W Powstaniu:
szpital polowy Bazy Lotniczej «Łużyce», ul. Bandurskiego 24.
TAKA BYŁA MOJA MŁODOŚĆ
MÓJ SIERPIEŃ 1944 R.
Godzina „W”
W nocy z dnia 31 lipca na l sierpnia miałam dyżur pielęgniarski w Szpitalu Ubezpieczalni Społecznej przy ul. Czerniakowskiej 231. W ostatnim dniu lipca komendant „Owski” wydał mi rozkaz załatwienia najpilniejszych spraw. Na dyżurze wysterylizowałam puszkę opatrunkową dla szpitala polowego Bazy Lotniczej. O godz. 5.00 rano zdałam dyżur koleżance, a sama wyruszyłam na Pragę do rzeźni, aby zrealizować dostawę 6 ton mięsa dla jednostek bojowych do „Bernarda”. O godz. 10.30 ładunek mięsa był już złożony w chłodni na Okęciu. Wtedy udałam się na ul. Płocką do kwatery „Owskiego” po dalsze rozkazy. Spotkałam tam wiele osób z jednostki „Łużyce”. Pojawiła się także łączniczka „Błyskawica” z rozkazem „Lecha”: „Akcja bojowa — godzina „W” o godz. 17.00 dnia l sierpnia. Komendant „Owski” wydał rozkaz zbiórki zgrupowania sanitarnego — pierwszej grupy o godz. 15.00 przy ul. Płockiej, drugiej — o godz. 15.30 przy pl. Narutowicza.
Około południa powróciłam do swego mieszkania przy ul. Dantyszka po torbę sanitarną i opaskę. Zjadłam jeszcze skromny posiłek, wsunęłam do kieszeni modlitewnik i rzuciłam ostatnie spojrzenie do lustra. Wszystko w porządku. Pożegnałam domowników, a więc starą gosposię, której nigdy więcej nie zobaczyłam, oraz koleżanki współlokatorki. One także szły do akcji powstańczej. „Szczęść Boże! Do szybkiego zobaczenia w wolnej Polsce!”. Opuszczając wtedy swoje przytulne mieszkanie nie przeczuwałam, że uchowa się jako jedyne nietknięte w całej wypalonej przez Ukraińców willi. Dopiero później stało się żerem szabrowników.
Pogoda była piękna, ulice pełne młodych ludzi podążających w różnych kierunkach z plecakami, torbami i paczkami o często dziwacznych kształtach. Wszyscy byli do siebie trochę podobni — w beretach, furażerkach, wielu w długich butach. Pozdrawiali się wzajemnie, na twarzach mieli wyraz determinacji, niekiedy radości.
Już z daleka, dochodząc do pl. Narutowicza rozpoznałam „Owskiego”. Poszliśmy gromadką w kierunku Okęcia. Celem wędrówki były wyznaczone punkty sanitarne przy ul. Kazimierza Wielkiego nr 13, 15 i 18. Szpital polowy (przy ul. Bandurskiego) mieścił się po przeciwnej stronie Al. Krakowskiej, blisko lotniska. Był przygotowany do rozwinięcia w pełnej obsadzie personelu w ciągu jednej godziny od chwili zaplanowanego zdobycia lotniska przez jednostki 7 Pułku Piechoty „Garłuch” i Bazy Lotniczej „Łużyce”, dowodzonej przez kpt. Tomasza Tomaszewskiego „Łosia”.
Do punktów sanitarnych dotarliśmy o godz. 16.45. W kwadrans później komendant przyjął raport od patroli sanitarnych. Wszystkich pielęgniarek i sanitariuszek było w Bazie 15. Na Okęcie dotarło dziesięć, a mianowicie:
„Krystyna” — Anna Kłobukowska-Dyrlacz
„Aldona” — Paulina Staszczuk
„Marysia” — Maria Cieślak-Wnuk
„Kora” — Hanna Rott-Wilson
„Anna” — Irena Borkowska-Zapaśnik
„Jubala” — Aleksandra Krupa-Szwedowska
„Hanka” — Irena Hibner
„Jolanta” — Zofia Bojarska
„Małgosia” — Irena Baranowska
„Krystyna” — Leokadia Stachniak.
Nie zgłosiły się w punkcie mobilizacyjnym, ale uczestniczyły w Powstaniu:
„Iza” — Krystyna Białowąs-Wysocka (Reduta na Kaliskiej)
„Maria” — Irena Wiśniewska (Szpital na Chocimskiej)
„Krysia” — Lucyna Darska (punkt sanitarny na Wilczej)
„Zoja” — Jadwiga Czarnecka-Kłosowska (punkt sanitarny w Śródmieściu)
„Błyskawica” — Ilona Zasońska-Potoręcka (punkt sanitarny na Woli).
O godz. 17.00 rozpoczęła się akcja bojowa na Okęciu. Słabo uzbrojone oddziały powstańcze uległy sile wroga. W ataku tym zginęło wielu naszych żołnierzy, a także ich dowódca i sanitariuszki. Już w następnym dniu rozkazem specjalnym krwawy bój o lotnisko przerwano. Tylko nielicznym powstańcom udało się wydostać z obszaru silnego ognia niemieckiego z dział i karabinów maszynowych. Kierowali się do Lasów Sękocińskich, Kabackich, do Szczęśliwic, Opaczy i Puszczy Kampinoskiej.
W punkcie sanitarnym przy ul. Kazimierza Wielkiego 18 oczekiwaliśmy w napięciu zrozpaczeni, iż nie możemy udzielić pomocy rannym i zabrać ich z pola bitwy. Byliśmy całkowicie unieszkodliwieni wobec kontrakcji niemieckiej. Niemcy strzelali do każdego, kto pojawił się na ulicy. Tylko pod osłoną nocy można było poruszać się nieco swobodniej.
Drugi Dzień Powstania
Niemcy wykryli punkt koncentracji drugiego plutonu 7 pp „Garłuch” przy AL Krakowskiej 173/175. Wywiązała się otwarta walka, w której wróg użył broni burzącej i zapalającej. Wielu ludzi zginęło w płomieniach i pod gruzami domu. Pozostali przy życiu przedarli się do Opaczy, dołączając do oddziałów Bazy Lotniczej „Łużyce” — do kpt. „Łosia”. Inna grupa licząca 22 powstańców została rozstrzelana pod Szczęśliwicami, w drodze z Włoch na Okęcie.
Tejże nocy zapadły decyzje przerwania dalszej walki na Okęciu. W obliczu zmasowanej akcji Niemców „Owski” wydał grupom sanitarnym i innym osobom przebywającym w punkcie mobilizacyjnym rozkaz rozproszenia się na własną rękę i dołączenia do walk w innych częściach miasta lub przystąpienia do partyzantki w pobliskich lasach. Razem z koleżankami z patroli sanitarnych udzieliłam pomocy wielu zgłaszającym się powstańcom oraz kilku osobom cywilnym. Robiłyśmy opatrunki, podawałyśmy leki przeciwbólowe i skromny posiłek.
W tej sytuacji nie byłam niestety w stanie zapewnić bezpieczeństwa moim podkomendnym. Z ciężkim sercem pozostawiłam je (tj. „Annę”, „Hankę”, „Jubalę”, „Jolantę”, „Krystynę” i „Małgosię”) w mieszkaniu Heleny Biskupskiej „Grażyny”, w domu przy ul. Kazimierza Wielkiego. Sama wraz z „Owskim” przeszłam w nocy z 2/3 sierpnia ostrzeliwaną Al. Krakowską do szpitala polowego Bazy Lotniczej. Otrzymałam rozkaz zabezpieczenia cennego sprzętu i wyposażenia (m.in. mikroskopów, zestawów narzędzi chirurgicznych, leków, materiałów opatrunkowych, toreb sanitarnych), a także dwóch skrzyń z bronią i amunicją. Miałam przewieźć cały ten ładunek do Opaczy, a następnie z pomocą łącznika do oddziałów partyzanckich w Puszczy Kampinoskiej. Tejże nocy „Owski” wyruszył do partyzantki w Kampinosie wspólnie z sanitariuszką „Korą”.
Trzeci dzień Powstania
Około godz. 5.00 rano naszą kwaterę w mieszkaniu na drugim piętrze w domu przy ul. Bandurskiego 24 zaatakowała zgraja pijanych żołnierzy Kamińskiego („Rona”) i Własowa („ROA”). Ukraińcy plądrowali cały budynek, rabując co się dało. Żądali złota i grozili podpaleniem domu. Mężczyzn ustawili pod ścianą, a kobiety gwałcili. W tej przeraźliwej chwili udało mi się wydostać na balkon i oddać strzał z pistoletu, pozostawionego mi szczęśliwie przez „Owskiego”. Odgłos wystrzału sprowadził natychmiast Niemców stajonujących w pobliżu. Wtargnęli gotowi rozprawić się z, jak sądzili, polskimi „bandytami”. Po sprawdzeniu dokumentów (mieliśmy fałszywe papiery ze stemplem stałego zamieszkania w Gminie Okęcie), doszli do wniosku, iż powstańców w budynku nie ma. Szybko więc wycofali Ukraińców, mimo woli ratując nas z opresji.
Wspomnienia z następnych dni Powstania
Dopiero 5 sierpnia wykonałam rozkaz „Owskiego”. Dwukonnym wozem przewiozłam wyposażenie szpitala polowego do Opaczy. Pomagała mi „Aldona”. Po drodze dwukrotnie zatrzymywały nas patrole niemieckie. Od szczegółowej rewizji uratowały nas opaski PCK i pielęgniarskie czepki. Znajomość jeżyka niemieckiego umożliwiła wyjaśnienie, iż z ramienia gminy organizujemy punkt sanitarny dla uchodźców ze stolicy.
Po likwidacji szpitala polowego zrozumiałam, że właściwie zaledwie otarłam się o Powstanie. Przedostanie się do miasta było wtedy niemożliwe. Stolica ciągle jeszcze walczyła, do Okęcia dochodziły odgłosy walki. Nocą ogniste łuny unosiły się nad Warszawą. Co dalej? Nie chciałam pozostać bezczynna. Pole do działania na Okęciu znalazło się nieoczekiwanie szybko.
W dniu 8 sierpnia niemiecka jednostka wojsk lotniczych dowodzona przez mjr. Wagnera utworzyła na Okęciu obóz przejściowy dla uchodźców ze stolicy. Zlokalizowano go na terenie warsztatów stolarskich Kupermana przy al. Krakowskiej. Stanowił on drugi po tzw. Zieleniaku etap wędrówki warszawian do Dulagu 121 w Pruszkowie. Z Okęcia wyczerpanych i chorych często ludzi pędzono do stacji WKD Raków, stąd kolejką przewożono do Pruszkowa.
Zgłosiłam się do obozu na Okęciu jako pielęgniarka wraz z kilkoma koleżankami z punktu sanitarnego Bazy Lotniczej. Wśród ochotniczej służby sanitarnej obozu spotkałam dobrze mi znanych lekarzy: dr. Jasilkowskiego, Gnoińskiego, Bobera i Trojanowskiego. Dla wielu poważnie chorych osób zorganizowali oni naprędce szpital wyposażony przez „Bernarda”. Zatrzymywałam tam wielu chorych, a w tym liczne, zgwałcone brutalnie przez ukraińskich żołdaków kobiety. Aktywnie uczestniczyłam nie tylko w pomocy sanitarnej. Pośredniczyłam w akcji żywnościowej i pieniężnej. W gminie Okęcie stemplowałam warszawskie kenkarty, co umożliwiało zatrzymanie się w tym rejonie mieszkańcom samej stolicy. Ludność Okęcia zapewniała schronienie, dożywianie i opiekę setkom ludzi wyciągniętych z obozu. Pomoc niosły ponadto oficjalnie różne organizacje — PCK, RGO oraz Opieka Społeczna Gminy.
Wielokrotnie uczestniczyłam w transportach ludzi z obozu do stacji WKD. Wódką przekupywałam niemieckich żołnierzy-konwojentów, a kolejarze-patrioci zatrzymywali w polu kolejkę, umożliwiając ucieczkę licznym grupom uchodźców. Rozpierzchali się oni po okolicznych osadach. W dniu 13 sierpnia w trakcie konwojowania jednego z ostatnich transportów dostałam się w ręce Niemców podczas łapanki ulicznej w Tworkach. Moją towarzyszką niedoli była „Aldona”. „Budą” przewieziono nas do obozu w Pruszkowie, skąd uciekłyśmy już po pierwszej dobie, zawdzięczając to zresztą pomocy tamtejszego medycznego personelu. Do dziś wspominani pruszkowski „Dulag” jako koszmar. Nigdy więcej — ani przedtem, ani potem — nie zetknęłam się z podobnym ogromem ludzkiej tragedii, upodlenia, bezsilności.
Około 20 sierpnia zgłosiłam się wraz z dr. Gnoińskim do przeprowadzenia ewakuacji domu starców przy ul. Rakowieckiej. Na dokonanie tej akcji otrzymałam przepustkę od samego gen. Rohra, stacjonującego w Domu Akademickim przy ul. Narutowicza. Dwukonną, czterotonową platformą załadowaną po brzegi żywnością i oznakowaną flagą Czerwonego Krzyża wyruszyliśmy z niemieckim konwojentem. Po drodze zostawiliśmy żywność w Szpitalu Dzieciątka Jezus przy ul. Oczki. Ówczesny dyrektor szpitala, dr Okolski, przyjął z radością ten dar „jak z nieba”. Chorzy i ranni od kilku bowiem dni głodowali. Dalsza trasa prowadziła Al. Niepodległości do ul. Rakowieckiej, gdzie rozlokowane były oddziały SS. Im bliżej miejsca przeznaczenia, tym mniej pewnie się czułam. Uczucie niepokoju potęgował ogólny widok miasta. Nie spodziewałam się takich zniszczeń, wprost unicestwienia. Na ulicach poniewierały się antyczne meble, nie zagrabione jeszcze przez Niemców lub Własowców. Na drzewach i ogrodzeniach wisiały wyrzucone podmuchami eksplozji dywany, obrazy. Ruiny tliły się jeszcze i dymiły. Swąd spalenizny utrudniał oddychanie. Nagle tuż przed punktem docelowym naszej wyprawy, u zbiegu Al. Niepodległości z ul. Rakowiecką oddano do nas strzały z kierunku znajdującej się nieopodal barykady powstańczej. Raniono konia, a mnie przestrzelono czepek. Ocalałam dzięki temu, iż w ostatniej chwili padłam na podłogę platformy.
Dopiero po piętnastu latach dowiedziałam się przypadkiem od koleżanki — Hanny Gąsowskiej-Ryńskiej („Kulki”), że ostrzeliwali nas wówczas powstańcy z oddziału por. Malewicza (pułk „Baszta”), nieświadomi tego, kto i po co jedzie konną platformą, konwojowaną przez niemieckiego żołnierza.
Analogiczną wyprawę zrobiłam jeszcze dwukrotnie. W sumie udało się przewieźć do Opaczy wszystkich pensjonariuszy wraz z ich dobytkiem, a ponadto personel zakładu i trzech rannych powstańców ukrywanych w domu starców przez siostry zakonne.
Od końca sierpnia do października pracowałam na terenie Komorowa, Podkowy Leśnej i Milanówka, gdzie w prywatnych willach powstawały małe szpitaliki. Brałam kilkakrotnie udział w ewakuacji rannych ze szpitala przy ul. Płockiej. Przed aresztowaniem chroniła mnie przepustka RGO (Rady Głównej Opiekuńczej) i PCK. Na ramieniu nosiłam zawsze opaskę Czerwonego Krzyża, a na głowie czepek pielęgniarski.
Transporty nie były łatwe. Na niektórych odcinkach trasy przebijaliśmy się na siłę, czując niemal broń przystawianą do pleców, słysząc ciągle „Halt!” lub „Stój!”.
W szpitalu przy ul. Płockiej brakowało wody, leków i żywności. Ranni czekali na ratunek. Wypełnialiśmy nasze wozy rannymi, a po drodze zabieraliśmy jeszcze innych z kościoła Sw. Wojciecha. W drodze przeżyłam straszne chwile, gdy pijani żołdacy ukraińscy strzelali do moich rannych ściągając ich uprzednio do rowu. Bezsilna wobec takiego bestialstwa zdecydowałam się na interwencję u generała SS Reinefartha. Na siłę wtargnęłam do jego kwatery na plebanii kościoła św. Wojciecha. Zażądałam obstawy i osłony dla rannych żołnierzy w myśl Konwencji Genewskiej, obejmującej Armię Krajową od dnia 30 sierpnia 1944 r. Początkowo Reinefarth wyrzucił mnie za drzwi. Nie dałam jednak za wygraną i ponowiłam próbę. Raczył mnie wreszcie wysłuchać. Krzyczałam wprost w desperacji, że nie ruszę się z miejsca, dopóki nie zapewni mi pomocy, pomocy jakiej i ja mu udzielę, jeśli zajdzie tego konieczność. W końcu wydał rozkaz: „Wyrzucić tę wściekłą babę i osłonić transport rannych do wiaduktu kolejowego we Włochach”. Dalej jechaliśmy spokojnie aż do miejsca przeznaczenia.
Po upadku Powstania żegnałam żołnierzy AK idących do niewoli. Choć zmęczeni i skrajnie wyczerpani po 63 dniach nierównej walki szli z dumnie podniesionymi głowami. Udało się niekiedy podać maszerującym drobną paczkę żywnościową, papierosy czy list, szepnąć kilka ciepłych słów. Walczyłam ze sobą, czy nie dołączyć do szeregów i pójść z nimi w nieznane. Rozsądek jednak zwyciężył. Byłam potrzebna tu, na miejscu.
EPILOG
W 1944 r. w końcu października i w listopadzie jeździłam kilkakrotnie z ramienia PCK do Krakowa po leki, narzędzia i materiały opatrunkowe dla szpitali na linii WKD. Zmęczona ciężkim trybem życia, w ciągłej poniewierce rozchorowałam się na żółtaczkę. Do pracy stanęłam ponownie w styczniu 1945 r. Zostałam wtedy zaangażowana jako pielęgniarka w ambulatorium Biura Odbudowy Stolicy — BOŚ i Stołecznego Przedsiębiorstwa Budowlanego — SPB, przy budowie domków fińskich.
W lipcu 1946 r. przeszłam do pracy stałej w Klinice Dermatologicznej i zamieszkałam w odremontowanej willi przy ul. Kieleckiej u rodziny inż. Z. Leskiego, pracownika BOŚ. Przyjęłam również pracę na 1/2 etatu w akcji „W” i dodatkowo pełniłam dyżury nocne w szpitalu Ambasady Angielskiej. W tym czasie wyszłam za mąż za lekarza dermatologa.
Na dwa tygodnie przed ślubem przeżyłam ciężki cios. Aresztowano mojego ojca pod zarzutem współpracy z NSZ. Otrzymał wyrok 10 lat pozbawienia wolności wraz z konfiskatą mienia i odebraniem praw obywatelskich. Utraciłam dom rodzinny i spokój o los niewinnie skazanego ojca. W stosunku do mnie zaczęły się szykany za moją przynależność do AK. Utrudniano mi odwiedzanie ojca w więzieniach na Rakowieckiej, w Rawiczu i Potulicach. Wspominam te czasy jako koszmar.
W latach 1950-58 nie pracowałam zawodowo. Zajęłam się wychowaniem dwóch córek. W 1958 r., w związku z poważną chorobą męża, zmuszona byłam podjąć pracę zarobkową. Splot zbiegów okoliczności sprawił, że nie było to już zajęcie pielęgniarskie. Zajęłam się kosmetyką, wykorzystując przy tym dyplom ukończonego w 1946 r. kursu w Szkole Kosmetycznej, prowadzonej przez lekarskie małżeństwo dermatologów.
Mój nowy fach okazał się w wielu punktach pokrewny zawodowi pielęgniarki. Skoncentrowałam się na pielęgnacji trudnych skór trądzikowych, współpracując przy tym z lekarzami dermatologami, m.in. z własnym mężem (dr. Tadeuszem Dyrlaczem), dr. Marianem Zajfenem, doc. W. Gutowskim oraz innymi, z różnych regionów Polski. W swoim gabinecie kosmetycznym w Warszawie przy al. Wyzwolenia 3/5 czuję się często jak pielęgniarka dbająca o dobry wygląd i zdrowie moich pacjentów. Cieszę się, że mogę łączyć doświadczenie pielęgniarskie z kosmetyką.
Zachowując zawsze w pamięci swe młode lata spędzone w WSP w drugiej połowie lat siedemdziesiątych rozpoczęłam poszukiwania koleżanek ze Szkoły. Ostatecznie udało mi się skompletować grupę siedmiu absolwentek WSP, „dziewczyn”, jak siebie do dziś nazywamy. Przez ponad rok zbierałyśmy się w moim gabinecie kosmetycznym przy al. Wyzwolenia, opracowując dalszy plan działania w związku z przypadającą w 1981 r. sześćdziesiątą rocznicą powstania Szkoły. W tym to czasie i miejscu zrodził się pomysł zorganizowania Zjazdu Koleżeńskiego, który odbył się w Klubie Lekarza w Warszawie oraz założenia Koła Absolwentek WSP i ufundowania tablicy upamiętniającej naszą Szkołę.
Niezależnie od tego pracowałam nad spowodowaniem uhonorowania wielu koleżanek odznaczeniami — medalem „Za udział w wojnie obronnej 1939 r.” i Krzyżem Powstańczym 1944 r.
Źródło
Pochylone nad człowiekiem t.2 wyd. Stowarzyszenie Redaktorów, Warszawa 1993, oraz http://www.wmpp.org.pl/pl/component/content/article/77-medalistki/226-anna-dyrlacz.html