składnice jarzyn i owoców, w których zaopatrywałyśmy się po zniżonych cenach, świeciły pustkami. Ale jeszcze zdobyłyśmy parę metrów kapusty, buraków, marchwi. A ostatniego lipca, świtem, przywiozły siostry trochę młodych ziemniaków, cebuli i kalafiorów. Liczyłyśmy się z tym, że te zapasy będą karmić nie tylko nasze dzieci, ale wszystkich, którzy zwrócą się do nas w potrzebie. Zdążyłyśmy zabić „studenta” [świnkę], rozebrać,  mięso zapeklować. Cóż to znaczyć będzie w przyszłości!

W domu wyczuwało się trochę ruchu między starszymi dziewczętami. Szykowałyśmy im ekwipunek wojskowy i sanitarny, były też uszyte opaski, plecaki gotowe. 30 lipca poszły żegnane po żołniersku, ale serdecznie, z dumą, ale ze ściśniętym sercem.

 

Wtorek – 1 sierpnia. Trzygodzinna szturmowa adoracja za Ojczyznę… Przed chwilą odszedł ksiądz Wosiński, ale dzieci z siostrami modlą się. Megafon przed oknem, jak zwykle o 16.00, przynosi kłamstwa, już prawie trzy lata dzień w dzień słuchane. Prawda! Było pół roku przerwy, kiedy to w 1943 roku i nasza tamkowska „szczekaczka” przekazała na 3 Maja Mazurka Dąbrowskiego. Za karę miałyśmy – ciszę …

Dziś, jak zwykle zaczęła szczekać, tylko tak jakoś bardzo dużo zgromadziło się słuchaczy, i to słuchaczy „zielonych” – Ukraińców. Wtem padł strzał, normalny objaw, ale drugi i trzeci wywołał popłoch na ulicy. Ukraińcy dobiegli do domu pod numerem 27 i odtąd odzywają się strzały jeden po drugim. Na ulicy prawie pustka, megafon „szczeka” dalej. Teraz rozrywają się już granaty, słychać brzęk lecących szyb. Wpadło do nas trzech cywilów z rewolwerami, chowają się za framugi okna, obserwują ulicę. To oni powiedzieli nam, że „już  się zaczęło”, że położyli trzech Ukraińców, którzy ranni leżą w bramie domu przy ul. Tamka 27, że właśnie biegł oddział naszych chłopców na Wybrzeże, na mosty, a tymczasem tak licznie zgromadzeni „zieloni” otworzyli ogień ze swoich karabinów wstrzymując bieg tamtym…

„Zaczęło się”. A więc powstanie? Czyżby już? Poszedł poszum po starszych dziewczętach, chciały biec, nie puściłyśmy. „Zostańcie, u nas też będzie dość pracy, pracy właśnie dla was”.

O całą godzinę wcześniej sprowokowali Ukraińcy powstanie strzałami u nas, na Powiślu. Żoliborz podobno zaczął już o drugiej. Z tych trzech cywilów, dwóch poszło na mosty, a jeden ze świeżo zdobytym karabinem został u nas, bo tu jego placówka. Kiedy wzmogła się strzelanina, schowałyśmy same Najświętszy Sakrament do tabernakulum. Ciężko było trochę, że nie ma z nami żadnego księdza. Dzieci zgromadzone w dolnym korytarzu spokojnie, ale pełne entuzjazmu, modlą się o wynik powstania.

Późnym wieczorem przyszły dziewczęta z patrolu sanitarnego na nocleg. Oddział ich to młode, zdrowe dziewczęta – takie jak nasze, które poszły do ZUS-u na Czerniaków, zresztą ich koleżanki. Urządziłyśmy im nocleg w holu, ale nie spały: Beata, jedna z nich, cudownie deklamowała ostatnią podziemną poezję. Skoro świt, przyszedł ks. Wosiński. Z trudem przedostał się do nas, całą noc trwał obstrzał dywersantów. Wyspowiadał patrol, całą ósemkę, otrzymały Komunię świętą,  zostały nakarmione i pod osłoną pierwszych brzasków… poszły. Jeszcze nieraz wrócą na odpoczynek, a oddział ich topnieć będzie i bohatersko zapisze się w dziejach powstańczej Warszawy.

Środa – 2 sierpnia 1944. Msza święta została odprawiona wcześniej. Dzieci,  z „czystymi” sumieniami, gotowe są na wszystko. Kilka dziewcząt nie wróciło do domu, nie zdążyły; gdzie są teraz?

Dom zgłoszony jest na szpital, więc w jadalni szykujemy jedną salę – św. Józefa, na górze drugą – Matki Boskiej. Sale są od podwórza, świetlica ma okna od ulicy – zasłaniamy stołami. Dzieci i siostry są prawie bez pościeli, oddałyśmy dla rannych. Dzień przechodzi w niepewności. Coraz więcej przybywa osób, które nie mogą dostać się do swoich domów. Strzały pojedyncze z karabinów maszynowych ciągle słychać i to w pobliżu, granaty rozrywają się na Cichej i na Browarnej.

O siódmej wieczór słyszymy jakieś hałasy od górnej Tamki, od Kopernika hałas zbliża się, potężnieje w jakiś śpiew, tak, jakby melodia Roty. Za chwilę wyraźnie już słyszymy poszczególne słowa, które podchwytują mieszkańcy Tamki. I oczom przedstawia się widok cudowny, a wrażenie wspaniałe i silne. To oddział AK z olbrzymim sztandarem, naszą polską flagą, idzie do zdobytej świeżo Ubezpieczalni, by tam zatknąć znak wolności narodowej. I w jednej chwili cała ulica Tamka powiewa sztandarami. Widzimy, jak w niejednym oknie, naprędce szyje się sztandar. U nas nie inaczej. Siostra Kwiatkowska[1] przeszywa na maszynie wierzch kołdry z prześcieradłem…

 

Czwartek – 3 sierpnia. Kaplicę znosimy do holu. Na ścianie między drzwiami, prowadzącymi do jadalni i świetlicy, ustawiamy ołtarz. Ksiądz Wosiński zniesie tabernakulum na dół. Jest też okazja do pracy apostolskiej. Dziewczęta z radością roznoszą ogłoszenia o Mszy świętej  i Komunii pierwszopiątkowej, o całodziennym Wystawieniu i przyczepiają je w bramach.

Dla ks. Wosińskiego rozpoczęła się teraz szalona praca w konfesjonale. Dzisiejszą Godzinę świętą przed pierwszym piątkiem odprawiamy za Ojczyznę, za naszych, prawie bezbronnych chłopców. Przyzwyczajamy się do ciągłej strzelaniny. Dzieci małe śpią na dole, starsze w holu, „zabłąkani” w świetlicy, siostry w kuchni i kredensiku.  Co trzy godziny zmiana dyżuru.

 

Pierwszy piątek – 4 sierpnia. W kaplicy tzn. w holu – tłumy, aż klęczą na ulicy; Msza święta z wystawieniem. Pieśń Niechaj będzie płynie wzdłuż Tamki. Mnóstwo ludzi było u Komunii świętej. Nie bardzo wiemy, skąd weźmiemy komunikanty? Na razie dzielimy na połowę. Po Mszy świętej mieszkanki Powiśla rzuciły się, by zamawiać Mszę świętą, bo to w niedzielę Przemienienie Pańskie, „żeby Pan Bóg odmienił coś w Warszawie”.

A my, myślimy o tym, że ludzie są głodni, bo coraz więcej przychodzi ich do nas na zupy, że nie mamy chleba, że coraz więcej osób zgłasza się na nocleg i gdzie pomieścimy ludzi na niedzielnej Mszy świętej.

Organizujemy kuchnię. Z RGO, urzędującym na ul. Topiel, trudno się porozumieć, zresztą te wszystkie formalności i biurokracja nie prędko nakarmiłyby ludzi. Tu trzeba już działać. Zwracamy się do komendantów bloków, by zrobili zbiórkę na naczynia i bieliznę dla rannych. Ranni już są. Przysłał nam ich, zoperowanych, szpital z Konopczyńskiego. Od poniedziałku czynna będzie oficjalna kuchnia, tymczasem robimy zapisy. Podzieliłyśmy pracę. Przy furcie – bo trzeba natychmiast decydować – i w kuchni urzęduje siostra kierowniczka, u rannych – s. Szczurkówna; s. Winnicka z s. Szerszenowicz[2] przy dzieciach i załatwiają sprawy związane z ulicą Gęstą. Siostra Kwiatkowska pakuje rzeczy, na wszelki wypadek, i pilnuje z s. Afrą higieny u rannych i u dzieci. Siostra Emanuela[3] i s. Bogdana[4] – największe bohaterki – przy kuchni.

Trudno tak kronikarsko ująć przeżycia związane z powstaniem, bo chciałoby się o wszystkim powiedzieć, więc może fragmentami lepiej odda się rzeczywistość tragedii sierpniowej. Dla nas tragedii podwójnej – bo dopiero co dowiedziałyśmy się o siostrach, które zginęły na Gęstej i jeszcze nie wiemy które[5], i o tym, że Matka generalna z s. Górską[6] nie wróciły od 1 sierpnia do domu. Zaalarmowałyśmy wszystkie posterunki AK. Siostra Winnicka z s. Szerszenowicz chodziły ciągle podkopami w stronę ulicy Oboźnej, skąd Matka dała wiadomość o sobie. Ile przeżyłyśmy, patrząc na palące się domy właśnie na ulicy Oboźnej!

Właściwie to tylko Tamka powiewała dwubarwnymi sztandarami. Browarna krwawiła z powodu bliskości uniwersytetu, podobnie ul. Topiel ucierpiała z mnóstwa obstrzałów. Ulicą Tamka trudno było przejść ku Wybrzeżu. Od Dobrej obstrzał, koło Solca i Cichej trzeba pełzać, ale już kopią rowy – przekopy. Mosty, niestety, nie są w naszych rękach. Podobno Kierbedzia[7] był opanowany przez powstańców, zresztą z pewną rezerwą przyjmujemy wiadomości gazetkowe.

Jak jest w innych dzielnicach Warszawy, nie wiemy. Wiadomości są tak sprzeczne, że trzeba raczej zachować je dla siebie, a nie puszczać w obieg.

 Słysząc zgrzyt dział, świst kul – jak bańka mydlana pryska poezja Powiśla. Ludzie trwożnie ściągają sztandary z bram, bo zdaje się, że te znaki magnetyzują bomby. O, jak strasznie wyją kule, jaki ogłuszający huk od rozrywających się pocisków! W dzień łatwiej to znieść, ale trudniej w nocy, podczas tych długich godzin nocnych, kiedy bezlitośnie grad pocisków obrzuca Dobrą, Tamkę, Czerwonego Krzyża. I te szybko rosnące stosy ciał, składane u nas w holu, te dziesiątki ofiar, które odprowadzamy w chwilach względnej ciszy do ogrodu sióstr szarytek. Rannych na salach zasłaniamy, czym można. Okna zabite deskami, siennikami, materacami. Dzieci skupione na dole w suterenach, bo tam nasz Król i w Jego bliskości najlepszy schron. Modlitwa ze schronu płynie na zewnątrz, łączy się z modlitwą piwniczną Tamki..

Byłaś dumna, Tamko – tak. Nie wiem, jak było gdzie indziej, ale w ciągu tygodnia już byłaś świetnie zorganizowana w biura kwaterunkowe, Opiekę Społeczną, RGO, miałaś magazyny żywnościowe i sanitarne, punkty opatrunkowe, szpitale, doskonale działała poczta, radio, prasa, założone cztery kuchnie, zorganizowane wzajemne obrony domów, policja powstańcza. A my dodałyśmy pomoc duchową: wspólne Msze święte, rekolekcje, spowiedzi, grzebanie zmarłych, a także i pomoc doczesną: kąpiele, gotowanie posiłków, pieczenie chleba.

*

W kaplicy tłumy. Powiśle się modli i śpiewa. Duszę i serce wkłada w każde słowo płynące do Boga. Drzwi do sal rannych otwarte.

Hol naszego domu jest wszystkim. W nocy – sypialnią starszych dzieci i kilku sióstr, w dzień – jadalnią, miejscem pracy, świetlicą i znów jadalnią, i znów kaplicą, i wreszcie sypialnią na następną,  pełną trwogi,  bezsenną noc.

O piątej budzenie dzieci. Wstają zaraz. Jeśli nie ma obstrzału, myją się na dworze – łazienki nie mieszczą wszystkich. Potem trzeba szybko sprzątnąć z holu imitacje materaców, sienników, zamieść, bo  już ludzie schodzą się na modlitwę. Z sal rannych sunie pan Józef – jedyny mężczyzna u nas, sunie z basenami, bo to jego funkcja; na ulicy zamiata pan Tadeusz – żebrak, który też schronił się do nas. Gdy zapytałyśmy go o imię, uśmiechnął się i powiedział: „tak jak Kościuszko”. Pan Józef umył pana Tadeusza, ostrzygł go i przebrał,  a wtedy nie mogłyśmy go poznać!

Ksiądz Wosiński spowiadał na górze od świtu, w przerwach modlił się; siostry na zmianę odprawiały swoje ćwiczenia duchowne. Kiedy ołtarz był już przygotowany, krzesła i ławki poustawiane, śpiewaliśmy Godzinki. Potem wspólny pacierz i pieśń Kiedy ranne… W tym czasie ksiądz przynosił tabernakulum. Towarzyszyły mu z zapalonymi świecami najmniejsze dzieci, teraz już nasze, bo ich rodzice cicho leżą w ogrodzie sióstr szarytek. Podczas Mszy św. zawsze śpiewamy. Pamiętam, jak kiedyś przyszła pewna babulinka i powiedziała, ilustrując przy tym gestem: „Aż w dołku boli, gdy te dzieci kochane śpiewają”. Dużo mężczyzn przychodziło i dużo żołnierzy. Od czasu do czasu młody organista z katedry, w mundurze powstańca, siadał przy fisharmonii i grał, przeczuwając może, że już niedługo grać będzie Panu „pieśń wiecznie nową” w niebie.

Śpiewali wszyscy. Ale gdy zaczynał się koncert pancerki z kanonierką –  wtedy głośno się grało i dzieci wiedziały, że muszą niemal krzyczeć, by świst pocisków i huk armatni nie przerwał modlitwy tym rozmodlonym tłumom. I tak przerywał, bo oto wnoszą ofiary – widome znaki „grających” armat. Siostry bezszelestnie odbierają nosze z rannym i przenoszą niemal nad ołtarzem do sali. Nieraz odezwie się płacz, kiedy któryś z synów trafia pod naszą samarytańską opiekę…

Zaledwie przebrzmią ostatnie modlitwy, trzeba usunąć modlących się, bo będzie druga Msza święta, którą znów odprawi ks. Wosiński albo ks. prof. Kowalski[8]. Dalsze Powiśle zapełnia kaplicę, furtę, ulicę. Do kaplicy szarytek siostry nie wpuszczają, bo na Dobrej obstrzał, także do kościoła parafialnego trudno się dostać; nasz hol musi więc ciągle swe ściany rozszerzać i stać się rzeczywiście parafią. Niedziele i święta są najcięższe. Wtedy kaplicę przenosimy na podwórza, do dużych schronów, ks. Wosiński ma nieraz trzy Msze święte.

I znów dzwonek o piątej po południu obdzwania ulicę, wzywając na nabożeństwo wieczorne. Gdy względny spokój – odmawiamy jedną część różańca, potem wystawienie Najświętszego Sakramentu, litania, Święty Boże, błogosławieństwo, wieczorny pacierz i z pieśnią Wszystkie nasze dzienne sprawy wszyscy rozchodzą się na spoczynek – może wieczny.

Najpiękniejszym dniem był chyba 15 sierpnia, poprzedzony trzydniowymi rekolekcjami. Ten szmat Powiśla, którego parafią stała się Tamka 30, został przeorany. Ks. Wosiński spowiadał całymi dniami wolnymi od konferencji, pomagał mu ks. prof. Kowalski. I piękne były w tym okresie nawrócenia.

A rano grały armaty zza Wisły; wiedzieliśmy wszyscy, że Armia Czerwona na pomoc nie przyjdzie. Dziś rocznica ich klęski radzymińskiej, a triumfu Maryi. Dziś słuchała i Ona płomiennych słów, które ks. Wosiński do nas kierował: „My walczyć mamy modlitwą, ofiarą i czystym sercem, to nasz drugi front, który wspomoże pierwszy, walczący.

Ile wiary, ile ufności było w tej wspólnej modlitwie! Zwarty wał serc i cichego poddania woli Najwyższego – to był nasz front drugi, duchowo walczący.

I właśnie kiedy wnosili rannego, śpiewałyśmy Bogurodzica, Dziewica - tę pieśń potężną, by krew polskiego ludu walczącego, Ona, Królowa, przed  tron Boga zaniosła.

 

Ledwo uprzątnąwszy ołtarz ofiarny, stawiało się zaraz stoły i wynosiło kotły, by nakarmić głodnych choć kromką chleba. Liczba zgłodniałych szybko wzrastała. Byli to nie tylko mieszkańcy Powiśla, ale i pogorzelcy z Woli i Krochmalnej,  ze Śliskiej, z Żelaznej codziennie listę nam powiększali. Nauczone przykładem świętej Ewangelii już nie pytałyśmy „skąd nakarmimy te rzesze zgłodniałe”? Przecież Ojciec Przedwieczny sam je nakarmi. Wydawałyśmy trzy razy dziennie po przeszło 600 posiłków, w tym przeszło 100 dla powstańczej gromady. A potem liczba bardzo podskoczyła, gdy zbombardowany został Fuchs[9] i pocisk wpadł w samą kuchnię. Samolot zwalił kuchnię na Tamce 4,  kuchnia na Ordynackiej – spalona. Wszyscy przeszli do nas na wyżywienie. Przygotowywałyśmy już teraz przeszło 1000 posiłków trzy razy dziennie. Siostry w kuchni były bohaterkami, pracowały od czwartej rano do późnej nocy. A w kuchni okna zawalone kłodami drzewa, bo pociski wciąż rozrywają się nad podwórzem. Po lewej stronie, po prawej, na stołach, stołkach i ławkach, gdzie tylko miejsce, stoją blachy z chlebem, bo w naszym piecyku, od świtu do nocy, przy tym ogromie pracy, s. Emanuela z uśmiechem piecze chleb, który w piwnicach głodni sobie zarabiają.

Roje much wszędzie, lepy nie pomagają. Przy stole 10 starszych dziewcząt codziennie o ósmej rano staje do roboty, by zagnieść kluski z 50 kg mąki. I tak stać będą do późnej godziny, bo na kolację też zacierka w zupie. Siostra Bogdana nie schodzi z pieńka, ona wciąż miesza zupę w kotłach i z kotłów rozlewa do wiader i garnków. Czasem myślałam, że Szymon Słupnik lżej miał na swym słupie, niż s. Bogdana, zawsze z humorem, na swoim pieńku.

Co robią pozostałe dziewczęta? Kilka idzie do rannych, by posprzątać i ich nakarmić, kilka spieszy z posiłkiem do garażu, by tam nakarmić ludzi „Kubusia” [10]. Kilka donosi wiadra z zupą na górę i karmi tych, co na miejscu jedzą, a kilka tylko odmierza porcje dla schronów, domów i warsztatów pracy. Dwie idą zanieść kotły do „Łączności”. Każda ma swoją pracę wyznaczoną. Kilka dziewcząt prawie nie odrywa się od balii, ciągle rannym trzeba pościel zmieniać. A kilka pilnuje tylko łazienek, kąpieli, trzy ciągle zmywają. I choć pociski szarpią mury domu, na jest dole pogodnie, śpiewnie i wesoło. Kiedy raz runął pocisk w komin domu, a płyta kuchenna razem z pełnymi kotłami do góry się wzniosła, to zarówno starsze kucharki, jak i małe kuchciki z podziwu stanęły – wcale nie z przestrachu; cud, że się kuchnia cała nie rozpadła.

Skąd  brało się żywność? RGO z Topieli mało dawało i małe były przydziały z Komendy. Jednak, czy to „Bracia Baliccy”[11] przysłali żywności, czy z Gęstej przynieśli, ot, sam Pan Bóg dawał. A my widziałyśmy to rozmnożenie, bo choć ciągle ze spiżarni się brało, wciąż worki stały na swoim miejscu. To nic, że z jarzyn i z kapusty kwaśnej wspomnienie zostało, ale była kasza, była mąka, groch i fasola, to przecież wystarczało. I nikt nigdy nie odchodził nie nakarmiony.

Najcięższe w prace były ostatnie dni sierpnia i pierwsze dni września, wtedy straciłyśmy już zupełnie liczbę wydawanych posiłków. Ludzie z piwnic nie wychodzili. Już Stare Miasto było na Powiślu. Dzień i noc rozrywały się pociski i grały „organy” bez przerwy. W maleńkich odstępach między nalotami przybiegali ludzie z wiadrami, z kotłami, dawałyśmy dużo, by na cały dzień starczyło. Pod obstrzałem wracali do piwnic.

Staliśmy się jedno! Nasza dziesiątka sióstr i ks. Wosiński oraz dziewczęta, których liczba wzrosła do blisko 60,  i rannych 40, i tych prawie 50  przytulonych pod strzechę domu,  i każdy mieszkaniec piwnicznych schronów na naszym Powiślu. Plan dnia panował wspólny, bo wspólne było życie, zda się jedna, wielka urszulańska rodzina. Wspólna modlitwa i wspólny posiłek, wspólne przeżycia i chwile nalotów. Jedno serce – ciągle ufające i pełne wiary, często krwawiące, lecz dumne ze swych poległych synów. Wszyscyśmy się znali i wszyscy kochali. Bratnią miłością złączeni, wspólnie dźwigaliśmy ciężar przedziwnej woli Bożej.

Dzieci wydane na świat u nas były chrzczone, dzieci zabite – przez nas pochowane. Ludzka niedola wszystkich nas złączyła. Ciągle ktoś potrzebował duchowego wsparcia -„Przyszłam zaczerpnąć sił, coś się we mnie załamuje”; „przed chwilą zginęła moja żona”… I tak wielu ze swymi kłopotami duszy i ciała ciągnęło do nas.

Wspomagała nas we wszystkich działaniach nasza kochana dzieciarnia. Najwięcej serca i wdzięczności doznałyśmy z okazji dnia św. Augustyna. Dzieci i panie pracowały w przeddzień bez przerwy, bo chciały wszystkim z Powiśla dać dwa dania na obiad. Pracy z wydawaniem było bardzo dużo, ale zapłatą za krople potu, spływające z czoła, była radość tych biednych mieszkańców Powiśla. Tego dnia przyszły dodatkowo liczne grupy ze Starego Miasta, przemoczone, zgłodniałe, zmęczone. Trzeba było pozwolić im się umyć, przebrać, nakarmić, znaleźć miejsce na spoczynek.

Wspomnieć należy o księdzu biskupie Adamskim[12], któremu co drugi dzień s. Winnicka zanosiła paczki z żywnością w podziemia ul. Wareckiej, otrzymując w zamian ojcowskie błogosławieństwo na pracę.

Ale najbardziej zbliżały i łączyły w jedno „podwórka”. Każdy niemal dom na Tamce, na Solcu, na Cichej i Dobrej zbierał ofiarę wspólną na Msze świętą. Trudno było w naszym holu pomieścić tysiące, dlatego też po Mszy świętej u nas, szedł ks. Wosiński na „misje”, uprzedzał go chór starszych dziewcząt. Bo było zastrzeżone przez mieszkańców, że dzieci muszą śpiewać. Ileż to miejsc obeszła nasza patena i kielich! Olbrzymie podwórze – miejsce na ołtarz pięknie ubrane, siostry szykują do Mszy świętej – ksiądz tymczasem spowiada. Następnie Msza się zaczyna, a my śpiewamy. Śpiewamy tak, by podnieść na duchu te tłumy modlące się. Podziwiać można było, jak ci ludzie w skupieniu klęczeli, chociaż pociski leciały z czołgów spuszczających się z mostu na Wybrzeże, chociaż samoloty krążyły w górze. A potem kazanie, jak zwykle porywające, młodzieńcze, powstańcze, nawołujące do utworzenia drugiego frontu, walczącego ofiarą i modlitwą. Piękne i wzruszające były te Msze święte na podwórkach i piękną była ta w fabryce Fuchsa, w olbrzymim schronie, odprawiona.

 

O godzinie 9 wieczorem już cisza zalegała ulicę. Patrole ukryte czuwały. Wtedy zwykle, gdy względny spokój panował w górze, kilka sióstr wychodziło na ulicę, by odetchnąć „świeżym” powietrzem. Nikt nas nie zatrzymywał, dobrze znany był szary habit. Oglądałyśmy ślady pocisków, świeże groby, czasem zanosiłyśmy papierosy do garażu. Bo w garażu służba techniczna pracowała dzień i noc nad „Kubusiem”; już za kilka dni pójdzie potężny wóz pancerny na „pracę”, na tę twierdzę niezdobytą, a ziejącą ogniem – uniwersytet. Po „spacerze”, zastawałyśmy nieraz jeszcze ks. Wosińskiego przy furcie, dyskutującego z kimś potrzebującym duchowej pomocy.

Noce przeważnie są koszmarne, furty otworzyć nie można, bo ognionośne pociski przelatują wzdłuż Tamki. Kanonierka[13] bije z Wisły, a kiedy z siebie wyrzuci pociski, po dwugodzinnej, nocnej zabawie sunie znów naprzód. Modlimy się wtedy za Gęstą, która przeżywać będzie takie same chwile. I ledwo Wisła się uspokoi, z mostu zaczyna pancerny pociąg  wyrzucać ognie pocisków. Nasz dom w prostej linii przy wylocie na most… Przez okna klatki schodowej spoglądamy na bohaterskie miasto; gwiazd na niebie nie widać od roznieconych pożarów. Tam w dali płonie Stare Miasto…

Nie byłam murach Starówki, ale widziałam z  rozwalonych okien domu. Wieści o niej, niemal legendarne, krążyły po Warszawie i u nas, na Powiślu.

Od 6 rano samoloty niszczyły domy Starego Miasta, jeden za drugim, kościół za kościołem. Nad nami przelatywały eskadry, jak sępy krążyły w dużych, zakreślonych kołach, coraz bardziej zbieżnych ku środkowi. Zamierało w nas serce, gdy pikował każdy po kolei, grzebiąc setki ludzi w gruzach. Z początku trzy razy dziennie przylatywały samoloty na Starówkę, w ostatnich dniach – krwawych, bohaterskich – co godzinę, w ostatecznym „dniu klęski” – co 15 minut.

A kanałami szli i szli bohaterzy… Niemcy puszczali na nich wodę, zatapiali, ostatnio gazowali. Dostałyśmy stamtąd tych legendarnych rannych. Jeden z nich – „Burza”[14] – szedł ze swoją postrzeloną nogą, kąpiąc ją w brudnych wodach kanału, a przy tym pomagał innym rannym, trzymając nosze w górze, nad głowami, bo woda sięgała pod ramiona; walcząc z prądem wody, wynosili ich u wylotu Wareckiej.

Taką drogą przyszła do nas p. Teresa, nasza nauczycielka angielskiego, która za kilka dni urodziła Kaśkę. Tak wrócił do nas ks. Męcikowski, nasz kapelan, witany radosnymi okrzykami. W ten sposób przeszło wiele, wiele ukrytych męczenników, których przygarnęło całe Powiśle, także i my. Od nich dowiedziałyśmy się pięknych dziejów sióstr sakramentek[15], ich czystej ofiary z samych siebie za Polskę, którą Bóg przyjął z całą dokładnością, ocalając te, które tej ofiary nie uczyniły.

Stare Miasto, bohaterskie, powstańcze, złączone duchem miłości braterskiej, przeorane przez pallotynów, franciszkanów, jezuitów – padło.

Teraz przyszła kolej na Powiśle. Ale zanim zaczniemy przeżywać krwawe dzieje Starówki, odczujemy bombardowanie Krakowskiego Przedmieścia, odczujemy bliskość atakowanej Skarpy[16].

Jesteśmy w ogniu. Pożary, pożary, pożary: z daleka rozpłomienione Stare Miasto, jak symbol miłości nieugiętej, silniejszej niźli bomby miotane z wściekłością. Jak wąż wije się płonąca wstęga Krakowskiego Przedmieścia. Dom „Braci Balickich” na rogu Dobrej i Tamki strzela w górę językami ognia, płoną domy przy ulicy Czerwonego Krzyża, a teraz przy ulicy Ludnej, jak świece przy ołtarzu, zapalają się kolejno – dom po domu. Widziałyśmy tę „szarańczę” z płytek fosforowych, zrzucanych przez zniżające się samoloty nad Dobrą, Ludną i Solcem.

Pożary, pożary… a tam daleko, z Muzeum Narodowego[17] powiewa uparcie na tle krwawiącego dymu czerwono-czarna swastyka.

Ranni. Zaczęli przynosić do nas rannych. Późną nocą znosili ich z Chmielnej, z palącego się PKO.

W przeddzień przyszedł wywiad sanitarny, dobrze nam znany z konspiracji, prosząc, zaklinając, by przyjąć rannych z palących się szpitali. Gdzie ich położymy? Przenosimy więc z dołu na pierwsze piętro „cywilów”,  a w świetlicy i w suterenach – za spiżarnią – szykujemy dwie sale. Dzieci i siostry oddały ostatnie koce, ostatnie poduszki. Noc jest szaleńcza, rannych niosą pod obstrzałem. A w sercu ból,  bo znoszą sam kwiat młodzieży, trochę i cywilnej ludności, tak ciężko chorej: po amputacjach rąk, nóg, z ranami postrzałowymi… Przynieśli ich dużo, znacznie więcej, niż była umowa. I trzeba było odsyłać, bo już i hol cały został zasłany rannymi; siostry, ks. Wosiński i starsze dziewczęta były – bez przerwy – 30 godzin na nogach.

W świetlicy sala kobiet, ale leżą i mężczyźni, leży niemiecki żołnierz zalany ropą – on będzie w pewnym stopniu naszą ochroną – ale o tym później. Zaczęły się jęki, pielęgniarki nie mogą nadążyć z opatrunkami, zastrzykami, p. Józef z basenami, a s. Kwiatkowska z s. Afrą – z pościelą. Ranni wołają ciągle: pić! Nie rozumieją, że wody już przecież dawno nie ma w rurach, a kuchnia niemal bez przerwy gotuje jedzenie i nadążyć nie może z  gotowaniem wody i jej studzeniem.

Jakże trudno odmawiać samochodom z czerwonym krzyżem przywożącym rannych!  Przecież pod obstrzałem ich zwożą. Choć więc jednego rannego z każdego transportu przyjmujemy, by lżejszy był zawód.

Straszna noc, ciemna, rozjaśniona rakietami różnokolorowymi, lampionami, tak zwanymi żyrandolami. A ten krąg zacieśniał się nad Powiślem coraz bardziej. Jesteśmy już w środku koła, którego obwód zakreślają płonące domy.

A więc teraz kolej na nas. Mężczyźni na Tamce okazali się tchórzami, teraz, kiedy dzień i noc gradem lecą pociski – skryli się. Nasze dziewczęta zbierają rannych z ulic, a ciężkie przypadki, wymagające operacji, odnoszą [do szpitala] na Konopczyńskiego 3/7. O, to nie łatwe biec górę pod obstrzałem z ciężkim mężczyzną na noszach, ominąć niebezpieczne miejsca, a potem po drabinach, dachach dostać się do szpitala. Ranny na noszach znaczy swoją męczeńską krwią ślady – znaki dla tych, co drogi do szpitala nie znają.

Powiśle walczy

 

23 sierpnia samochód pancerny „Kubuś” wyruszył na pracę. Duży, potężny, pojechał zaatakować niezdobytą twierdzę – uniwersytet. Sapał biedaczek, gdy podjeżdżał pod górę, ale cichutko wjechał na Nowy Świat, na Krakowskie Przedmieście i zaczął działać. Rozwalił kilka bunkrów, niestety, nie mógł się zmieścić w bramie uniwersyteckiej – do środka nie wjechał. Ale tak chciał pewnie Pan Bóg. Po nocnej wyprawie przyszedł rano Jurek[18] i opowiadał, że właśnie szturmówka „Sikorskiego”[19] brała udział w tym wypadzie. Zawiódł oddział, który stał w ZOM-ie na Karowej. Mieli od strony Browarnej zaatakować uniwersytet, ale się popili. Była to plaga niektórych powstańców. I zamiast oni Niemców, to Niemcy ich nakryli w ZOM-ie i wykończyli. „Kubuś” wrócił po swoim chrzcie obrzucony gradem kul i kwiatami, wrócił nietknięty, tylko motor miał trochę popsuty. Od tej wyprawy wyjeżdżał co noc na roboty. Aż wreszcie Niemcy go wyczuli i zaczęło się straszliwe bombardowanie z uniwersytetu odcinka między ul. Topiel a ul. Cichą, to znaczy nas, bo tylko nasz dom „30” wystawał; garaż przytulony z lewej strony do nas i do ziemi nie był widoczny. Dostałyśmy za „Kubusia” niejednym pociskiem, cud Boży, że jeszcze ostałyśmy się. Tymczasem chłopcy wyprowadzili go na górę, pod konserwatorium[20], a wzięli się za pracę nad drugim samochodem pancernym, którego chrzest wkrótce się odbył[21]. I odtąd już „Kubuś” jeździł na pracę w towarzystwie „Jasia”.

Barykady wznoszono coraz to nowe, stare umacniano. Niemcy mogli każdej chwili wjechać od strony Nowego Światu, który był już w ich rękach,  lub od strony Wybrzeża, które również do nich już należało; mogło to nastąpić od ul. Topiel, z uniwersytetu, od Solca, mostu – ze wszystkich stron Tamka była zagrożona. Barykady zostały obstawione powstańcami – Powiśle będzie się bronić.

 

Nie chcemy mieć żywności skupionej tylko w jednym miejscu. Pan inżynier Dąbrowski ofiarowuje nam swoje piwnice na Kopernika. Siostra Afra z kilku dziewczętami przenosi tam część worków. Ale w drodze powrotnej nie zdążyły dotrzeć do Tamki, kiedy nastąpił nalot na ulicę Kopernika i bomba burząca spadła właśnie na ten dom. Widomy znak woli Bożej, żeby się nie ruszać z miejsca. Był jeszcze i drugi znak. Oto, kiedy 2 i 3 września zaczęły do nas przychodzić dziewczęta i lokatorzy z Gęstej, pomyślałyśmy, że jeżeli Matka generalna kazała tamtym pójść w górę, do śródmieścia, to może i my powinnyśmy nasze starsze dzieci odesłać dalej. Nastąpił wtedy podział: ksiądz Męcikowski z s. Szczurkówną, s. Afrą  i z najstarszymi dziewczętami wyruszyli w górę. Mieli na razie zatrzymać się właśnie u p. Dąbrowskiego. Och, jak ciężko nam było rozstawać się, jakże dzieci płakały! Ogromnie prosiłyśmy Pana Boga o widomy znak. I widocznie Pan Bóg przyjął tę naszą modlitwę i nie chciał zawieść naszej nadziei, bo skoro tylko doszły do tego domu, właśnie w to samo miejsce uderzyła „szafa”[22] i wzniecił się duży pożar. Siostra Szczurkówna z dziewczynkami wróciły do domu, przynosząc ze sobą żywność przeniesioną tam kilka dni temu. Radość była ogromna, że dany nam został widomy znak z nieba – nie rozdzielamy się.

 

Od 1 września zaczął się przedsmak piekła[23]. Wzrokiem sięgamy na Gęstą, nie widzimy naszego domu, ale za to liczymy te sępy krążące nad tamtą stroną, słyszymy te straszliwe huki i obserwujemy jak z uniwersytetu lecą pociski w tę stronę. Modlimy się za Matkę, za siostry, za cały dom. Skarpa zwalona zupełnie, Nowy Zjazd pali się i dalej, równolegle domy przy Bednarskiej i Karowej. 4 września Niemcy zajęli Gęstą i idą ku nam. Ulica Drewniana już w płomieniach, Zajęcza zbombardowana  – czeka na swoje płytki fosforowe. W tej chwili trwa atak na Elektrownię. U nas natomiast nieustanna adoracja, w dzień i noc. Elektrownia broni się szaleńczo, ma nawet działo przeciwlotnicze, zdobyte, którym strąca samoloty. Ale cóż ono znaczy na te ataki z góry, ze wszystkich stron? Powstańcy wycofują się nocą. Piątego po południu Niemcy zajęli Elektrownię i przeszli jej tyłami, ulicą Elektryczną od Wybrzeża na Tamkę. I właściwie wtedy dolna część Tamki była już zajęta.

W dniach 2 i 3 września były trzy naloty dziennie, 4 i 5 – co godzinę. I przyszedł ostateczny dzień i na Tamkę, dzień 6 września. Rano poszłyśmy na posterunek, na Tamkę 14 – do Łączności AK. Widziałyśmy ich jak szli w nocy, ale przecież często nocne oddziały wyprawiały się na swoją akcję, szli zawsze w pojedynkę, a dziś w nocy szło ich dużo; może i na wyprawę, bo słychać było walkę, ale może i wycofują się… Wczoraj z magazynu Komendy AK rozdawano żywność, ale nie można było przenosić worków pod tak ciężkim obstrzałem.

Jesteśmy otoczeni od Kopernika, Dobrej i Wybrzeża – tanki i granatniki[24] rozwalają barykady, a z góry bombardują samoloty. Dzień i noc -  już szósta – w bezustannym ogniu. Jeden z oficerów nie ukrywa przed nami, że Niemcy są w kościele św. Teresy, a więc przy ul. Tamka 4, zburzonym zupełnie. Jeszcze stoją patrole na Dobrej od strony Solca, ale i te pewnie się wycofają. Wracamy do domu, podajemy tę wiadomość rannym z AK. Ubierają się, w co mogą, i opierając się jeden na drugim, idą w górę. Szpital dra Konopczyńskiego został zbombardowany dzisiejszej nocy.

Tego dnia księża odprawili wcześniej Mszę świętą. O szóstej rano był pierwszy nalot i od tej godziny nastąpił dla Tamki sądny dzień. Nie można spokojnie opisywać tych chwil, co 15 minut samoloty rozszarpują bombami burzącymi jeden dom po drugim, grzebiąc setki ludzi. Dużo ludności cywilnej uszło do ogródu sióstr szarytek i to ich uratowało od śmierci. Naszych rannych, którzy nerwowo już nie wytrzymywali wycia samolotowego, znosimy do suteren. Samoloty szaleją nad nami, a tu znoszą nam coraz więcej rannych, pokaleczonych, poparzonych. Księża nie nadążają z sakramentami świętymi, pielęgniarki z opatrunkami. Na dole modlitwa nie ustaje. Ranni też się modlą. Często słychać słowa absolucji udzielanej na górze przez ks. Wosińskiego, a na dole przez ks. Męcikowskiego. Piętnasty nalot tego dnia nastąpił o godzinie 12 w południe, a po tym nalocie Niemcy wkroczyli na Tamkę od strony Topiel, a więc byli już od nas prawie o sto kroków. Widzimy ich nadających sygnały. Następnie zalega cisza. Czy już po nalotach? Wtem, co to? Zakotłowało się wśród Niemców – cofają się. Lecą cztery samoloty i czujemy, jak te żelazne ptaki krążą nad naszym domem. Tego ostatniego nalotu nie usiłuję nawet opisać. Ranni są spokojni, dzieci blade, ale też spokojne. Modlimy się, niemal krzykiem, naszą niezawodną „szturmówką”: O Jezu Sercu Twemu polecamy chwilę obecną, spojrzyj i uczyń to, co Ci Serce Twe wskaże… Każda modlitwa kończy się wezwaniem do Matuchny. Godzinki zostały odmówione tego dnia chyba już dziesięć razy.

 Zasypał nas pył, gruz, staliśmy wszyscy zwarci w ciemności korytarza. Co za nieokreślone uczucie, gdy zniża się samolot, pikuje, lecą bomby, warkot się oddala, a nowy się zbliża i znów straszliwy huk towarzyszący eksplozji bomb. Dom chwieje się, a my razem z nim. U chorych wyleciały wszystkie drzwi i zapory okienne i pokładły się na łóżkach rannych, chroniąc ich od odłamków. Z ołtarza z holu nie zostało śladu. Olbrzymie ściany dzielące sale na parterze i na pierwszym piętrze wyrwane. Łóżka z rannymi suwały się tam i z powrotem. Tylko św. Józef stał spokojnie na swoim lichym stojaczku – też ranny, bo dostał odłamkiem pocisku, który przebił jego ramiona na wylot. Pan Bóg dawał jakieś specjalne łaski i siłę, że wszyscy przetrzymaliśmy ten szał piekła. Nagle – ucichło… i skończyło się wszystko. Za ocalenie w tak cudowny sposób obiecałyśmy Panu Bogu do końca wojny odmawiać trzy razy dziennie Magnificat. Zawsze hymn Magnificat był sygnałem dla modlących się, że nalot się kończy.

Jakże smutny był widok tego tłumu, który z górnej Tamki szedł z białą chorągwią naprzeciw Niemcom. Przechodzili koło naszego domu, „Siostry nie idą z nami? – pytano. „Przenigdy” – trwała uparta odpowiedź. Popędzili tłumy ku Dobrej w kierunku Zjazdu, szli księża,  siostry szarytki, dzieci, starcy, ranni…

Niemcy rabowali, ile mogli. Tymczasem my czekamy na chwilę zetknięcia się z nimi. Przyszli…

- Co tu jest? – pytają.

- Zakład dla dzieci i szpital.

- Dla bandytów?

- Nie, dla cywilnej ludności i dla waszego żołnierza, co tam ranny leży.

- Prowadź. Zaprowadziłam do rannych. Zmierzyli się oczyma. A potem zeszli na dół. Bali się zaglądać w ciemności suteryn. Mała Krysia przytuliła się do mnie mocno, a jeszcze mniejszy powstaniec w poduszce – Jędruś, rozkrzyczał się i po raz pierwszy zapłakał łzami. Bali się dalej pójść. Może ich przeraził widok obandażowanych kikutów rąk i nóg tych rannych, co prosili o zniesienie na dolny korytarz. Sprowadzili starszego oficera – ale przy furcie byli już nasi księża – w sutannach. Ksiądz Męcikowski świetnie mówi po niemiecku, tłumaczy mi, co chce oficer. A więc musimy opuścić dom. Powiedziałam, że dobrze, ale gdy zabiorą swojego rannego żołnierza, a nam dadzą samochody dla rannych, dla dzieci i na rzeczy. Zastanowił się, potem poszedł do rannego Niemca, długo z nim rozmawiał, następnie wrócił do nas i oświadczył: „możecie zostać”. A ponieważ była to najwyższa władza, dlatego potem każdemu z Niemców, którzy z różnych oddziałów przychodzili nas wypędzić, odpowiadałyśmy: „mamy zostać”.

Ale znów przyszedł oficer z żołnierzami.

- A wy? –  i ujął mnie pod brodę.

- Takie jak ty poszły dwa dni temu do Pruszkowa[25]; dom się pali. Jeśli siostra chce, może zobaczyć.  A wie siostra za co? Bo miały bandytów. A wy nie macie?

Wyciągnął rewolwer i znów trzeba go było oprowadzać. Przeszedł po salach, zeszedł na dół. Zaprowadziłam do miejsca, gdzie zaczynała się nasza katakumbowa kaplica, na prawo od ołtarza – w dawnej suszarni – nasi ranni chłopcy. Przyklęknęłam przed tabernakulum – „Jezu, wierzę, że go dalej nie wpuścisz” – westchnęłam. Zobaczył palące się świece i dwoje malców z siostrą na adoracji.

 - A tam co? Można zobaczyć?

 - Nie trzeba. I zawrócił. W międzyczasie najstarsze dziewczęta schroniły się do kotłowni.

 - A tu, co?

 - Węgiel. I przeszedł koło drzwi. A więc siostry żyją, czy naprawdę? Na górze troszkę nasz oficer się rozgadał i opowiedział nam parę szczegółów o siostrach.

Wyszli i zaczęło się coś, przed czym otrząsa się natura; chciałoby się wtulić głowę, nie widzieć tego strasznego koszmaru. W jednej sekundzie powstało morze ognia. Samoloty zrzucały płytki fosforowe, a od dołu żołnierze miotaczami ognia podpalali kolejno domy. Pani P. wyprosiła u oficera, żeby domu przy ul. Tamka 32 nie podpalali – nasz dom byłby zagrożony pożarem. A więc palą się, palą się całe ulice: Topiel, Cicha, Tamka – od Wybrzeża w górę, prócz numerów 30 i 32.

Rzuciliśmy się do okien – jest godzina trzecia po południu. Kilka peżetek[26] pomaga nam bardzo dzielnie (w ostatniej chwili przedostały się do nas z Konserwatorium i ocalały). Gałgany, szmaty, chodniki, worki, ścierki, co tylko jest pod ręką moczymy w wodzie i stajemy we wszystkich otworach domu. A iskry lecą poprzez dom: od świetlicy przez wyrwane ściany, jadalnię na podwórze i odwrotnie. To samo na pierwszym piętrze i wyżej. Ile dziur w ścianie, tyle osób na posterunku. Ksiądz Wosiński walczy z ogniem na podwórzu, gdzie pali się parkan. Chcemy go odrzucić na posesję Domańskiego; jeżeli runie z wysokości na naszą stronę, wtedy wznieci się olbrzymi pożar, bo na podwórzu leży drzewo. W tej samej chwili rozszalał się pożar w garażu. Jest drewniany i eksplodują butle ze stężonymi gazami; palą się wszystkie auta, stojące na podwórzu garażowym, zajmuje się stróżówka garażowa, przylegająca do naszego domu;  s. Szerszenowicz z dziewczętami wyrąbują otwory w ścianach stróżówki, odrzucając daleko palący się materiał. Wreszcie spłonęła. U rannych ściana była tak gorąca, że na dwa metry nie można się było do niej zbliżyć. Pościel rannych jest osmalona i czarna od sadzy. Niebezpieczeństwo pożaru zawisło nad domem. Palą się futryny okien, na salach papiery, sienniki, pościel, bo iskry lecą rozniecając ogień. Wszyscy walczą ze straszliwym żywiołem. Ksiądz Męcikowski w podwiniętej, opalonej sutannie chodzi  z puszką po podwórzu, po domu i rozdaje Komunię świętą – dziękczynienie przy pożarze: pożar w duszy i pożar wokoło.

Wtem podbiega do mnie p. Józef, mówiąc „beczka z benzyną pod płotem”. To garaż ją zakopał. I dobrze, że widział to p. Józef, inaczej nasz dom poszedłby w powietrze. Pan Bóg daje nam nadludzkie siły. Odkopujemy ziemię i z ks. Wosińskim i p. Józefem wytaczamy beczkę na ulicę, tejże samej chwili runął parkan na jedną i na drugą stronę.

To piekło trwało całą noc. Około dziesiątej zmniejszyło się jego nasilenie, ucichł wiatr, zaczął padać wymodlony przez dzieci deszcz. Stopniowo, gdy zmrok zapadał, wzrastała groźba pożaru. Otoczone ogniem ze wszystkich stron nie mamy czym oddychać, dym gryzie w oczy, podrażnia gardła, płuca pełne odpadków sadzy. A na dole, przy pustym tabernakulum, trwa modlitwa za Gęstą…

I znów przyszło parę osób w niemieckich mundurach. Kilku z nich to chłopcy z Łodzi, z Przędzalnianej[27], zabrali ich z Łodzi do Niemiec w 1939 r. i wychowali na hitlerowców. Przyszli powiedzieć, że na nasz dom był specjalny raport do dowództwa, że jest u nas szpital i że bandyci strzelają. Dlatego był tak nieoczekiwany ten ostatni nalot i taki zacięty – tylko na nasz dom. Zresztą, ci którzy przyszli, to lotnicy; ze zdumieniem oglądali dom, że mimo takiego nalotu stał cały. Widocznie bomby leciały, a Pan Bóg dawał im kierunek.

Niemcy ciągle przychodzą, gdyż urządzili sobie u nas ambulatorium. Pan K. i pani T. starają się pozbyć tych oficerów, nie pozwalają im nigdzie wchodzić. Niemcy poczuwają się do odpowiedzialności i ilekroć do nas przychodzą,  starają się coś przynieść – to worek cukru, to skrzynkę wina dla rannych, to proponują, żeby pójść z nimi, bo będą rozbijać piwnice, to znoszą ubranie, bieliznę dla rannych. Płonące domy ugaszone przez deszcz mają jeszcze sutereny bądź partery nie zniszczone. Najpierw rabowała ulice armia Göringa[28] – oficerowie, potem podjeżdżały samochody pod domy i z okiem zrzucali „zdobycze” wprost na samochody, potem wolno było szabrować żołnierzom, a następnie kolej przyszła na Ukraińców. Ci zabierają już wszystko, użyteczne i nieużyteczne, i ciągle przychodzą do nas z winem i piją, piją. Z tymi parają się ks. Męcikowski i p. K. Nasze dziewczęta siedzą wówczas w najniższych głębokościach.

Tymczasem samoloty szaleją nad ul. Okrąg, Czerwonego Krzyża, Ordynacką, Pierackiego (oszczędzili szpital położnych[29]). Teraz bombardują Czerniaków[30], widzimy każdy samolot, każdą bombę, którą spuszcza i miejsce gdzie trafia. Po nalotach, co 15-minutowych, orientowałyśmy się, że bliski jest koniec atakowanej dzielnicy.

Myśl ulatuje do naszej trójki: Hali, Bogny i Heni[31], one teraz przeżywają to piekło, które niedawno było naszym udziałem. Ileż grozy płynęło od palącego się Szpitala Ubezpieczalni Społecznej na Czerniakowskiej. Z odległości prawie kilometra rzucał krwawy refleks na nasz dom, a łuna pożarna ogarnęła pół Warszawy. Dziewczęta śpiewają przyciszonym głosem: Łuną pożaru strop nieba się pali, przed nami wzbiera bezdenne łez morze i żadna gwiazda nie błyska z oddali, więc cóż poczniemy, o Boże. Nocą pędzą tłumy z Czerniakowa przez Tamkę – krzyki, jęki, płacze dzieci i kobiet, niosą blisko 50 rannych, oparzonych przez „szafy” w ZUS-ie. Nie możemy ich przyjąć, dom przecież prawie zniszczony, ale kilka osób z domu idzie, by pomóc nieść tych rannych do szpitala na św. Rocha i na Kopernika, a ks. Wosiński i pani P., by wskazywać domy, które nie były całkowicie zburzone czy spalone. Pierwszy raz nie mogłyśmy nic pomóc, więc chociaż radą służyłyśmy tym biedakom.

Okrąg, Ludna, Czerniaków – falują od pożarów.

*

Odezwały się armaty zza Wisły, dopiero teraz, i grać będą bez przerwy; zasięg kul armatnich aż do Tamki 46. Nasz dom się trzęsie, odłamki lecą, z dwóch stron nie ustaje ogień – od Wisły i od Czerniakowa. I pod takim obstrzałem dzieci chodzą po wodę, przecież od tylu dni już nie działają filtry[32]. Skoro świt, o czwartej czy o piątej, kiedy względny spokój, to znaczy kiedy bolszewicy nastawiają armaty, ks. Wosiński i p. K. pompują bez przerwy studnie w fabryce Domańskiego[33]. A dziewczęta ustawione w szereg podają wiadra na przestrzeni powyżej 100 metrów. Trzeba napełnić dwie beczki w kuchni, wszystkie kotły, beczkę na podwórzu do mycia itd., co trwa do godziny siódmej. Potem kolejno trzy Msze święte i zaczyna się normalny dzień. Pod grozą kul i grozą pożaru s. Winnicka z kilkoma paniami chodzi po pomidory do ogrodu sióstr szarytek. Ile radości z tego powodu wśród rannych!

 

Dzień 14 września, święto Podwyższenia Krzyża Świętego, był dla nas dniem przerażającym. Znalazłyśmy się w krzyżowym ogniu pocisków niemieckich i bolszewickich – z Pragi i na Pragę. Szrapnele rozrywały się nieustannie nad domem. Spod rynny na dachu sączyła się cieniutka smuga dymu – zauważyły ją dzieci. Sprawdzamy, ale wejść na dach nie można, bo zaraz zaczną strzelać z Uniwersytetu. Widzimy jednak, że sufity trzeciego piętra już przepuszczają dym. Bierzemy więc siekiery, kilofy, łopaty do rąk, gaśnice, piasek i wodę – organizujemy pracę. Doktor błaga o wyniesienie rannych na ulicę, bo pożar grozi całemu domowi. My jednak ufamy, że nie dopuścimy ognia na niższe piętra. Ale kiedy zaczynają opadać sufity i ogień z siłą żywiołową zwiększa się, p. K. udaje się do Niemców, by dali drużynę do pomocy. Przyszli – kilku Polaków i Niemców, obejrzeli, polali trochę wodą i poszli, bo – i tak dom się spali – cóż, jeden więcej, jeden mniej, nie warto ratować. Tylko jeden z żołnierzy niemieckich, który był strażakiem z zawodu, podtrzymał w nas ducha:

 -  Jeżeli macie skąd wziąć wodę, może wam uda się dom uratować.

Jesteśmy więc sami. Księża rzucili się ku najcięższym i najtrudniejszym miejscom, kilka sióstr pomaga, a dziewczęta bohatersko, mimo rozrywających się pocisków, pod komendą peżetek donoszą wodę. Wyrzucamy przez okna stoły, krzesła. Akcję opóźnia pokój s. Józefy (szarytki), mocno zamknięty. Wyłamujemy drzwi i znosimy zawartość pokoju na dół. Nie można się dziwić szalejącemu pożarowi, wszak dla ocieplenia pod blachą domu są bloki drewniane, przestrzenie wolne wypełnione trocinami, a ściany trzeciego piętra z trzciny. Jedna z pań zmienia nam ciągle tampony na usta, zwilża wodą, bo nie ma zupełnie czym oddychać, a maluchy na dole ciągle się modlą o odwrócenie pożaru od domu. Opróżniamy drugie piętro, bo trzecie już zionie ogniem. Zalewamy i zasypujemy piaskiem, a część sióstr stojąc na daszku drugiego piętra, mimo obstrzału, broni, by języki ogniste nie podpaliły stryszku. Cały dzień i całą noc walczymy z ogniem. Piętnaście minut przed północą jemy dopiero pierwsze śniadanie, spiesząc się przy tym, bo dwunasta. Nie mamy czasu na opatrunki poparzonych miejsc na rękach i nogach.

A nasi ranni leżą na ulicy. Co za widok – 40 łóżek rozstawionych na Tamce! Graty lecą z okien na nich! Pociski rozrywają się nad ulicą, a my przy gaszeniu ognia też narażone jesteśmy na odłamki. Wreszcie kilku rannych powiedziało parę słów dosadnych doktorowi, a ponieważ zwiększał się obstrzał, o czwartej po południu wniosłyśmy rannych do domu. Czemu tak mało człowiek ufa Panu Bogu, przecież ci ranni mogli zostać w domu; jeszcze byłby czas na ich wyniesienie.

Za dużo wrażeń i trudno je ująć w słowa. Przeżycia są tak silne i tak oczywisty jest dowód Bożej opieki nad nami! Bez lęku przyjmujemy wiadomość, że studnie u Domańskiego i u sióstr szarytek wyczerpane. Ufamy Panu Bogu. Dziwnym trafem dziewczynki znalazły beczki, pełne wody, w spalonych domach. I to nas uratowało.

Jest późna noc. Trzecie piętro już tylko trzeszczy od ognia. Właściwy ogień został ugaszony. Cała akcja trwała przeszło 16 godzin. Wyglądamy przez otwory okien. Śródmieście w ogniu, trudno na tym niebie, zasnutym dymem pożarów, dojrzeć gwiazdę, ale nam zawsze przyświeca gwiazda niegasnąca, której nic zasnuć nie może – gwiazda nadziei. Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej do Ciebie Panie płynie ten głos. Myślą modlitewną biegniemy do naszej Matki, do sióstr. Gdzie są? Co się dzieje z Czarną[34]? Z Radością[35]? Wszystkich zamykamy w nigdy nie gasnącym Ognisku Serca Jezusowego.

Dokonujemy też zaraz przeglądu domu. Zasadniczo jesteśmy bez dachu nad głową. Na drugim piętrze trzy pokoje zupełnie zbombardowane, pierwsze piętro uszkodzone pociskiem (kancelaria), parter nie do użytku, klatka schodowa zniszczona – zostały tylko sutereny z wyciekającą wodą podskórną. Co będzie, gdy przyjdzie deszcz?

Dzień i noc bombardują zza Wisły. Wczorajsza noc była może kulminacyjna w swej grozie. Po szalonym obstrzale armatnim zaczęły nagle grać karabiny maszynowe i samoloty z broni pokładowej tuż na Wybrzeżu Czerniakowskim. Zdawało się, że ta straszliwa walka uliczna rozgrywa się pod naszymi oknami. To armia Berlinga[36] w łodziach gumowych dostała się z Pragi przez Wisłę, ale ich wojska niemieckie wyparły. Jesteśmy niemal na froncie. Ufamy, że Pan Bóg znów wskaże nam drogę. Ranni zostali już przeniesieni do fabryki Domańskiego. Nie mamy przecież ani jednego pokoju całego. Woda już w kuchni i w spiżarniach…

Jak dobrze, że mogłyśmy dać znać o sobie naszej Matce, wiemy, że Matka jest z siostrami w Milanówku.

Zapamiętamy też tę straszną noc, kiedy pożar wzniecony pociskiem bolszewickim ogarnął Zakład św. Kazimierza[37]. Dwie siostry szarytki przeniosły do nas Najświętszy Sakrament. Pan Bóg tego chciał. Miałyśmy komunikanty, któreśmy dla siebie i dla okolicy wypiekały (na 15 sierpnia przeszło 10.000 – dla żołnierzy). Od świtu do nocy, od nocy do świtu wznosimy dłonie i wszyscy, zarówno siostry i dzieci, jak i panie i ranni  składają swój „dar” znojnej pracy, wewnętrznej ofiary i krzyżowych dni na złotą patenę.

A dziś kropla gorącej krwi zabarwiła biały Opłatek. Pocisk uderzył w futrynę okna w kredensiku i rozprysnął się mnóstwem odłamków wewnątrz domu. Jeden z nich utkwił w nodze s. Kwiatkowskiej, drugi trafił w biodro p. P., trzeci zadrasnął głowę jednego dziecka. Upływy krwi są bardzo duże, naprędce robimy opatrunki, do doktora w fabryce Domańskiego nie można się dostać. W trzy godziny po wypadku s. Kwiatkowska jest na wpół przytomna, temperatura dochodzi do 41º. Ustawiłyśmy jej ławki tuż pod ołtarzem i na nich leży.

Jakże gorąco modlimy się o znak woli Bożej. Czyż te ofiary nie są dla nas sygnałem, że czas najwyższy opuszczać Warszawę?

Pociski tak szaleją, że już nawet o czwartej rano nie można pokazywać się na podwórzu. Ostatni pocisk bolszewicki przedziurawił resztę dachu, sufit drugiego piętra, wpadł na kaloryfer koło dawnej kaplicy i położył się nie wypalony – jak cielaczek. Przynajmniej już nie przez okno, ale wprost dziurami w sklepieniach, oglądać możemy strop niebieski wciąż zasnuty smugami dymu.

*

A więc wyjeżdżamy… Pan Bóg okazał nam znak swej miłościwej woli.

Kiedyśmy zdecydowali, że dłużej tu trwać nie damy rady, bez dachu nad głową, bez ziemi pod stopami, poszedł ks. Męcikowski do sztabu, dostał przepustkę na wyjście z Warszawy i na powrót z podwodami. My tymczasem się pakujemy. Dzieci szaleją tak, jak te pociski nad głowami. Nie dziwię się im, bo jakże trudna praca wychowawcza w takich warunkach. Bohatersko znosiły te siedem tygodni ciągłej męczącej pracy, nieprzespanych nocy, chodzenia pod gradem pocisków. Natura domaga się swego: przestrzeni, powietrza, planu dnia, zwartego czynu. Nadmieńmy jeszcze to, że przez cały sierpień odbywały się codziennie normalne lekcje języków: angielskiego, niemieckiego i francuskiego z prof. M., który z nami przetrwał ten cały miesiąc.

Na parter dzieciom wchodzić nie wolno, bo świszczą już odłamki w domu, a powietrze w suterenach przesycone wilgocią. Dodajmy do tego trudności związane z higieną osobistą, bo  kanały pozatykane nie przyjmują wody i ścieków, a będzie obrazek ich codziennego życia. Plan dnia codziennie inny, uzależniony od armat zza Wisły i od strony Woli.

Pakowanie rzeczy nie jest trudne, garderoba starszych dzieci i małych prawie rozdana pogorzelcom i tym ze Starego Miasta, pościel u rannych, habity i bielizna sióstr, a częściowo i dziecinna spalona na Gęstej. Pakujemy to, cośmy dostały od Niemców, co udało się uratować z palących domów.

I wymodlony znak woli Bożej okazał się 24 września. Rano ks. Męcikowski przyszedł z wozami. Nie chcieli jednak chłopi zjechać na dół, stanęli na Placu Teatralnym pod zniszczonymi filarami teatru. Ksiądz Wosiński z dwiema dziewczynkami sprowadził dwa wozy na Tamkę, trzymając konie za pyski – bały się pożarów i pocisków. I  tak, prawie cudownie, było przez cztery dalsze dni, kiedy dzieci wyjeżdżały. Ile razy uciszało się w powietrzu wiedziałyśmy, że jadą wozy po nas. Natychmiast zaś, gdy ostatni wóz przejeżdżał Cichą w górę – rozpoczynał się diabelski taniec pocisków na nowo.

Pan Bóg na każdym kroku dawał nam dowody swej opieki Ojcowskiej. W pierwszy dzień naszego wyjazdu s. Szczurkówna z s. Afrą i z dziećmi poszły z tobołkami na plecach do wozów stojących na Placu Teatralnym. A jak przenieść rannych, małe dzieci i te ciężkie kosze? Czy nie Bóg podsuwa myśli? Skąd ta pewność, że na Dobrej koło mostu stoi niemiecki samochód Czerwonego Krzyża? A jednak stał! I bez słowa sprzeciwu, po wypełnieniu krótkich formalności, podjechał na Tamkę, zabrał część rannych, dzieci, rzeczy i podwiózł na Plac Teatralny.

Na drugi dzień wyjechała druga partia sióstr i dzieci. Zabrano też żywność, a było jej tyle, jakby przez całe dwa miesiące nie była ruszana. Ciężko nam było rozstawać się z rannymi, ale część, namówiona przez doktora, nie chciała z nami jechać, woleli zostać w podziemiach fabryki Domańskiego. I zostali. A za tydzień, wyrzuceni przez Niemców, dołączyli do nas w Ożarowie.


[1]  Bronisława Kwiatkowska (1893-1982), imię zakonne Teresa.
[2]  Wanda Szerszenowicz, imię zakonne Teresa; opuściła Zgromadzenie w 1946 roku.
[3] Kazimiera Brysik (1916-1999), imię zakonne Emanuela.
[4] Marianna Abramczyk (ur. 1913), imię zakonne Bogdana.
[5] 1 sierpnia 1944 zginęły w urszulańskim patrolu sanitarnym, gdy biegły z pomocą rannemu, cztery siostry (s. Teresa Bagińska, s. Ancilla Chodkowska, s. Dolores Deymer i s. Jadwiga Frankowska, postulantka).
[6] Maria Stefania Górska (ur. 1917), imię zakonne Andrzeja; w latach 1964-1983 przełożona generalna Zgromadzenia.
[7] Stanisław Kierbedź (1810-1899), inż. komunikacji, budowniczy mostów. W latach 1859-1864 wybudował pierwszy stały most na Wiśle (u wylotu Nowego Zjazdu), nazwany mostem Kierbedzia.
[8] Ks. Seweryn Kowalski (?-1958), dr teol., prof. egzegezy N.T. i katechetyki Arcybiskupiego Seminarium Duchownego w Poznaniu od 1926 r., następnie prof. UW, tłumacz N.T.
[9] Zakłady Przemysłu Cukierniczego  zał. 1829 przez F. Fuchsa przy ul. Miodowej p.w. Franciszek Fuchs i Synowie. Ta pierwsza w Warszawie wytwórnia cukierków i wyrobów czekoladowych szybko się rozwinęła i przeniosła do nowo wybudowanych pomieszczeń przy ul. Topiel. W czasie II wojny budynki i urządzenia uległy zniszczeniu w 85%. Po 1945 zakład odbudowano, w 1947 upaństwowiono – od 1950 istniał pod nazwą „Syrena”.
[10] Żołnierze Powiśla mieli własną broń pancerną: zdobyty niemiecki wóz transportowy i własnego „Kubusia”, którego sami opancerzyli (drużyna techniczna plut. „Globusa”). Obydwa te wozy brały udział w atakach na Uniwersytet. (Zob. Adam de Michelis, Alicja Rudniewska, Pod rozkazami „Konrada”, Warszawa 1993).
[11] Sklep przy ul. Dobrej.
[12] Stanisław Adamski (1875-1967), biskup katowicki, redaktor i publicysta, poseł na Sejm RP i senator, działacz społeczny. Podczas okupacji deportowany z terenu diecezji (1941-1945). Po wojnie przyczynił się do odbudowy życia religijnego w diecezji. Ponownie deportowany przez władze komunistyczne (1952-1956), przebywał w domu sióstr urszulanek SJK w Lipnicy pow. Szamotuły.
[13] niewielki okręt wojenny przeznaczony do patrolowania, ostrzeliwania wybrzeża nieprzyjacielskiego, stawiania min.
[14] NN. ps. „Burza”
[15] Benedyktynki od Nieustającej Adoracji Najświętszego Sakramentu zostały sprowadzone w 1687 do Warszawy przez Marię Kazimierę jako wotum za zwycięstwo pod Wiedniem. Od 1688 siostry zamieszkały w przebudowanym na klasztor pałacu Kotowskich przy Rynku Nowego Miasta. W późniejszych latach wystawiono obok kościół św. Kazimierza. Siostry zajmowały się edukacją panien z rodów szlacheckich. W czasie powstania warszawskiego siostry otworzyły klauzurę, w podziemiach kościoła mieścił się szpital powstańczy. W sierpniu 1944 klasztor i kościół zostały zniszczone przez Niemców; pod gruzami zginęło wówczas ok. 1000 osób cywilnych, 4 księży i 36 zakonnic.
[16] Skarpa Warszawska – najbardziej eksponowany naturalny element rzeźby terenu Warszawy, kształtujący wraz z Wisłą i układem tarasów rzecznych charakterystyczną panoramę miasta. Być może jednak, że mowa tu o Al. Na Skarpie.
[17] Muzeum Narodowe w Al. Jerozolimskich, zał. 20 V 1862 p.n. Muzeum Sztuk Pięknych. W 1915, po przejęciu muzeum przez miasto, zostało powiększone i przemianowane na Muzeum Narodowe. W latach 1926-1938 wybudowano w Alejach nowy gmach muzeum, który w latach okupacji został poważnie uszkodzony, a zbiory w większości wywiezione do Niemiec.
[18] Łącznik „Jurek” (Jerzy Kotuszewski).
[19] Mowa o plutonie 113, III Zgrupowania AK „Krybar”, którym dowodził  pchor. NN ps. „Sikorski”; mieli swą placówkę na terenie Zakładów Oczyszczania Miasta (ZOM) między ul. Karową a Wybrzeżem Kościuszkowskim.
[20] Do końca wojny stał przy Konserwatorium na ul. Okólnik.
[21] Mowa o opancerzonym transporterze „Jaś” zdobytym 14 sierpnia, a poświęconym 20 sierpnia 1944.
[22]  „Szafa” – w słowniku okupacyjnym i powstańczym ryczący i skrzypiący pocisk z sześciolufowego moździerza strzelającego sprężonym powietrzem.
[23] Natarcie na Powiśle rozpoczęło się 3 września silnym ostrzałem artylerii i moździerzy. 4 września ruszyła do natarcia piechota niemiecka w kierunku ul. Browarnej przy wsparciu ogniem dział szturmowych. 5 września Niemcy wzmogli ogień z ciężkich broni oraz silnie zbombardowali z samolotów stanowiska powstańcze, po czym do natarcia ruszyła piechota nieprzyjaciela. Niemcy zdobyli Teatr Polski, Elektrownię i dotarli do Tamki. 6 września – po ciężkich nalotach – powstańcy pod naciskiem oddziałów niemieckich wycofywali się stopniowo w kierunku zachodnim i dołączyli do obrony Śródmieścia-północ na linii N. Światu.
[24]  broń palna, wyrzucająca granaty na odległość kilkudziesięciu lub kilkuset metrów
[25] Równocześnie z akcją dławienia powstania, w niedalekim Pruszkowie przystąpiono do tworzenia obozu przejściowego, by wysiedloną z Warszawy ludność poddać selekcji, dzieląc ją na trzy grupy: 1/ Podejrzanych o udział w walkach; ci byli likwidowani na miejscu lub wywożeni do obozów koncentracyjnych. 2/ Zdolnych do pracy; wywożono ich do Rzeszy na roboty. 3/ Kobiety, dzieci (do lat 10), chorzy i starzy; ci mieli być pozostawieni w GG, ale daleko od frontu. Do przeprowadzenia takiej akcji nadawały się najlepiej warsztaty kolejowe w Pruszkowie. Znajdowały się blisko Warszawy, zajmowały rozległy i ogrodzony teren i dysponowały kilkoma bocznicami kolejowymi. 7 sierpnia 1944 w obozie znajdowało się ok. 5000 osób, ale były dni, kiedy jednorazowo przebywało w nim ponad 15000 osób. (Zob. M. Wiśniewska, M. Sikorska, Szpitale powstańczej Warszawy,  Warszawa 1991).
[26] W okresie międzywojennym działała w Polsce kulturalno-oświatowa organizacja, współpracująca z wojskiem, nosząca nazwę Polski Biały Krzyż. Była rodzajem łącznika pomiędzy żołnierzem służby zasadniczej a społeczeństwem. Roztaczała opiekę nad poborowymi, oddziaływała wychowawczo, szerząc kulturę i oświatę. Idea PBK odżyła w maju 1942 roku w Armii Krajowej, kiedy to gen. Stefan Rowecki ps. „Grot” powołał w Biurze Informacji i Propagandy (BIP) Służbę Pomocy Żołnierzowi. W okresie konspiracji Służba PŻ szkoliła kadry instruktorskie, przygotowywała plany działania w Okręgach AK i pomagała oddziałom partyzanckim w terenie. Dziewczęta z PŻ odegrały w powstaniu rolę, której nie sposób przecenić. (Pod rozkazami „Konrada, dz.cyt.)
[27] Mowa o zakładzie opiekuńczo-wychowawczym.
[28] Herman Göring (1893-1946), jeden z głównych przywódców hitlerowskich Niemiec; marszałek Rzeszy, organizator Gestapo i obozów koncentracyjnych, naczelny dowódca lotnictwa wojskowego odpowiedzialny za bombardowanie otwartych miast i ludnosci cywilnej; od 1936 kierował gospodarką wojskową III Rzeszy.
[29] Zakład Położniczy im. ks. Anny Mazowieckiej przy ul. Karowej 20.
[30] Od początku drugiej dekady września Niemcy rozpoczęli natarcie na Powiśle Czerniakowskie.
[31] Henryka Wanda Żukowska (ur. 1926), sanitariuszka „Żuk” należąca do zespołu szpitala polowego nr 3; ewakuowana do obozu w Pruszkowie, potem w GG.
[32] W czasie działań wojennych 1939 urządzenia wodociągowe zostały częściowo uszkodzone. Najcięższych zniszczeń wodociągów dokonano w okresie powstania warszawskiego – całkowicie zniszczono Stację Pomp Rzecznych przy ul. Czerniakowskiej (18 września), a częściowo Stację Filtrów przy ul. Koszykowej.
[33] J. Domański, Fabryka Czekolady i Cukrów przy ul. Cichej. Zniszczona w 1944 roku.
[34] Czarna  – wieś k. Radzymina, pow. Wołomin; placówka Zgromadzenia w latach 1940-1945.
[35] Radość k. Warszawy. Siostry urszulanki pracowały w tamt. Zakładzie Specjalnym od stycznia 1942.
[36] Mowa o Armii Polskiej utworzonej na terytorium ZSRR w marcu 1944, dowodzonej przez gen. Zygmunta Berlinga (1896-1980).
[37] Dom sióstr szarytek przy ul. Tamka.
Źródło

materiał nadesłany prze m. Jolantę Olech USJK oraz Bożena Urbanek Pielęgniarki i sanitariuszki w Powstaniu Warszawskim w 1944r. Warszawa 1988. PWN