W Powstaniu:
Warszawska Szkoła Pielęgniarstwa (szpital) - Chałubińskiego 2 róg Koszykowa 78
WSPOMNIENIA
Nie należałam wprawdzie do AK, ale z polecenia koleżanek chodziłam pod zakonspirowane adresy, aby szkolić ludność Warszawy w udzielaniu pierwszej pomocy na wypadek Powstania.
Pierwszego dnia Powstania o godz. 17.00, idąc na prywatne lekcje języka angielskiego, zauważyłam zamieszanie na ul. Piusa i Koszykowej, i myśląc, że to łapanka, zawróciłam do Szkoły, aby przeczekać zajście. Gdy już znalazłam się na schodach przed wejściem do budynku zauważyłam 7 młodych ludzi wchodzących pewnym krokiem do naszej Szkoły. Jeden z nich podszedł do portiera, zabronił używania telefonu, drugi odciął telefon w gabinecie dyrektora, trzeci zwrócił się do słuchaczki (Zofii Herz) wracającej z jadalni z kolacją: „siostro prowadź na dach”. Okazało się, że był to komendant grupy powstańców, który z dachu chciał zaatakować Niemców w sąsiednim gmachu Ostbahndirektion. Reszta powstańców kazała nam znosić i sprowadzać chorych do schronu. Następnie ustawili się za oszklonymi drzwiami od strony podwórka i zaczęli ostrzeliwać Ostbahndirektion. Wieczorem zabrakło im amunicji. Dwóch z nich chcąc ją zdobyć, próbowało się przedostać do sąsiedniego budynku (do cukierni Herbaczyńskiego), gdzie również byli powstańcy. Niemcy bardzo skrupulatnie obserwowali nasz budynek i świecąc reflektorami zauważyli uciekających. Puścili salwę z karabinu maszynowego raniąc ciężko w kolano jednego z biegnących, drugi zdążył przeskoczyć przez mur. Ranny zaczął krzyczeć o pomoc, wtedy instruktorka Dziemian ze słuchaczką tą samą drogą przez okno wyskoczyły, ażeby ratować rannego. Również zostały zauważone przez Niemców i ostrzelano je, ale mimo odłamków w nogach, doniosły rannego do Szkoły. Rannym udzielono pomocy chirurgicznej. Na drugi dzień rano wicedyrektorka W. Lankajtes z woźnym udała się z flagą ochronną na dach celem ewentualnego udzielenia pomocy rannemu na dachu. Niestety, już nieżywego zniesiono do gmachu Szkoły. Samoloty niemieckie zaczęły bombardować ulicę po ulicy. Warszawa stała w ogniu. Trzeciego dnia przez dziurę przebitą w ścianie wkroczyli do naszego budynku Niemcy. Byliśmy przygotowani na najgorsze, ksiądz udzielał zbiorowego rozgrzeszenia i przygotowywał nas na śmierć. Niemcy wkroczyli z bronią w ręku. Po chwili milczenia zapytali o kierownika placówki. Nikt z obecnych się nie odezwał, wtedy wystąpiła dyr. Romanowska i odpowiedziała po polsku: „ ja tu jestem dyrektorem” (była w pełnym umundurowaniu pielęgniarskim). Zapytano ją po niemiecku, gdzie są bandyci. Dyr. Romanowska odpowiedziała po polsku: „tu bandytów nie było, byli tylko powstańcy, ale już ich nie ma”. Oczywiście powstańcy znajdowali się wśród nas, ale przebrani w białe fartuchy lub leżeli jako chorzy. Niemcy kazali wystąpić mężczyznom i sprawdzali ręce, czy nie mają odcisków od broni. Odciski miał jedynie nasz palacz od łopaty, co wyjaśniła Niemcom dyrektorka. Młodszych mężczyzn zabrano do prac fizycznych, ale ich nie rozstrzelano.
Odtąd nasze oddziały szpitalne zaczęły zapełniać się rannymi. Dużo ciężko rannych przywieziono do nas ze Szpitala Dzieciątka Jezus. Między innymi przywieziono młodego powstańca (lat 18) z przestrzeloną tętnicą udową, bardzo wykrwawionego. Mogło go jedynie uratować natychmiastowe przetoczenie żywej krwi — dawcą byłam ja. Niestety, stan chorego był bardzo ciężki i na drugi dzień zmarł. Zaczęto również przywozić rannych Niemców. Ciężej rannych po 2—3 dniach przewożono do Niemiec samolotami.
Przez cały czas Powstania pracowałam wśród rannych na oddziale chirurgicznym. Szpital w pewnym momencie został pozbawiony wody, po którą trzeba było pod obstrzałem jeździć beczkowozem i z wiadrami na ul. Filtrową. W drugim miesiącu Powstania zabrakło szpitalowi ziemniaków i jarzyn. Na Polu Mokotowskim było ich pod dostatkiem. Narażeni na strzały, z flagą ochronną, wózkiem do przewożenia leków zdobywałyśmy dla szpitala ziemniaki, pomidory. Pod sam koniec Powstania udało nam się przy pomocy Niemca wywieźć trzy starsze osoby zamaskowane przez obandażowanie głów. Jedną z nich był adiunkt Bratkowski. Po upadku Powstania wynosiłyśmy na noszach, na ile nam sił starczyło, chorych i rannych z barykad do karetek i punktów sanitarnych. Ranni prosili nas o przekazywanie wiadomości rodzinom, co w miarę możności chętnie robiłyśmy. Ulice były zabarykadowane i np. ul. Marszałkowską mogłam przebiec tylko otworami przekutymi w ścianach. Podczas Powstania Warszawskiego budynek Szkoły nie uległ zniszczeniu, jedynie na górnych piętrach dwa pokoje i łazienka zostały uszkodzone przez granatnik. Trzeba więc było ratować mienie Szkoły i szpitala. Dyr. Romanowska, chcąc otworzyć szkołę pielęgniarską w innym mieście uzyskała od kierownika Wydziału Zdrowia (Niemca) 6 samochodów z przyczepami, celem wywiezienia mienia Szkoły i szpitala. Gdy już pierwsze samochody załadowane odjechały do obozu przejściowego w Piastowie (Fabryka akumulatorów „Tudor”), zjawiło się równocześnie gestapo (…)
Źródło
Pochylone nad człowiekiem t.2 wyd. Stowarzyszenie Redaktorów, Warszawa 1993