W Powstaniu:

Reduta Wawelska

REDUTA WAWELSKA 

 PRZEŻYCIA I OBSERWACJE JEDNEGO Z LEKARZY

W planach organizacyjnych Powstania Warszawskiego dostałam w 1944 roku przydział służbowy do szpitala Dzieciątka Jezus przy ulicy Lindleya. Gdy okazało się jednak, że dom, w którym mieszkałam z rodzicami i moim synem Witoldem (Wiwusiem), na ulicy Mianowskiego 15, został wyznaczony do obrony przed nacierającymi Niemcami, otrzymałam rozkaz od lokalnego dowódcy oddziału powstańczego, aby pozostać w zespole obrońców „Reduty Wawelskiej”.

Siostra mojego męża Jadwiga (Wisia) Stasiakowa, była członkiem Delegatury Rządu Polskiego w Londynie i jako polonistka z wykształcenia została wyszkolona do funkcji szyfrantki korespondencji między Delegaturą a rządem polskim w Londynie. Pełniąc tę funkcję musiała zachowywać specjalne środki ostrożności. Często zmieniała miejsce zamieszkania, odpowiednio do zarządzeń Delegatury. W końcu sierpnia 1939 roku zamieszkała razem ze mną i moim synem w mieszkaniu moich rodziców w domu przy ulicy Mianowskiego 15. Dom ten wkrótce stal się bazą obrony przed natarciem Niemców i przeszedł do historii Powstania Warszawskiego pod nazwą „Reduta Wawelska”. Pisząc obecnie swoje wspomnienia korzystam z notatek Jadwigi (Wisi), siostry mojego męża, gdyż moja praca lekarska nie pozostawiała mi czasu na pisanie, a Wisia jako polonistka i pracownica Delegacji Rządu Polskiego czuła potrzebę notowania obserwowanych wydarzeń.

Niniejsza relacja jest tylko osobistym wspomnieniem, ograniczającym się do zapamiętanych, zdarzeń prawie jedenastu dni walki w bloku otoczonym ulicami: ul. Wawelska 60, ul. Pługa 2, ul. Mianowskiego 15 i ul. Uniwersytecka 1. Był najdłużej walczące punktem oporu w tej dzielnicy, który przeszkadzał Niemcom rozwinąć natarcie grupy bojowej gen. Rohra w kierunku Alei Jerozolimskich.

Nocą z 1 na 2 sierpnia 1944 roku, zaraz po załamaniu się ataku na Dom Akademicki na Placu Narutowicza, znaczna część powstańców – na rozkaz komendanta tego obwodu AK – wymaszerowała do Lasów Sękocińskich, przebijając się w niektórych miejscach z bronią w ręku.

Na Ochocie pozostały drobne grupy, które tu i ówdzie prowadziły walkę na własną rękę, ale żaden z historyków powstania dotąd jej nie opisał. Zarówno praca Adama Borkiewicza, jak i Jerzego Kirchmajera uwzględniają losy tylko dwóch zgrupowań, a mianowicie przy ul. Wawelskiej 60 oraz przy ul. Barskiej i Kaliskiej. Walka tej drugiej grupy, jak i losy drobnych oddziałów ukrywających się na Kolonii Staszica właściwie w żadnej pracy nie zostały uwzględnione.

Zgrupowanie walczące w bloku przy ul. Wawelskiej 60 stanowiło przez 11 dni jedyną osłonę dla Śródmieścia wzdłuż całej arterii Jerozolimskiej .

Niniejsza moja relacja dotyczy właśnie zdarzeń owych dni.

Dnia 1 sierpnia usłyszałam strzały od strony Placu Narutowicza. Wyjrzałam oknem, ale mogłam zobaczyć tylko górne piętra Domu Akademickiego. W każdym oknie łeb żandarmski w hełmie bojowym! Strzały nie cichły, a w oknach obok hełmów dojrzałam i lufy broni skierowanej w naszą stronę. Wkrótce odgłosy walki dochodziły i z innych stron, z kierunku Szkoły Nauk Politycznych i Głównej Dyrekcji Lasów Państwowych. Nad wszystkim zaczął dominować jazgot karabinów maszynowych. Zrozumiałam, że toczy się bitwa. Mój ojciec i moja babcia wybiegli z mieszkania natychmiast angażując się w jakieś działania; sądziłam, że toczy się walka uliczna, nagła i gwałtowna, ale przemijająca. Karabiny maszynowe jednak nie milkły, wzrastały huki detonacji. W pewnej chwili usłyszałam liczne, podekscytowane męskie okrzyki od strony ul. Wawelskiej, wyjrzałam na podwórze i zobaczyłam…. Boże! Zobaczyłam kilkunastu mężczyzn, z biało-czerwonymi opaskami na rękawach, przeskakujących ogrodzenie i wycofujących się na nasze podwórze. Wiedziałam już, że to nie przypadkowe starcie uliczne! Zrozumiałam, że to jest walka na śmierć i życie, że wybuchło powstanie.

Powitałam tę chwilę łzami rozpaczy, szczęścia i przerażenia w pustym mieszkaniu, gdzie nikt nie słyszał płaczu i głośnych nieprzytomnych słów… Ale było to krótko. W kamienicy zrobił się ruch, wnoszono już rannych.

Mój ojciec, inż. Zygmunt Zawadzki, który był dyrektorem w Ministerstwie Kolei Żelaznych i administratorem Spółdzielni Mieszkaniowej tego Ministerstwa. w budynku przy ulicy Mianowskiego 15, natychmiast włączył się w organizowanie punktu sanitarnego, udostępnianie piwnic i pomieszczeń dla potrzeb powstańców.

W oszołomieniu patrzyłam na wszystko, co się wokół działo. Mimo rannych i zabitych nikt nie poddawał się przygnębieniu. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z sytuacji, nad wszystkim w pierwszej chwili górowało uczucie radości: nareszcie !!

Co czuli powstańcy po tym krwawym chrzcie? Trudno mówić o wszystkich, ale byli tacy, którzy podnieceni nie mogli zapanować nad chęcią brawurowania. Jeden wszedł lekkomyślnie na dach i zaraz został trafiony kulą z „Akademika”. Dowództwo zdaje się nie od razu zapanowało nad sytuacją, ale było to w tych warunkach niemożliwe. Dopiero pierwszy pogrzeb tegoż dnia, był momentem uświadamiającym konieczność zdyscyplinowania zespołu walki. Byka to uroczystość krótka, z honorami żołnierskimi, bez salw. Ciao złożono wprost do ziemi, na podwórzu. Z balkonowych czerwonych pelargonii wiązanka kwiatów przykryta mogiłę.

Stopniowo zrozumienie powagi sytuacji zaczęło docierać do wszystkich.

Wydano rozkazy barykadowania bram i okien. Blok nasz stawał się fortecą. Mieszkańcy domu podporządkowywali się wszystkim zarządzeniom. Ale załoga nie znała własnych sił ani uzbrojenia. Blok ten według planu obsadził pluton AK, pod dowództwem ppor. Jerzego Gołębiowskiego (Stacha), żołnierzy jednak znalazło się dużo więcej niż wynosił stan plutonu. Pierwsza zbiórka całej załogi odbywała się na podwórzu i na oczach wszystkich mieszkańców. Kiedy padł rozkaz: „Steny wystąp!” – wyszło z szeregu tylko czterech uzbrojonych w tę broń mężczyzn! Tylko czterech!!!

Dowództwo formowało się w toku wydarzeń i zdaje się, że w dużym stopniu było ono kolegialne. Poza ppor. Gołębiowskim (Stach) należeli doń por. Jerzy Modro (Rarańcza) i kpt. Władysław Sieroszewski (Sabała). Może byli jeszcze inni, którzy indywidualnością swoją wpływali na postawę żołnierzy, na organizowanie obrony – ale byty to rejony niedostępne obserwacji dla mnie, cywila.

Punkt sanitarny był zorganizowany natychmiast. Środki opatrunkowe i lekarstwa byty już wcześniej przywiezione. Obsadę stanowiły trzy lekarki: dr Jadwiga Lange, dr. Janina Leśkiewiczowa, ja i dziesięć sanitariuszek. Ten punkt sanitarny musiał wykonywać wszystkie zabiegi lecznicze, co spowodowano, że przekształcił się on w mały szpital. Jako ginekolog, operujący chirurgicznie, dokonywałam szycia ran oraz udzielałam chirurgicznej pomocy przy urazach kości. Obowiązki kapelana naszej załogi obronnej spełniał. ksiądz proof. Salamucha.

W organizacji obrony ogromną rolę odegrywali cywilni mieszkańcy tego domu. Była to przecież spółdzielnia mieszkaniowa inżynierów, lokale zajmowała wyłącznie tzw. inteligencja pracująca. Większość mężczyzn to byli dawniejsi oficerowie rezerwy i choć nie byli formalnie związani z wojskowymi organizacjami, byli aktywnymi członkami podziemia na różnych jego odcinkach. Wytworzona sytuacja zmobilizowała wszystkich do zajęcia posterunków, do aktywnego udziału w walce.

Przypuszczam, że nasza powstańcza załoga własnymi siłami nie byłaby w stanie zorganizować z taką sprawnością życia w oblężeniu tylu ludzi. Wszyscy mieszkańcy, a było ich około 600 osób, musieli opuścić piętra i rozlokować się w piwnicach. W porę zrobiono zapasy wody wszędzie, gdzie to było możliwe. Od razu uruchomiono studnię artezyjską na podwórzu i zadbano o warunki sanitarne przez wybudowanie szaletów na podwórzu. (Skąd wzięto deski? Nie wiem…) Przewidziano miejsce na gotowanie posiłków.

Kim byli powstańcy? Kim byli ci mężczyźni, obcy i nieznani, którym opaska biało-czerwona na ramieniu dała prawo dysponowania życiem i mieniem mieszkańców bloku? Nikt ich nie znał. Jak się okazało, pochodzili z bardzo różnych środowisk i z różnych dzielnic Warszawy. Pamiętam, że wielu było z Grochowa.

Pierwsze dni upłynęły nam pod znakiem gorączkowych prób nawiązywania kontaktu ze światem. Znalazło się ukryte przed Niemcami radio, ale szybko przestało być użyteczne, bo brakło prądu. Dowiedzieliśmy się, że powstanie objęło całe miasto. Mieliśmy jednak skąpe wiadomości o tym, co się dzieje w mieście, a w szczególności chcieliśmy bardzo mieć wiadomości z Komendy Głównej powstania. Wiem, że dowództwo naszej Reduty wysłało łączników do Komendy Głównej, ale oczywiście nie znam treści uzyskiwanych wiadomości. W naszych specyficznych warunkach kontrolowanej izolacji wiem, że łącznicy ci byli spuszczani w nocy na linach z pierwszego lub drugiego piętra, zależnie od tego jak zachowali się otaczający nas Niemcy. Tak się złożyło, że byłam jedyną kobietą, która z tego sposobu wydostania się z naszego budynku skorzystała. Wisia, siostra mojego męża tak to opisała: „Pamiętam, że w tych pierwszych dniach jakieś rozpaczliwe wołanie o lekarza – sprowokowano dr Alinę Zawadzką-Rużyłłową do spuszczenia się na linie i udania się do kamienicy vis à vis na ul. Pługa z pomocą do rodzącej kobiety. Potem wciągnięto ją na linie z powrotem.”

Po opanowaniu przez Niemców gmachu Marynarki przy zbiegu ul. Wawelskiej z Aleją Żwirki i Wigury – sytuacja nasza znacznie się pogorszyła. Poczucie odcięcia od reszty miasta, brak nadziei na jakąkolwiek pomoc stopniowo przygaszały optymistyczne nadzieje.

Wisia ten okres naszej walki opisała następująco: „Względny spokój pierwszych dni minął jednak bezpowrotnie. Ataki z Pola Mokotowskiego i od strony ul. Mianowskiego powtarzany się coraz częściej. Mury się trzęsły, ściany na piętrach się kruszyły, ale w piwnicach wciąż jeszcze wydawało się bezpiecznie. Mimo to napięcie nerwowe, niepewność dalszego losu zaczęły wywoływać zmęczenie. Widoczne się stawało, że odpieranie ataków i czuwanie dzień i noc na stanowiskach wyciska piętno wysiłku na twarzach żołnierzy. Zaczęli przychodzić do punktu sanitarnego z prośbą o środki podniecające. Szczególnie ci, którzy okazali się dobrymi strzelcami i nie schodzili prawie ze stanowisk. Każdy strzał musiał być celny i konieczny, bo amunicję trzeba było bardzo oszczędzać! Owe cztery steny to była główna siła ognia naszej obrony przeciw działom z Pola Mokotowskiego, karabinom maszynowym i atakom czołgów… Nocą ciężko było młodym walczyć ze snem… Chłopcy łakomie wypijali czarną kawę i wciąż prosili o papierosy. Niełaskawi byli na poczęstunki pewnej przemiłej pani, która chodziła za nimi z talerzami gorącej zupy i prosiła by jedli. Mimo to lżej ranni nie chcieli zostawać w szpitaliku, nie wycofywali się z kolejki pełnienia służby na stanowiskach. Czuwano dzień i noc uniemożliwiając wrogowi podejście do okien i bram naszego bloku. Pamiętam chłopca, którego spotkałam na klatce schodowej, kiedy kusztykając na jednej nodze piął się na wyższe piętra z bronią w ręku. Ponieważ druga noga była „nie do użycia” na skutek rany – zapytałam. dlaczego opuścił szpital. Odpowiedział: „A co, mam na leżąco czekać wypędzenia Niemców?”

W miarę upływającego czasu ataki Niemców na nas stawały się coraz to intensywniejsze. Dowództwo wojskowe wiedziało jednak, że nie ma szans obrony. Dość wcześnie zainteresowano się możliwością wykorzystania kanałów, początkowo jako drogi wycofania się z walki. Wezwano na naradę inż. Z. Zawadzkiego z planami fundamentów i terenu, szukano sposobu przebicia się do burzowca. Niestety nie było innej możliwości jak podkop pod fundamentami. Rozpoczęto więc kopanie przez dzień i noc i chyba około 9 sierpnia wysłano pierwszy patrol dla zbadania przejścia. Wiadomości były niedobre, pierwsze próby przyniosły złe doświadczenia.

Dziesiątego dnia naszego oblężenia napięcie nerwowe mieszkańców dochodziło do granic wytrzymałości. Ranni przynoszeni do punktu sanitarnego tyleż ucierpieli od pocisków, co i od rozsypujących się murów. Wyczerpanie nerwowe czyniło ich zwyczajnymi chłopcami, czasem nawet dziećmi. Zaczęło się już mówić o wyjściu kanałami. Dla nikogo nie było wątpliwości, że ranni będą musieli pozostać na miejscu, a z nimi lekarze i sanitariuszki. Początkowo mówiło się nawet, że wszyscy młodzi mężczyźni i kobiety mają obowiązek wyjścia kanałami do Śródmieścia. Opieka lekarska miała być roztoczona nad tymi, którym na taki wymarsz nie pozwalały siły. Naprawdę to nikt nie chciał zostać na miejscu poza obsługą sanitarną, dla której była to sprawa obowiązku. Lżej ranni zaczęli się także zbierać i nic nie pomogły perswazje.

Przyszedł dziesiąty dzień naszego oblężenia. Od rana rozpoczęło się burzenie murów. Ofiary padały przy odpieraniu szturmów, gaszeniu pożarów, przy wszelkich czynnościach wymagających opuszczenia piwnic… Nie można było wyjść na podwórze ani po wodę, ani do … szaletów. W punkcie sanitarnym ciasno zrobiło się od rannych. Polegli czekali zmroku nocy na pogrzebanie. Ustały wszystkie czynności związane z bytowaniem. Nikt się nie mył, nie jadł, nie gotował… Dziewiątego dnia walki.

Jedenastego sierpnia szturm rozpoczął się od wczesnego ranka. Z Pola Mokotowskiego walono systematycznie w mury od ul. Wawelskiej. Wreszcie runęły ściany i wtedy w piwnicach całego bloku powietrze stało się gęste i białe od kurzu i wapna… Nie było czym oddychać! Jeszcze bardziej zrobiło się ciasno. Powstańcy walczyli z zaciętością i determinacją, wciąż odpierali szturmy. Już nie można było docierać do ich stanowisk. Około 14 zaatakowano nas „Goliatami”. Wydawało się w piwnicach, że przeżywamy trzęsienie ziemi… Straszliwe detonacje wstrząsnęły murami. Załoga jednak walczyła, ale widoczne się stawano z każdą chwilą, że kontrataki nasze słabły.

Koniec naszej walki w Reducie Wawelskiej tak opisuje Wisia:

„Z czasem zaczęły cichnąć karabiny maszynowe. Z podwórza dochodziły jakieś nawoływania. Stałam z brzegu przy wyjściu, ale wszyscy ociągaliśmy się z opuszczeniem piwnic. Nagle zjawił się w wejściu jakiś żołnierz w niemieckim mundurze, bez czapki, z bagnetem na karabinie wymierzonym w naszym kierunku. Czerwony od wódki wrzeszczał: „Czasy, dawaj czasy!” Ktoś zrozumiał i oddał mu zegarek. Zaczęli robić to i inni, kierując się do wyjścia na podwórze. Tam było więcej żołnierzy. Krzyczeli jak opętani, bili nas i kopali – kierując do wyjścia w stronę ul. Pługa. Po drodze rabowano też obrączki, zegarki, pierścionki. Barykada w bramie była tylko częściowo rozwalona, przejście przez nią wymagało zręczności. Starsi lub mniej sprawni przewracali się, co prowokowało żołdaków do dodatkowego bicia i popychania kolbami. Na ulicy gwizdały kule, kilka osób ranionych, brocząc krwią, szło dalej z tłumem. Jakiegoś mężczyznę zakłuto bagnetami przy barykadzie. Pamiętam oderwane obrazy, pamiętam wołania ofiar i krzyki żołdaków, straszliwy zamęt i strzelaninę – ale mimo wszystko nie jestem w stanie odtworzyć tej sytuacji.

Pędzono nas w kierunku ul. Wawelskiej . Zatrzymano przed półkolem uzbrojonych po zęby SS-owców, którzy rozpoczęli coś w rodzaju śledztwa. Pamiętam tylko trzy pytania i nie wiem, czy było ich więcej . Pierwsze, gdzie są powstańcy i co się z nimi stało. Drugie, kto był administratorem domu, a trzecie jaki los spotkał rannego podoficera SS. Tylko na trzecie pytanie ktoś po niemiecku odpowiedział, że zmarł i został pochowany. Nikt nie wskazał osoby inż. Zawadzkiego, którego obie z jego córką trzymałyśmy pod rękę. Nikt nie odpowiedział, gdzie są powstańcy, ani nie wspomniał o istnieniu wykopu do kanałów. Wówczas sami zaczęli wybierać mężczyzn i zabijać. Zastrzelono wtedy kilkudziesięciu mężczyzn, m.in. Franciszka Buczka, ks. prof. Salamuchę. Dr Leśkiewiczowa wyprowadzała swego męża, znanego chemika, rannego w stopy. Zastrzelono go na jej oczach. Dantejskie sceny zabierania mężczyzn i mordowania odbywały się na tle olbrzymiego rumowiska, z którego pod niebo tryskały słupy ognia. To było nie do wiary, że te gruzy to miejsce, z któregośmy wyszli.

Po jakimś czasie wskazano nam kierunek przeciwny – w stronę Instytutu Radowego i krzykami zmuszono do pochodu w tamtą stronę. Potem znów zatrzymano rozdzielając mężczyzn od kobiet. Rozległ się rozpaczliwy płacz i błagania niektórych, zwłaszcza starszych kobiet… W pewnej chwili zobaczyłam wśród oddzielonych mężczyzn głowę inż. Adama Kmity, wujka mojej bratowej Aliny, bez okrycia, obficie krwawiącego z okolicy skroni. Przez szerokość jezdni chciałam mu podrzucić swój osobisty opatrunek, ale nie zainteresował się nawet moimi usiłowaniami. Krew spokojnie spływała… Większość pędzonych szła w milczeniu, bezwolnie oddając ciągle szarpiącym nas żołdakom biżuterię, pieniądze, a nawet ubrania. Pod pozorem rewizji w poszukiwaniu broni nie oszczędzono kobietom najbrutalniej szych dotyków… Zapadał już zmrok i zaczęto popędzać nas wrzaskami: „Biegom, biegom!”.. Ale zatrzymano jeszcze raz wołając, że jeśli wśród nas są osoby narodowości niemieckiej lub rosyjskiej – to niech się zgłoszą. Wyglądało na to, że miano otoczyć ich opieką Nie wiem, czy ktoś się zgłosił, byłam bowiem za daleko od nawołującego. Zresztą zbliżająca się ciemność nocy zmuszała naszych oprawców do pośpiechu. Popędzano też coraz gwałtowniej w stronę „Zieleniaka”, gdzie przyszło nam podzielić los wszystkich mieszkańców Ochoty.”

Życiorys

 

Urodziła się 15 lipca 1912 roku w Nikolsku Ussuryjskim (Mandżuria), gdzie ojciec jej, inżynier, budował kolej transsyberyjską Do kraju powróciła w 1921 roku. Po uzyskaniu matury, rozpoczęła w 1929 roku studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego. Dyplom lekarza otrzymała w 1935 r. Pracę lekarską rozpoczęta w I Klinice Ginekologicznej Uniwersytetu Warszawskiego pod kierunkiem prof. Adama Czyżewicza, pełniąc kolejno funkcje asystenta, st. asystenta i adiunkta. W czasie okupacji brata udział w szkoleniu studentów i pielęgniarek na tajnych kursach oraz w Klinice Ginekologiczno-Położniczej. W czasie Powstania Warszawskiego brała udział w walkach w Reducie Wawelskiej . Po Powstaniu Warszawskim pracowała w Milanówku na oddziale położniczo-ginekologicznym ewakuowanego Szpitala Dzieciątka Jezus. W 1945 roku powróciła do pracy do Kliniki Położniczo-Ginekologicznej w Warszawie.

Była aktywnym członkiem środowiska Żołnierzy Armii Krajowej IV Obwodu w Warszawie i Związku Bojowników o Wolność i Demokrację.

W latach 1949-1958 prowadziła ćwiczenia seminaryjne ze studentami, a od 1958 roku aż do przejścia na emeryturę wykładała „Fizjologię porodu i połogu” studentom IV roku studiów. Od roku 1961 aż do przejścia na emeryturę prowadziła Kolo Naukowe Studentów przy I Klinice Położnictwa i Chorób Kobiecych AM. W latach 1949-1950 pracowała dodatkowo w dziale opieki nad matką w Instytucie Matki i Dziecka w Warszawie, a w latach 1966-1967 była Konsultantką Ginekologicznego Ośrodka Klinicznego w Ciechocinku. W latach 1955-1957 była sekretarzem Warszawskiego Oddziału Polskiego T’owarzystwa Ginekologicznego, w latach 1961-1962 jego wiceprezesem, a od 1962 roku do przejścia na emeryturę członkiem Komisji Rewizyjnej tego Oddziału. W latach 1961-1963 była delegatem pomocniczych pracowników nauki do Senatu Akademii Medycznej w Warszawie, a w 1966 roku była członkiem Komisji Kwalifikacyjnej Uczelni decydującej o przyjęciu kandydatów na studia lekarskie. Z polecenia Rektoratu AM w Warszawie pełniła od 8 VI 1966 do 1 VIII 1967 obowiązki p.o. Kierownika Kliniki. Na emeryturę przeszła 1 X 1973 roku.

Tytuł doktora medycyny uzyskała w 1949 roku w Akademii Medycznej w Warszawie za pracę pt. „Rozwój wskazań do cięcia cesarskiego”. Opublikowała 37 prac naukowych.

Została odznaczona Złotym Krzyżem Zasługi i Medalem X-lecia Polski Ludowej .

Zmarła 1 II 1999 roku.

Opr. Edward Rużyłło

 

 

Źródło

Halina Jędrzejewska  Lekarze Powstania Warszawskiego 1VII – 2 X 1944 wyd. TLW oraz Pamiętnik Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego – Powstanie Warszawskie i medycyna, wydanie II, Warszawa 2003 r.