W Powstaniu:

Obwód II Żoliborz, szpital ss Zmartwychwstanek nr 100 na ul Krasińskiego

 lat 26, zakonnica Zgromadzenia Sióstr Zmartwychwstania Pańskiego, wykształcenie wyższe w zakresie historii.

Wspomnienie.

Od wiosny coraz częściej powtarzało się słowo: Powstanie. Nasi bracia i bliscy — ci z Szarych Szeregów, z „Baszty” i z innych ugrupowań — wspominali coś o tym, niby od niechcenia. Mój brat w lipcu szepnął:

— Będzie bardzo ciężko, dużo poleje się krwi i łez… ale później.

— Co później?

— Później, posłuchaj — mówił ściszonym głosem z zachwytem i tęsknotą — będzie wolna Polska!

Tego roku w miesiącach wakacyjnych były w naszym ogrodzie pół-kolonie dla dzieci z ogniska Caritas (szkoła podstawowa została zamieniona na Ognisko, gdy Niemcy nie pozwolili prowadzić systematycznej nauki).

Tymczasem w dużym domu od połowy lipca zaczęło się dziać „coś”.

Przychodziły jakieś panie i panowie, przynosząc mniejsze czy większe paczki. Okazało się, że są w nich środki opatrunkowe i narzędzia chirurgiczne. Wreszcie siostry zaczęły ściągać na parter najwygodniejsze łóżka internackie, ścieląc je na biało.

Najmłodsze, niewtajemniczone siostry pytały: „Co to? Co to będzie? Co się dzieje?”

Powiedziano nam, że w swoim czasie dowiemy się wszystkiego…

Ale nie trzeba nam było mówić. Tak łatwo można było sobie wszystko skojarzyć: Powstanie i sale z białymi łóżkami — gdzie walka — muszą być i ranni.

To znaczy, że w naszym domu, w dużym domu u wylotu ulicy Krasińskiego będzie powstańczy szpital.

Zgromadzenie dało na ten cel lokal, łóżka, pościel, bieliznę pościelową i inną, swoje leki, narzędzia i żywność, a także pracę sióstr na salach, w kuchni, pralni i szwalni wraz z ich urządzeniem i zapasami mydła.

Osobami, które dostarczały środki opatrunkowe i leki, okazały się panie Helena Pellegrini, Bronisława Papiewska, Halina Zakrzewska i Wacława Śliwowska.

Komendantem szpitala został dr Zdzisław Papiewski. Pierwszym chirurgiem, który przybył do szpitala w chwili wybuchu powstania, był dr Kanabus. Następnego dnia przybył dr Węglewicz, a potem inni lekarze: dr Bielecki, dr Łydkowski, dr Górski, dr Zdziarski, dr Jabłoński. Przez cały czas pracowała także na terenie szpitala dr siostra Amata

Pruszko. Lekarzom pomagali studenci medycyny, jak Andrzej Rokita. Siostry pracowały jako pielęgniarki oraz personel administracyjny w kuchni, w pralni, w magazynach. Łóżek przygotowano na razie dwadzieścia, ale bardzo szybko ilość wzrosła do trzydziestu, a nawet sześćdziesięciu. Urządzono także salę operacyjną, opatrunkową, jadalnię dla lekarzy i podręczne magazyny.

1 sierpnia  1944 rok.

Dzieci już poszły. Odpoczywamy po zajęciach, gdy około godziny czternastej dały się słyszeć strzały. Jakoś nie milkną. Są coraz gwałtowniejsze i bardziej zajadłe.

Wewnętrznymi telefonami ściągają nas na parter.

Rozumiemy wszystko.

Zaczęło się powstanie.

Godzina „W”. I oczywiście zwycięstwo. Czy kto myślał inaczej? Warszawa upajała się zwycięstwem. Biało-czerwone chorągwie. Pierwsze zdobycze…

Ponura rzeczywistość wyrwała nas bardzo szybko z zachwytu. Do domu wpadli Niemcy i pod zarzutem, że ktoś stąd strzelał, będą dokonywać rewizji. Wszyscy mieszkańcy muszą dom opuścić. Gromadzimy się wszystkie na boisku szkolnym, nie wiedząc, co nas czeka. Pilnują Niemcy z karabinami gotowymi do strzału. Więc śmierć? Może już być koniec? Najbardziej zagrożeni są konwojenci, którzy przywieźli właśnie żywność. Siostra Rafaela Gdaniec, władająca świetnie językiem niemieckim, oprowadza po domu, starając się przekonać Niemców, że nikt z domu nie strzelał na pewno, że nikt nie posiada broni. Po kilku godzinach — strasznych godzinach — możemy nareszcie wracać.

Dobrze, bo oto przynoszą pierwszych rannych. Około godziny dwudziestej pierwszej — pierwsza operacja. Następnego dnia przynoszą rannego w głowę „Michała” (sierżanta Leszka Zatorskiego). Pamiętamy go wszystkie — może dla rzadko spotykanej urody, a może dlatego, że cierpiał jak bohater. Przeżył kilka dni bez skargi i jęku.

Tymczasem dom, a zwłaszcza skrzydło, w którym znajdował się szpital, było pod nieustannym niemieckim ostrzałem. Na dachu Instytutu Chemicznego siedzieli Niemcy, którzy bili w dom z karabinów maszynowych. Na bocznicy kolejowej koło Dworca Gdańskiego grały armaty z pancerki. Z gmachu Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego rzucano różne pociski. Wyrw, dziur w ścianach domu przybywało z każdą godziną. Wobec tego zarządzono wewnętrzną ewakuację szpitala w przeciwległą część domu, od obecnej ulicy Stołecznej. Całą noc trwała gorączkowa praca. Chorych złożono na parterze i w suterenach. Ale… zaledwie skończyłyśmy przenosiny, Niemcy zaczęli obrzucać pociskami tę część domu, w której dopiero co złożono rannych. Trzeba więc było znieść tę sytuację, wobec której byłyśmy bezradne. Łóżek wciąż dostawiano siostry cicho uwijały się po salach, rozdając lekarstwa, robiąc opatrunki czuwając, aby między chorych nie wkradło się zniechęcenie, załamani? czy rozpacz. Czytano głośno podziemną prasę, śpiewano patriotyczna pieśni. W szpitalu panował duch bojowy, duch wiary, że cierpienie i ofiarą ma ogromne znaczenie w wielkim zmaganiu Dobra ze Złem.

Każdy dzień dostarczał nowych, silnych przeżyć.

Ogromnym wstrząsem dla wszystkich: chorych, lekarzy i sióstr, był pierwsi Niemcy w szpitalu. Zachowywali się początkowo nieufnie, w każdym widząc wroga, spodziewając się w każdym kubku wody czy proszku — trucizny. Ale przyszła siostra i na rozgorączkowanej głowie położyła kojącą — miękką dłoń. Spieczone wargi szepnęły: „Mutter”, a z oczu spłynęły łzy. Od tej chwili stopniały lody. Niemiec był tu też cierpiącym człowiekiem. Ci, którzy wracali do zdrowia, opowiadali o rodzinie, o wojennych czynach, o pragnieniu powrotu do najbliższych… Pokazywał fotografie, obiecywali pomoc w nieprzewidzianych trudnościach… Ci, a gaśli, otrzymywali na ostatnią drogę nadprzyrodzone pociechy i dobre krzepiące ludzkie słowo…

Innym, ale nie mniej tragicznym przeżyciem były pogrzeby zmarłych w szpitalu chłopców. Odbywały się pod osłoną nocy, gdy milkły pociski, gdy nie było słychać przeraźliwych gwizdów, nurkujących co chwila samolotów. Z jednej z piwnic przez długie korytarze suteren niosłyśmy owinięte w prześcieradła zwłoki. Niedaleko obecnej furty były wykopane duże doły. Ksiądz kapelan dokonywał żałobnego ceremoniału. Ciała -bez trumien — spuszczałyśmy w ziemię.

10 sierpnia już przed godziną 5 rano zbudziły nas ciężkie pociski, które celnie biły w dom. Ostrzał był ze wszystkich stron. Wśród nieustannych wybuchów, kurzu, swędu słychać było zduszone szepty przerażenia. Te raz już chyba naprawdę koniec. Żywe stąd nie wyjdziemy. Ksiądz Żelazowski udziela rozgrzeszenia in articulo mortis najpierw rannym, potem siostrom. Co chwila detonacje wstrząsają domem, sypie się gruz, jesteśmy brudne od pyłu i kurzu.

Ale jak jest u chorych? Jak oni przeżywają te straszne chwile?

Dopiero po dwóch godzinach zapanowała względna cisza.

Idę do części szpitalnej. Lekarze są na salach między rannymi. Sióstr pielęgniarki też. Chorym na szczęście nic się nie stało. Siostra Ambroża już na swoim posterunku — przygotowuje śniadanie. Siostra Berchmansa nakrywa do stołu. Zaraz rozniesie posiłek chorym. Dr Węglewic z Andrzejem Rokitą idą liczyć wyrwy w murach. Aż na trzecie piętro. Po co? Jest tak niebezpiecznie… Już wracają…

— Przeszło siedemdziesiąt dziur, ale jakie ogromne — mówi doktor. -

 Widać nas przez nie jak na dłoni. Ale tam, na górę, nie ma już po co chodzić…

Za kilka dni zdarzyła się jednak okazja wejścia na trzecie piętro. W szpitalu potrzebne były kołdry i poduszki. Poszłam „na ochotnika”. U wejścia na korytarz staję i prawie rozpacznie załamuję ręce… Więc tak wygląda to nasze trzecie piętro, zawsze lśniące czystością i słońcem? Powyrywane drzwi, wywrócone stoły i stołki, pełno szkła, brud…

Nad głową ze świstem przeleciał szrapnel… Oprzytomniałam. Chwytam, ile tylko mogę unieść: poduszki, koce, jaśki… Jeszcze chwilę… Przez otwór okna patrzę na ukochane miasto.

Miasto najświętsze, o Miasto Ty krwawe,

ukrzyżowane wielokroć za sprawę…

Miasto ruin, gruzów, miasto pożarów, pikujących samolotów i bomb… Warszawo, Warszawo…

18 sierpnia przez wyrwę w murze wpadli na parter gmachu Niemcy. Usłyszeliśmy nagle łomot podkutych butów i jakieś przeraźliwe wrzaski. Sutereny zamarły w oczekiwaniu. Cóż bowiem mogło być prostszego, jak zejść schodami w dół? Nawet nikt nie spodziewał się, że stanie się inaczej. Wszyscy czekali, nie, byli nawet pewni — śmierci. Sale zaległa złowroga, upiorna cisza… Czekamy… Każdy na swoim miejscu, wciśnięty w kąt… Chorzy jakby zastygli… Za chwilę wpadną… Będą rzucać granaty… Straszna śmierć… Czekamy… Czekamy… Tupot cichnie… Siostra Felicjanna z Andrzejem Rokitą idą na zwiady… Czołgają się po schodach… Ale nikogo nie ma… Panuje już teraz cisza… Wyprostowują się… Patrzą… Nikogo… Idą korytarzem w prawo… potem w lewo… Nikogo…

Więc jednak poszli? Jak się to stało, że nie zeszli do suteren? Kto to wie? Z ludzi nikt… Ale Bóg wie… Na pewno… Oddychamy z ulgą. Ale zaraz… Proszę patrzeć, tam w końcu długiego korytarza… Jednak Niemcy zostawili po sobie ślad… Ogień! Przecież się pali!… Pożar… pożar… Ale już zauważyli dym w sąsiednich domach i biegli na ratunek mieszkańcy z Krasińskiego 20 i ci spod 18 i 29. Wszyscy, kto był silny, kto się nie bał strzałów. Zdobywamy wszystkie możliwe wiadra. Wszystkie naczynia podajemy z rąk do rąk. Długi, bardzo długi wąż ludzi świeckich i zakonnic. Ogień jest już wyraźnie zlokalizowany i powoli, powoli gaśnie…

Niebezpieczeństwo minęło, ale pod wieczór przyszedł rozkaz: Szpital trzeba ewakuować. Chorzy są nieustannie narażeni na niebezpieczeństwo… Zresztą dom trzeba zostawić jako twierdzę dla chłopców. Niezwykle silna konstrukcja gmachu daje możliwość bezpiecznego oparcia dowództwu i obrońcom. Cywilna ludność musi dom opuścić…

Naprawdę wyjść z domu? Tu się wprawdzie przeżywa straszne chwile, ale dom jest nasz. Przy tym dobrze zaopatrzony. Czy nie lepiej spać na maglu lub na stole we własnym domu niż iść na tułaczkę? Zresztą gdzie? Gdzie umieścić prawie setkę rannych i drugie tyle zakonnic?

Ale rozkaz. O zdanie nikt nie pytał… Rozkaz — rozkazem. Więc najpierw chorzy. Ochronnym rowem wzdłuż obecnej ulicy Stołecznej dźwigano nosze z najciężej rannymi. Umieszczano ich w prywatnych mieszkaniach przy ulicy Krasińskiego 16. Potem przenoszono lżej rannych, a wreszcie prowadzono tych, co już mogli iść o własnych siłach. O godzinie 1 po północy skończyła się ewakuacja szpitala. Potem wyszły siostry, rozchodząc się do różnych domów, zwłaszcza na Dolnym Żoliborzu.

Z niemałym zdziwieniem stwierdzamy, że poza naszym domem ludzie żyją prawie normalnie. Chodzą spokojnie po ulicach, nie ma ostrzału, nie padają pociski…

Słońce mocno grzeje… Tylko winna latorośl, co oplata wille, zaczyna mieć złotawe i czerwone liście…

Rozmieszczenie chorych odbywa się w całkowitym spokoju. Znajdują się pomieszczenia w domu przy ulicy Krasińskiego 10.

Kilka dni trwa błoga sielanka… Zapomina się o przeżytych koszmarnych dniach…

Nadszedł 24 sierpnia. Od rana było spokojnie. W szpitalu panował tylko niecodzienny ruch, gdyż po nocnym nieudanym ataku na Dworzec Gdański przynoszono wielu rannych. Siostry prowadzące ewidencję chorych i odbierających ubrania pracowały gorączkowo. Nagle około godziny 13.30 usłyszano dobrze znany zgrzyt tzw. „szafy”. Zgrzyt było słychać bardzo wyraźnie, ale nikt nie przypuszczał, że sielanka może się skończyć tak szybko. Nagle świat zawirował. Jakby huragan przeszedł przez ulice. Postrącane dachówki, drzewa powyrywane z korzeniami, trupy. Siostra Felicjanna jest ranna, Andrzej Rokita — kontuzjowany, a dom, w którym rozlokowano chorych — przedstawia opłakany widok. Szpital więc czeka nowa ewakuacja. Tym razem do domu przy ulicy Krechowieckiej 6. Przenoszenie rannych trwało dwie noce. Chorych umieszczono w dużych schronach oraz we wszystkich suterenowych mieszkaniach przy osiemnastu klatkach schodowych. Liczba rannych wynosiła wówczas dwieście osób.

Między personelem szpitalnym siostry stanowiły już teraz wyraźną mniejszość. Oprócz siostry dr Amaty pozostały tylko fachowe pielęgniarki oraz te, które obsługiwały kuchnię, pralnię, magazyny z ubraniem. Na czele tej gromadki stała siostra Rafaela, która dzięki znajomości języka oddawała szpitalowi wielkie usługi. Trzeba na tym miejscu podnieść niezmordowaną pracę sióstr w kuchni. Warunki były coraz trudniejsze. Zapanował głód. Gotowano zresztą w małej kuchence na dwu fajerkach i coraz częściej nie było co włożyć do garnków. Również ogromnie uciążliwa była praca sióstr w pralni. Wody nie było. Siostry jednak z największym poświęceniem dotrwały do końca.

Aż przyszedł dzień, w którym było nam dane złożyć ofiarę nie tyliko z trudów, ale i z życia.

31 sierpnia Niemcy przypuścili a/tak samolotów na żoliborską dzielnicę. Na posterunku, przy pracy dla szpitala, zginęły:

s.   Katarzyna Iwanićka, lat 72, i s. Elżbieta Wyzińska, lat 69, w szwalni przy ul. Mickiewicza 34,

s.   Celestyna Kazimlerska, lat 27,

s.   Berchmensa Laska, lat 29,

s.   Kajetana Lewkowicz, lat 47,

s.   Ambroża Nowak, lat 24 — w pralni przy ulicy Mickiewicza 10.

Od tej chwili przyszły coraz trudniejsze dni. Nie było możliwości zapewnienia rannym nawet prymitywnych warunków higienicznych. W schronach dał się odczuwać brak powietrza. I był głód. Zresztą wszyscy wiedzieli, że nieuchronnie zbliża się koniec. Niemcy zajmowali ulicę po ulicy, dom po domu. Wkradało się zwątpienie, ponura beznadziejność.

1 października zawieszenie broni. Znów groza oczekiwania. Przyszli Ukraińcy. Straszne godziny. Młode siostry i dziewczęta były w prawdziwym niebezpieczeństwie. Siostra Rafaela wyjednała u komendanta tyle, że wycofano Ukraińców, a na ich miejsce weszli żołnierze Wehrmachtu: Na Niemcach, którzy dokonywali zajęcia szpitala, wymogła, że nie rzucą granatów.

2 i 3 października odbyła się ewakuacja szpitala do Tworek. Ranni przebywali tam jeszcze miesiąc pod opieką sióstr. Potem chorych przekazano do innych warszawskich szpitali.

Tak zakończyła się epopeja szpitala żoliborskiego.

ZAŁĄCZNIK NR l

Lista sióstr Zgromadzenia Zmartwychwstania Pańskiego pracujących w szpitalu powstańczym.

Personel  lekarski  i  pielęgniarski: s. Amata  Pruszko — lekarz medycyny

s. Fidelia Bednarska

s. Celesta Kroplewska

s. Maria Bogusława Kowalczyk

s. Emilia Radziszewska

Personel  administracyjny:

s. Rafaela Gdaniec — kierowniczka

s. Felicjanna Nowak — ewidencja chorych

s. Tomea Lis — porządkowanie i wydawanie ubrań

s. Gabriela Litwłńska — porządkowanie i wydawanie ubrań

Kuchnia:

s. Floriana Warzyniak s. Maksymilla Tyrała

s. Ambroża Nowak — zginęła pod gruzami 31 sierpnia

s. Berchmansa Laska — zginęła pod gruzami 31 sierpnia

Pralnia:

s. Julia Sianek

s. Albina Wesołek

s. Kajetana Lewkowicz — zginęła pod gruzami 31 sierpnia

s. Celestyna Kazimierska — zginęła pod gruzami 31 sierpnia

ŻYCIE   W   SCHRONIE

Od 18 sierpnia, to jest od chwili, kiedy polecono nam opuścić klasztor, zamieniony na twierdzę, rozpoczęła się tułaczka sióstr po domach Żoliborza. A było nas wtedy prawie sto.

Siostry stanowiące obsługę szpitala znalazły się ostatecznie w domu przy ulicy Krechowieckiej 6.

Najliczniej zgromadziłyśmy się:

przy ulicy Tucholskiej 21 — dom szkoły podstawowej dla chłopców

Mickiewicza 34

Mysłowickiej 8

Krasińskiego 1.

Ale bardzo szybko dom przy ulicy Tucholskiej został rozbity przez „szafę”, na dom przy ulicy Mickiewicza padły bomby, wobec tego ogromna większość sióstr znalazła się w dużej piwnicy przy ulicy Krasińskiego Znajomi oddali nam do dyspozycji jeszcze jeden pokój na parterze. Od-ważniejsze siostry mogły tam spędzać czas w czasie dnia, a także spać

W piwnicy tej przeżyłyśmy cały miesiąc — jeden z najtrudniejszych w życiu.

Wszystkie nasze usiłowania szły w tym kierunku, aby tak zorganizować życie naszej grupy i tak oddziałać na wszystkich zebranych, aby możliwie każdy był zajęty, aby wprowadzać spokojny, a czasem nawę pogodny nastrój. Nie wolno było mówić o rzeczach tragicznych, nie można było powtarzać wiadomości niesprawdzonych, które szerzyły się jak zaraza. Każda z nas miała przydział w pracach porządkowo-domowych, zajmowałyśmy się dziećmi, uczyłyśmy się, czytały, urządzały różni dyskusje. Kilka godzin zajmowały też zbiorowe i indywidualne modlitwy

Takie — prawie że „normalne” życie — udało nam się utrzymać prze trzy tygodnie września. W miarę, jak zbliżało się ostateczne natarci wroga na Żoliborz, pod nieustannymi nalotami i atakami wroga — nikt już nie miał energii na podejmowanie jakichś zorganizowanych akcji w schronie. Ostatnie dni były wielkim modlitewnym krzykiem do Boga o zmiłowanie się nad miastem i nad nami…

Dzień w schronie zaczynał się bardzo wcześnie. Ledwo szarzało, duża ekipa młodych i silnych sióstr przygotowywała się do wymarszu po wodę. Nie było to wcale łatwe przedsięwzięcie. Z każdym dniem stawało się coraz bardziej niebezpieczne. Obarczone wiadrami, wanienkami, kociołkami, wychodzimy z domu. Oddychamy głęboko. Nareszcie świeże powietrze. Do studni jest prawie kilometr. Bardzo blisko… gdyby nie ten ostrzał i coraz bardziej zbliżający się Niemcy. Ludzi już czeka dość dużo. Ustawiamy się w kolejce. Mężczyźni pompują wodę. Praca idzie bardzo sprawnie. Chodzi o to, aby wszystkich załatwić możliwie jak najprędzej, gdyż zaraz może zacząć się ostrzał. Wracamy powoli, dźwigając bezcenny skarb.

Pewnego ranka cała nasza grupa dostała się na linię ostrzału. Kulki świstały nad głowami, tu i tam rozrywały się pociski. Mówiąc — Pod Twoją obronę… — idziemy. Trzeba posuwać się równym, miarowym krokiem, aby nie wylewać wody. Nie można się przy tym pochylać ani przyspieszać kroku. Co to zresztą da? A wiadra robią się wtedy tak dziwnie ciężkie L.

Dochodzimy jednak szczęśliwie.

Po mszy świętej skromne śniadanie i „normalne” zajęcia. Kto się nie boi, idzie na parter, by pomóc w obiedzie, można też czytać przy dziennym świetle. Ale życie większości sióstr jak i innych osób koncentruje się w piwnicy. Tam też zajmujemy się dziećmi, zwłaszcza w wieku przedszkolnym. Opowiadamy im, wymyślamy różne zabawy, aby tylko odciążyć zatroskanych wciąż rodziców.

Martwił nas bardzo pogarszający się stan zdrowotny dzieci. Chorowały, zwłaszcza niemowlęta i dzieci do lat trzech. Nie było odpowiednich dla nich warunków, nie było pożywienia. Mleko było wprost nie do zdobycia. Pamiętam w schronie małego trzyletniego Mareczka. Śliczne dziecko o okrągłej buzi w obramowaniu złotych loczków. Ku przerażeniu matki chłopiec zasłabł. Zdawało się, że to jakaś niedyspozycja żołądkowa, potem że jakaś infekcja. Sprowadzony lekarz był bezsilny. Nie można było zdobyć ani lekarstw, ani odpowiedniego odżywienia. Po kilku dniach walki — dosłownie wszystkich mieszkańców o życie tego dziecka — Marek zgasł na rękach matki. Wszyscy przeżywaliśmy tę śmierć jak ponury cios. Przerażała nas bezsilność wobec tego, co zbliżało się z każdym dniem.

Tymczasem naloty i bombardowanie wzmagały się. Zbliżał się koniec Żoliborza.

Nie  można  już  było  odprawiać  mszy świętej.   Padały   dokoła   domy, sypał się gruz, pełno było kurzu, brudu, dymu. Po raz ostatni kapłan udzielił nam komunii świętej.

Nikt nie czuł się bezpieczny nawet w piwnicy.

Przebywanie na parterze stało się niemożliwe.

Ustały wyprawy po wodę.

Nikt już nie myślał o dyskusjach ani o patriotycznych pieśniach, ani o podnoszących na duchu utworach poetyckich.

To było już wtedy piekło…

Ponieważ napływali wciąż nowi ludzie ze zburzonych domów, pozostawanie w tym schronie stawało się nie do wytrzymania. 30 września opuściłyśmy więc dom przy ulicy Krasińskiego, kierując się do piwnicy zburzonej willi przy ulicy Sułkowskiego. Byłyśmy nareszcie same. Spodziewałyśmy się, że to może być już ostatnia noc, którą będziemy mogły spędzić w mieście. Na łóżkach, które znalazłyśmy w piwnicy, ułożyłyśmy chore siostry. Reszta — przysiadła na jakichś meblach, stołkach, krzesłach. W ponurym milczeniu mijały godziny nocne. Byłyśmy odrętwiałe, bardzo zmęczone, brudne, pełne niepokoju, co przyniesie ranek?

Chyba żadna z nas nie zmrużyła oka tej nocy. Co chwila przelatywały rakiety, gdzieś z dala pukały ręczne karabiny. Odpowiadał im terkot broni maszynowej. Nad Wisłą rozrywały się pociski. Słuchamy… Nie, to nie była mowa polska.

Teraz chyba kolej na nas. Rzeczywiście do piwnicy wpadają Niemcy. Są to na szczęście żołnierze. Wychodzimy powoli, podtrzymując chore. Łączymy się z dużą grupą tych, co już opuścili sąsiednie domy.

Dowiadujemy się, że mamy iść przez ulicę Okopową. Wolę, a potem, gdzie wskażą.

Idziemy…

Co za straszny widok!  Wokół nas twarze przerażone, z szeroko otwartymi oczyma. Ludzie bezbronni wobec brutalnej przemocy.

Potykamy się co chwila o jakieś przeszkody, rzeczy, a nawet o ludzkie zwłoki. Nie ma równej drogi. Jest rumowisko, płonące wokół, przerażające…

Mijamy nasz dom. Wygląda jak ogromna masa gruzów.

Nogi stają się coraz cięższe, jakby ołowiane, patrzymy przed siebie, by nie widzieć bezczelnie tryumfujących twarzy wrogów…

Całe miasto płonie i dymi…

Całe miasto umiera…

Nieujarzmione, najdroższe, niepokonane, jedyne na świecie — miasto.

Idziemy wciąż…

Hę stacji tej drogi krzyżowej już za nami?

Hę nas jeszcze czeka?

Obok historycznego kościoła Św. Wawrzyńca — odpoczynek. Gasimy pragnienie pomidorami, które znalazłyśmy obok na polu. Z przerażeniem patrzymy, że nasze chore idą z ostatnim wysiłkiem. Mają wysoką gorączkę. Jak daleko jeszcze będziemy szły? Dochodzimy do Włoch. Znów nas zatrzymują. Niemcy jakoś nie pilnują naszej grupy i nie zabraniają ludziom z nami rozmawiać. Zapraszają nas do domów. Nareszcie można się umyć. I coś zjeść. Potem, korzystając z tego, że nie jesteśmy właściwie strzeżone, oddzielamy się od całego transportu i skręcamy na drogę prowadzącą do Gołąbek.

Tam kończy się nasza gehenna.

Chore siostry znajdują gościnne przyjęcie w jednym z domów. Reszta sióstr po spokojnie spędzonej nocy dostaje się do pociągu jadącego w stronę Częstochowy.

Przybywamy tam 3 października.

Nasze siostry — choć same wyrzucone z domu — przyjmują nas całym sercem.

Stopniowo zjeżdżają się siostry, przeżywające powstanie w innych do-mach na Żoliborzu czy innych dzielnicach Warszawy. Najpóźniej, bo po miesiącu, zjawiają się siostry, które czuwały nad rannymi w Tworkach, oraz chore z Gołąbek.

Tak kończy się niedola, którą dzieliłyśmy wraz z całym miastem.

Maszynopis, oryginał, luty 1967, IH PAN.

Źródło

Ludnośc cywilna w Powstaniu Warszawskim PIW 1973