WOLI

Na jednym z  odcinków Woli

walczy kilka batalionów,

których główny trzon stanowią, harcerza….

(Biuletyn Informacyjny nr 42 [249] z dnia 5 sierpnia)

Ja w pierwszych dniach nie wychodziłam wraz z innymi sanitariuszkami na linię — pomagałam gotować, rozdawać jedzenie, robić opatrunki na punkcie.

4 sierpnia przenieśliśmy się do szkoły na ulicę Okopową. Zajmowaliśmy wtedy cały budynek. Pokoik sanitariatu był na drugim piętrze. Prycze ustawione rzędem pod ścianą. Moja prycza koło legowiska Beaty i Słoninki*. Naszym opiekunem był doktor Brom. Postarał się dla nas o bluzy nieprzemakalne, niemieckie, zwane panterkami, spodnie i buty z cholewami. Wszystko oczywiście było dla nas za duże. Ginęłyśmy w tych mundurach. Słoninka wygl­dała jak kot w butach. Do szczytu elegancji należało wtedy przewiązać naokoło szyi kolorową chusteczkę. Przy zmianie kwatery, wchodząc do opuszczonego mieszkania, szukało się czystej bielizny i kolorowego szalika.

8 sierpnia chłopcy na ochotnika zrobili wypad na dokuczającą nam pancerkę. Wrócili z niczym… Poszli zbyt daleko i nie zauważy­li dobrze zamaskowanego bunkra niemieckiego. Było dużo rannych. Joanna i Paulinka otrzymały odznaczenia za transport Zagłoby z pola ostrzału w bezpieczne miejsce. Były za słabe, ażeby go unieść— ciągnęły go po ziemi kilkaset metrów pod silnym ostrzałem. Wte­dy również zginął Steń, narzeczony Beaty. Bardzo lubiłam Stena. Wysoki, szczupły, jasny blondyn — bardzo kochał Beatę. Gdy mieszkałyśmy razem z Beatą na Żoliborzu, codziennie nas odwie­dzał. Był mile widzianym gościem, bo nie pokazywał się bez paki z ciastkami. Zawsze Beata mówiła do niego: „Panie Podchorąży, proszę się naprzód zameldować”. Nie ma już Stena, nawet ciała jego me można było wyciągnąć i pochować. Wtedy to, pierwsza z nas, Beata załamała się psychicznie. Płakała jak małe dziecko. Powiedziała, że już na linię nie pójdzie, że boi się, że na pewno zginie podczas Powstania.

Gdy miałyśmy jakieś zmartwienie, gdy potrzebna była podpora duchowa — zawsze zwracałyśmy się do Joanny, która była naszą drużynową. Ona umiała nas najlepiej pocieszyć, dodać odwagi, któ­rej z biegiem dni zaczynało brakować…

Któż zresztą z nas nie odczuwał w pewnych momentach strasznego lęku, który trzeba było pokonać, nie okazywać drugim, by nie doprowadzić do ogólnego załamania. Zwłaszcza gdy po pierw­szych sukcesach zaczęły docierać do nas wieści o stopniowym, ale nieustannym wycofywaniu się powstańców, o znęcaniu się Niem­ców nad Polakami.

A kiedy było nam bardzo smutno, zbierałyśmy się w sali szkolnej na parterze. Było to zwykle o zmroku rozświetlonym wybuchami pocisków. Cisza między wybuchami dzwoniła w uszach, tym ostrzej wbijał się w serca trzask szyb i rozrywanie się mu­rów na wyższych piętrach szkoły. Śpiewaliśmy ulubione nasze pio­senki, a potem Bohdan o białych i wysmukłych palcach artysty grał na fortepianie. Często powracał do Etiudy Rewolucyjnej Cho­pina — w niej właśnie odzwierciedlały się najlepiej nasze mło­dzieńcze uczucia nadziei, a czasem bezbrzeżnej rozpaczy — da­remnego wysiłku i daremnych ofiar życia. Przy każdym wybuchu pocisku widać było brudne, zaśmiecone sale, powybijane szyby, poprzewracane stoły, a wśród nich grupkami siedzących chłopców o twarzach znieruchomiałych w trosce o swych najbliższych, któ­rych pozostawili gdzieś, tak daleko…

9 sierpnia o godzinie siódmej rano — poszłam ze Słoninką na linię, odległą o paręset metrów od zajmowanej przez nas szkoły. Linia frontu biegła przez cmentarz żydowski i przecinając ulicę Okopową wchodziła w mury getta. Z wielkiego zapału ani nie wie­działyśmy, kiedy razem z noszami wysunęłyśmy się przed linię chłopców. Odwracam się, a tu dopiero parę metrów za nami widać chłopców szukających stanowisk wśród murowanych nagrobków. Ostrożnie wycofałyśmy się szczęśliwie do tyłu.

Chłopcy zajęli stanowiska wzdłuż murów dzielnicy żydowskiej. Roznosimy ze Słoninką na poszczególne stanowiska śniadania do­starczone z kwatery. Akurat podaję kubek z kawą jednemu z chłop­ców, leżąc na ziemi obok niego, gdy raptem pocisk granatnika rozrywa się parę metrów przed nami.

Ręka mi zadrżała z wrażenia, oczywiście kawa się wylała. Na­lałam kawy drugi raz. Wypił spokojnie.

Po rozdaniu śniadania schroniłyśmy się za występ muru fabryki Pfeifera, jakieś dwadzieścia metrów za linią. Czułyśmy się bardzo bezpieczne — usiadłyśmy sobie na futrynie okiennej i najspokoj­niej w świecie czytamy gazetę z wiadomościami z frontu. Wtem straszny huk, tuman kurzu — nic nie widać…

Leżę na ziemi i czuję, że dziwnie ciepło robi mi się w nogi, ale przecież nic mnie nie boli. Patrzę, a tu obok mnie leży skulona Słoninką — trzyma się za brzuch. Chłopcy, którzy w momencie wybuchu stali parę kroków od nas i akurat o coś się nas pytali — wzięli ją na ręce i odnieśli na punkt opatrunkowy. Rozglądam się dokoła, nie mogę wstać. Podczołgałam się do leżącego niedaleko chłopca, podałam mu na kostce cukru krople środka nasercowego (niewiele mu to prawdopodobnie pomogło). Potem i mnie odniesiono do fabryki Pfeifera. Okazało się, że mam przecięty dość głęboko mięsień na udzie prawym. Brom założył mi klamerki — nie powiem, żeby wtedy nie bolało.

Brom i Wodołaz przenieśli mnie do izby chorych w szkole na Okopowej. Jaką walkę musiałam stoczyć z Bromem, żeby mnie nie odesłał do szpitala! Z Bromem w takich wypadkach była zawsze ciężka przeprawa. A ja przecież nie chciałam stracić kontaktu z moim oddziałem, tak jak i inni ranni.

Wieczorem położyła się obok mnie Paulinka. Przez okno wleciał jeden jedyny odłamek granatu i urwał jej duży palec u nogi. To trzeba mieć naprawdę pecha.

W izbie chorych stale odwiedzają nas chłopcy. Gramy w brydża, rozmawiamy. Od Pokera dostałam nowy paratus, bo tamten gdzieś mi się zapodział. Brom znowu upiera się, żeby nas odwieźć do szpitala. Już jestem w aucie ciężarowym, ale jednak wracam z powrotem. Brom jest wyraźnie niezadowolony — każe mi wracać do oddziału. Wobec takiego ultimatum zaczynam się ubierać. Wstaję, robię parę kroków zgięta w pałąk — jednak nie da rady, nie mogę dalej iść. Kładę się z powrotem i stwierdzam ze spokojem, że szpitala nie jadę. Paulinka także.

Po południu następnego dnia, 10 sierpnia, pociski coraz celniej zaczynają trafiać w naszą szkołę. Naprzód wycofujemy się z drugiego piętra, potem z pierwszego, a potem zajmujemy tylko piwni-ce budynku. Co chwila odchodzi transport do Szpitala Jana Bożego. W pewnym momencie pozostajemy z rannych tylko Paulinka i ja. Kmita postanawia przewieźć nas oplem z powybijanymi szybami, który stoi na podwórzu. Mnie pierwszą przenoszą do auta.” Jest chwila, że siedzę sama w aucie, a tu pociski rozrywają się coraz częściej na podwórzu i coraz bliżej mnie. Siedzę bezbronna — o własnych siłach nie wyjdę z auta — nie boję się, wiem, że tym razem nic mi się nie stanie. Wtem w drzwiach budynku staje Boh­dan — chwila wahania i biegiem do mnie. Jakim cudem ten drobny chłopak przeniósł mnie przez podwórze — sama nie wiem! (W kilka dni potem zginął Bohdan. Były zrzuty, wydawało się, że spadochron leży blisko. Zgłosił się na ochotnika. Został ranny, a taki był silny ostrzał, że nie można było go przenieść).

Coraz gorzej strzelają, musimy głośno rozmawiać, bo inaczej nic nie słychać — nieustanny huk pocisków. Wydaje mi się, że chyba ogłuchnę zupełnie. Wykorzystujemy parę chwil względnego spokoju. Przenoszą Paulinkę i mnie jeszcze raz do auta. Kmita prowadzi, to jest naprawdę kawalerska jazda! Dosłownie leży na kierownicy. My z tyłu pochylone jak można najniżej. Co chwilę słychać głos Kmity: „Żyjecie jeszcze?” Ta jazda chyba nigdy się nie • skończy. Wyjeżdżamy z podwórza szkolnego, lawirujemy wśród ruin getta pod silnym ostrzałem z obu stron. Wreszcie szczęśliwie dojeżdżamy na ulicę Hipoteczną.

1946

Źródło

Pamiętniki żołnierzy baonu „Zośka” - Nasza Księgarnia 1986 Warszawa oraz Mur Pamięci Muzeum Powstania Warszawskiego