W Powstaniu:
1.08.1944 r. stawiła się na wyznaczone miejsce postoju w Pałacu Mostowskich; podczas Powstania, oprócz funkcji sanitariuszki w szpitalu, była łącznikiem między szefem sanitarnym dr. „Klaudiuszem” a poszczególnymi patrolami sanitarnymi, przydzielonymi do kompanii, ratowała rannych; nie skorzystała z ewakuacji Starówki i pozostała z rannymi w szpitalu przy ul. Miodowej 24; tu 2.09.1944 r. wkroczyli SS-mani i Ukraińcy; wraz z trzema pozostałymi koleżankami uniknęła rozstrzelania, ratowała rannych, wynosząc ich na pl. Krasińskich (tych, których wraz z koleżankami nie zdążyła wynieść, SS-mani na jej oczach zastrzelili.
Relacja
Wstąpiłam do Armii Krajowej w 1942 r. W tymże roku złożyłam przysięgę i przyjęłam pseudonim „Monika”. Przydzielona zostałam do Batalionu im. W. Łukasińskiego, jako sanitariuszka, w patrolu sanitarnym przy dowództwie batalionu. Moim szefem sanitarnym był dr Romuald Lange, ps. „Klaudiusz”, zamieszkały obecnie w Krakowie. W moim domu rodzinnym przy ul. Mokotowskiej 73 m 10 odbywały się szkolenia grupy sanitarnej i grupy wojskowej.
Poświęcając się pracy konspiracyjnej, szkoleniu i pracy zawodowej, doczekałam się godziny „W”. 1 sierpnia stawiłam się w Pałacu Mostowskich, gdzie swoją zbiórkę miało dowództwo Batalionu im. W. Łukasińskiego i jego patrol sanitarny. Długo tam nie przebywaliśmy, przenieśliśmy się do Pałacu „Pod Czterema Wiatrami” przy ul. Długiej 40. Tutaj znalazło się całe dowództwo batalionu z jego dowódcą majorem „Sienkiewiczem” (inż. Olgierd Rudnicki). Tutaj z dr. „Klaudiuszem” zaczęliśmy urządzać punkt sanitarny. Trwało to jednak parę dni, gdyż po zrzuceniu na dom bomb zapalających, musieliśmy Pałac opuścić i szukać innego miejsca. Przenieśliśmy się na ul. Barokową – tam przebywał z nami generał Bor-Komorowski oraz pułkownik „Wachnowski” (Karol Ziemski).
Ponieważ Niemcy zorientowali się, że tutaj przebywa dowództwo Starówki, tak nas nękali bombardowaniem, ostrzał był tak silny, że musieliśmy i to miejsce opuścić. W ten sposób znaleźliśmy się w domu, przy ul. Miodowej 24. Tutaj przeniosło się nasze dowództwo z majorem „Sienkiewiczem”. również tutaj urządziliśmy szpital, który miał być szpitalem naszego batalionu. Szpital przeznaczony był początkowo na 50 rannych, później przebywało więcej niż sto osób. Jedną piwnicę od strony ul. Miodowej zajął major „Sienkiewicz” ze swoim sztabem, natomiast trzy piwnice przeznaczone były na sale dla rannych, jedna na pomieszczenie dla patrolu sanitarnego z dr. „Klaudiuszem”. Na korytarzu była sala operacyjna i sala przyjęć rannych. Pomimo takich warunków, będących zaprzeczeniem higieny i antyseptyki, robiono ciężkie operacje i ratowano rannych. Byliśmy bardzo szczęśliwi, że możemy w taki sposób pomoc tym biednym ludziom, rannym na barykadach, na ulicach, w domach Starówki. Jako sanitariuszka pełniłam funkcje „siostry” w szpitalu, pełniąc normalnie w nim swoje dyżury (nieraz całodzienne i całonocne), ale na tym się moja praca nie kończyła, gdyż w czasie nasilenia walk na Starówce cała służba sanitarna zmuszona była, pracę swoją przenosić na barykady i na ulice. Rannych, z dnia na dzień, przybywało, brak było lekarstw, opatrunków. Dlatego dr „Klaudiusz” niejednokrotnie wysyłał mnie do innych szpitali, z lekarstwami, zastrzykami i opatrunkami. Ponadto chodziłam na akcje: ratowania rannych po wybuchu czołgu, po zawaleniu się Pasażu Simonsa, gdzie pod gruzami znalazło śmierć wielu Żołnierzy z Batalionu „Chrobry I”. Byłam jednocześnie łączniczką, pomiędzy poszczególnymi patrolami sanitarnymi a ich szefem dr. „Klaudiuszem” – stąd bywałam w roŜnych punktach Starówki, jak Bank Polski (kompania „Zdana”). Szpital Maltański i wiele, wiele innych punktów.
30 sierpnia, kiedy Starówkę opuszczały oddziały wojska, zostałam w swoim szpitalu, przy ul. Miodowej 24, z rannymi. Byłam szczęśliwa, że zostałam, tutaj byłam potrzebna, nie myślałam o tym, jak bardzo narażam swoje życie
Starówka była pusta, lecz wkrótce weszły na nią oddziały niemieckie. Zaczęło się teraz prawdziwe piekło na ziemi.
Na strach i lęk nie było czasu – rannych trzeba było przygotować do przyjścia Niemców, a rannych było wielu – przeważnie ciężko rannych, nie mogących się samodzielnie poruszać. Szpital został opróżniony ze wszystkiego, co mogłoby wskazywać na przebywanie w nim Żołnierzy AK. Zabrałyśmy wszystkim rannym dokumenty wojskowe oraz broń. Jednym z rannych był Niemiec z Wehrmachtu trudno o nim tutaj nie wspomnieć, gdyż wiele mu zawdzięczamy. Widział on nasze przygotowania, a jednak swoim kolegom, po ich wejściu, powiedział, że to jest szpital cywilny i nie widział w nim „bandytów”.
To dawało nam minimalną szansę uratowania życia. Niemcy na Starówce szaleli – rozprawiali się ze wszystkimi – mordowali, podpalali szpitale. W tej sytuacji, nie mogliśmy liczyć na nic innego jak tylko na ten sam los. Chcieliśmy godnie przywitać Niemców – bez strachu i obawy o życie i chyba nam się to udało. Dokumenty świadczące o przynależności do Armii Krajowej oraz broń wyrzuciliśmy do zawalonej piwnicy, gdzie zginął nasz sztab. Było to dobre miejsce, gdyż pod gruzami były jeszcze ciała i roznosił się taki zapach, że miejsce z daleka się omijało. Całą noc z 31 sierpnia na 1 września i cały dzień czekaliśmy na wkroczenie Niemców do naszego szpitala -był to czas oczekiwania – chyba najcięższy w naszym życiu. Co pewien czas dawano nam znać, co się dzieje na zewnątrz, a więc mieliśmy rozeznanie, co robią Niemcy – staraliśmy się nie mówić rannym prawdy, ażeby uniknąć paniki, która groziła w każdej chwili. Nerwy napięte do ostatnich granic mogły spowodować sytuację, która w skutkach mogłaby być dla nas katastrofą. Pamiętam jak dziś, że nawet śpiewaliśmy, ażeby skrócić czas i odwrócić myśli od najgorszego. Dlatego też swoją służbę spełniałyśmy, tego dnia, jak gdyby nic się nie stało – normalnie jak każdego poprzedniego dnia. Tylko spokój i rozwaga mogła nas uratować. Zdawałyśmy sobie sprawę, że cały ciężar odpowiedzialności za życie tych rannych, spoczywa na nas, kilku młodych sanitariuszkach z Batalionu im. W. Łukasińskiego, które zdecydowały się zostać przy rannych na Starym Mieście.
Było to 2 września – ten dzień będę pamiętać dobrze do końca życia. Między godz. 11.00 a 12.00 usłyszałyśmy pierwsze kroki – dochodziły one z parteru – Niemcy już byli w holu domu przy ul. Miodowej 24. Za pierwszymi krokami usłyszałyśmy następne, dużo ich było – ciężkie buty żołnierskie odbijały się echem po pustym na górze domu. Teraz dzieliło nas tylko poł piętra od Niemców. Po schodach w dół, schodzili wolno i niepewnie, z wyciągniętymi karabinami. Zeszli na korytarz piwniczny z okrzykami „Hande hoch” – ręce do góry – nie wiem, ilu ich było, ale bardzo dużo. Siedziałyśmy przy rannych – wyrzucili nas okrzykiem „raus” do korytarza. Tam ustawili pod ścianą, stale trzymając wymierzone w nas karabiny. Umiałam mówić po niemiecku, więc się odezwałam: „tam jest ranny Niemiec” – na chwilę odwróciło to ich uwagę – gdzie? spytali – pokazałam im pryczę, na której leżał . Teraz zaczęła się ich rozmowa z rannym – z tym, że pozostali Niemcy stale trzymali nas pod ścianą. „Nasz” ranny Niemiec tłumaczył im, że jesteśmy cywilnym szpitalem, że on nie widział tutaj „bandytów” i błagał ich, ażeby nam siostrom nic nie zrobili – trzy razy po niego przychodziło SS i nie chciał, ażeby go zabrali, dopóki nie obiecali, że nic złego nam nie zrobią. To było wielkie szczęście w tej naszej tragedii. Jeszcze jak go wynosili, odwrócił się do mnie i powiedział mi cały przebieg rozmowy i uspokajał, ażebyśmy się nie bały, bo mu obiecano nasze życie.
Na noszach w korytarzu leżał ranny, przyniesiony w ostatniej chwili, przed wejściem Niemców – był ubrany w panterkę. Zabito go na miejscu.
Następne minuty, po stwierdzeniu, że w piwnicy prócz ciężko rannych i młodych kobiet nie ma nikogo, nabrali odwagi i zaczęli się dobrze „czuć”. Teraz już zaczęli przeglądać piwnice, pytali: gdzie wódka? Całe szczęście, że jej nie było.
Pozwolono nam wynieść rannych. Jak mogło pięć sanitariuszek wynieść z 50 rannych? Miałyśmy czas ograniczony – zaczęłyśmy uwijać się jak w ukropie. Pomijając fakt, że wszystkie byłyśmy chore i słaniałyśmy się na nogach – ja przechodziłam w tym czasie chorobę żołądka i była obawa, że zaraziłam się czerwonką od rannych, reszta towarzyszek w nielepszym stanie, to jednak zdobyłyśmy się na nadludzki wysiłek i na własnych barkach wyniosłyśmy po kolei rannych na ul. Miodową, a potem na pl. Krasińskich. Jak musiałyśmy tragicznie wyglądać, kiedy Niemcy stojący na ul. Miodowej naprzeciwko domu pod numerem 24, przy barykadzie, mieli łzy w oczach. Jeden z nich zwrócił się do mnie, że mi pomoże. Odrzuciłam jego pomoc, moja duma na to mi nie pozwalała. W tym wypadku byłam nieostrożna. Niemcy za okazywaną „butę” rozstrzeliwali na miejscu. Oni myśleli, że znaleźli nieszczęśliwych, którzy będą ich prosić o życie, a tutaj zobaczyli grupę ludzi jawnie nimi pogardzających.
Po rannych wracałyśmy kilkakrotnie. Kiedy chyba po raz ostatni przyszłam do piwnicy, ażeby zabrać kolegę o pseudonimie „Bochenek” i nachyliłam się nad nim (wyczołgał się ze swojego siennika, ażeby łatwiej mi było go zabrać) Niemiec stojący koło mnie, oddał strzał i zabił go. Resztę rannych, których nie zdążyłyśmy wynieść, spotkał ten sam los.
Autorka relacji została następnie wraz z kolumną rannych doprowadzona do kościoła św. Wojciecha na Woli. Po pobycie w „gułagu” pruszkowskim uciekła wraz z trzema koleżankami z transportu, kierowanego w głąb Rzeszy – red..
Źródło
http://fundacja-ppp.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=208:reozytorium-ak-ksizki-w-postaci-elektronicznej&catid=38:rak&Itemid=29