W Powstaniu:

Zastępca szefa sanitarnego AK Warszawa Śródmieście.

Do gabinetu dr. Świtała weszła młoda, nieznana kobieta i podała mu małą kartkę papieru podpisaną: „Bartosz”. To był pseudonim profesora dr. Lesława Węgrzynowskiego, w powstaniu warszawskim szefa sanitarnego Warszawa Śródmieście. „Bartosz” prosił swojego byłego podwładnego o uczynienie wszystkiego, na co go stać w sprawie, którą przedstawi doręczycielka kartki.

Z relacji przybyłej wynikało, że na Żoliborzu, przy ulicy Promyka 43, w piwnicy jednopiętrowego domu, ukrywa się siedmioro powstańców warszawskich: pięciu mężczyzn i dwie kobiety. Przebywają już tam czterdzieści trzy dni i obecnie grozi im niechybna śmierć, gdyż w przeciwległym narożniku tego domu Niemcy rozpoczęli budowę umocnienia i w każdej chwili mogą dojść do piwnicy kryjącej powstańców. Wprawdzie powstańcy posiadają broń i trochę amunicji, ale to ich nie uratuje. Na pytanie lekarza, skąd to wszystko wie, odpowiedziała, że i ona tam była, ale przed paroma dniami udało jej się razem z koleżanką wydostać. Koleżanka zgubiła się po drodze, ona zaś dotarła do Grodziska Mazowieckiego i tam w Polskim Czerwonym Krzyżu szczęśliwym trafem zetknęła się z dr. „Bartoszem”, który wskazał jej miejsce pobytu swego kolegi z powstania, dr. Stanisława Świtała.

Trzeba było działać natychmiast. Decyzja zapadła. Z sąsiedniego szpitalika mieli pójść ludzie pracujący fikcyjnie jako personel szpitalny. Z wielu ofiarnych ochotników wybrano pięć osób. Wszyscy z opaskami Czerwonego Krzyża, zaopatrzeni w dwie pary noszy mieli w razie zetknięcia się z wartami mówić, że działają z rozkazu oficera niemieckiego, który poleca zabrać chorych ze wskazanego miejsca.

Była godzina dziesiąta rano, 15 listopada 1944 r. Z Bernerowa wyruszyła grupa ludzi w białych fartuchach. Poszło ich sześcioro: Kazimierz Sylkiewicz — dowódca grupy, jego żona Maria, Barbara Kinkiel, Zbigniew Ściwiarski, Janusz Osęka i Alina (kobieta, która z Żoliborza dotarła do dr. Świtała). Na przełaj, omijając pola minowe, dotarli do wypalonych uliczek dolnego Żoliborza.  Nad  ich  głowami  leciały  z  prawego brzegu Wisły pociski z radzieckich dział. Byli trzykrotnie zatrzymywani przez posterunki niemieckie. Tylko dzięki sprytowi połączonemu z humorem, dobrej znajomości języka niemieckiego i ujmującej, śmiałej postawie sióstr Marii i Barbary, Niemcy przepuszczali ich. Dzielnym ludziom dopisywał także przysłowiowy lut szczęścia, bo gdy w końcu znaleźli się u celu wyprawy, okazało się, że Niemców chwilowo nie ma — poszli na obiad.

Alina pierwsza weszła do piwnicy. Przed domem został na straży jeden z członków ekipy. Powstańcy starali się upodobnić do zwykłych robotników. Przede wszystkim pozbyli się broni i skąpych resztek amunicji. Na noszach ułożono najsłabszych: ciężko chorego adwokata Zygmunta Wermana i Marka Edelmana. Pozostali dźwigali na zmianę nosze.

Późnym popołudniem wszyscy dotarli do Bernerowa. Dr Świtał zaopatrzył przybyłych w odpowiednie dokumenty, pouczył, jak mają się zachować w przypadku rewizji.

Część ocalałych opuściła szpital na własną rękę. Słabsi i wyczerpani zostali po paru dniach przeniesieni do sąsiedniego szpitalika, który był zorganizowany i prowadzony przez dr. Kazimierza Zaleskiego w Jelonkach pod Włochami, wsi oddalonej od Bernerowa o pięć kilometrów .

Źródło

Biuletyn Żydowskiego Instytutu Historycznego, nr 65/66 1968. (cyt .za Stanisław Kopf : „Sto dni Warszawy” wyd, Książka i wiedza Warszawa 1977